Maciej Pinkwart
Dziwna wojna
Francuskie drôle de guerre często tłumaczone jest jako śmieszna wojna,
ale choć słowo drôle oznacza właśnie coś śmiesznego, zabawnego,
pociesznego, to żadna wojna nie jest ani pocieszna, ani zabawna, a już na pewno
nie śmieszna. Śmieszność wojny to określenie, którego jednak używano w
początkach Drugiej Światowej, kiedy to sojusznicze rzekomo wobec Polski Francja
i Wielka Brytania formalnie wypowiedziały Niemcom wojnę 3 września 1939 r., po
czym, po kilkudniowej próbie ofensywy francuskiej w Zagłębiu Saary, od połowy
września 1939 do maja 1940 nie podejmowały działań lądowych ani lotniczych wobec
Niemców. To oczywiste złamanie wcześniejszych traktatów pozwoliło Niemcom oraz
ich radzieckim koalicjantom na zajęcie Polski i dość szybkie wyłączenie polskich
regularnych sił zbrojnych z działania. Był to prawdziwy nóż w plecy i, nie
owijając w bawełnę, tchórzliwa zdrada. Jak wiemy – nie ostatnia w tej wojnie.
Jednak, mimo niestosowności tego sformułowania, coraz częściej myślę o
dziwności wojny, która od blisko tysiąca dni toczy się za naszą
wschodnią granicą. Nie umiem o tej wojnie myśleć racjonalnie, zresztą chyba się
nie da. W dodatku mam nieodparte wrażenie, że wszystkie moje początkowe opinie
na jej temat były błędne. Mało mnie pociesza, że nie tylko moje. Najpierw, gdy
zimą 2022 napływały coraz to nowe informacje o gromadzeniu przez Rosję wojska w
pobliżu ukraińskiej granicy, byłem przekonany, że to tylko demonstracja siły,
może mająca na celu zastraszenie i Ukrainy, i Zachodu tak, by ta pierwsza
zgodziła się na zainstalowanie (albo wymusiła zainstalowanie przez bunt
zastraszonej ludności) w Kijowie jakiegoś promoskiewskiego przywódcy, a ten
drugi to zaakceptował. Nikt wtedy poważnie nie myślał o ukraińskich marzeniach o
wstąpieniu do Unii Europejskiej, nie mówiąc już o NATO: kraj był przeżarty
korupcją, rządzony autokratycznie, żyjący z ekstensywnego rolnictwa i eksportu
surowców, w dodatku narodowościowo skomplikowany: nie można było nie brać pod
uwagę faktu, że prorosyjskie sympatie znacznej części wschodnich i południowych
terytoriów to nie była tylko opinia rosyjskich szpiegów i „zielonych ludzików”:
w końcu, urodzony w Krzywym Rogu w Doniecku Władymir Zełeński dopiero jako
prezydent nauczył się mówić po ukraińsku – przedtem jego naturalnym językiem był
rosyjski.
Ale to, że Rosja nie poprzestanie na demonstracji siły nie mieściło mi się w
głowie. Głównie dlatego, że nie było racjonalnej odpowiedzi na pytanie: „po
co?”. Do tego pytania wrócę jeszcze później. Gdy jednak Rada Najwyższa Rosji
uznała rzekomą niepodległość separatystów z ukraińskich obwodów donieckiego i
ługańskiego, a prezydent Putin zaaprobował włączenie tych terenów do Federacji
Rosyjskiej – zacząłem się obawiać, że za chwilę będziemy mieli do czynienia z
czymś, co będzie ciągiem dalszym aneksji Krymu z 2014 r. – czymś dramatycznym,
ale niemal całkowicie zlekceważonym przez świat. Będzie to bolesne dla Ukrainy,
wyzywające dla narodów zjednoczonych i obelżywe dla tych, którzy niedawno
zaczęli uważać Rosję za prawie normalne państwo, z którym wystarczy tylko
robić korzystne dla obu stron interesy, a ona sama z siebie z czasem przejdzie
na słoneczną stronę ulicy.
I wtedy Putin zepsuł mi imieniny.
Pierwsza moja reakcja na widok czołgów rosyjskich, wjeżdżających zwykłą drogą do
Ukrainy była ambiwalentna: zdziwienie i złość na Ukraińców, że nie zabezpieczyli
granicy, że na przejściu nie było rowów przeciwczołgowych, zapór, min, wreszcie
– ani jednego żołnierza ukraińskiego z panzerfaustem. Ale zarazem
zdziwienie i politowanie dla Rosji, że w trzeciej dekadzie XXI wieku odtwarzają
II wojnę światową. Ciekawe, w którym Rudym jedzie Szarik? – żartowaliśmy.
Ale jednocześnie nie było nam do śmiechu. Byłem prawie pewien, że to natarcie od
północy to tylko próba odwrócenia uwagi, że główne natarcie pójdzie zza Dniepru,
od Doniecka i Ługańska, może od Krymu. Ale i to będzie tylko kamuflaż, bo
przecież wystarczy kilka, no może kilkanaście godzin, a rosyjskie lotnictwo i
rakiety nakryją Ukrainę dywanowym nalotem. W końcu Rosja to drugie pod względem
militarnym mocarstwo świata. A w trzy dni, to co z Ukrainy zostanie, będzie już
zarządzane przez moskiewską marionetkę.
I wtedy rosyjskie czołgi stanęły. Poruszały się w zwartych kolumnach, jak na
paradzie, więc wystarczała jedna awaria silnika, jeden granat celnie zrzucony
przez zabawkowy dron, kupiony na e-bayu i lekko podrasowany przez wojskowego
majsterklepkę, błędy w logistyce i zaopatrzeniu (jeśli cysterny z paliwem
jechały na końcu liczącej sto czołgów kolumny, a baki wyschły w czołgu numer
sześć, to bieganie z kanistrem było dość śmieszną opcją w wojskowości
rosyjskiej) – i cała kolumna stawała, niekiedy na wiele dni. Pękaliśmy ze
śmiechu widząc jak rosyjskie czołgi próbują zatankować na ulicznej stacji
benzynowej, jak ich załogi proszą o paliwo w ukraińskich komisariatach policji,
jak lokalni Cyganie traktorem kradną stojące bez paliwa transportery czy
haubice, a już do ekstazy doprowadziło nas nagranie rozmowy, w której ukraiński
dowódca żołnierzy broniących urządzeń wojskowych na Wyspie Węży na Morzu
Czarnym, wezwany przez dowódcę rosyjskiego okrętu wojskowego do poddania się,
zbluzgał go, sugerując, żeby ten wyp…ł, co po ukraińsku brzmiało jeszcze
bardziej dosadnie, z udziałem w tekście męskiego organu płciowego. Okręt
zaatakował, obrońcy tego ukraińskiego Westerplatte zostali zabici – tak podano
najpierw – w odwecie za patriotyczne przekleństwo, potem wzięci do niewoli,
potem wyspę Rosjanie opuścili, potem jeńców zwolniono, a w końcu o obrońcach
Wyspy Węży zapomniano.
Ale do dziś pamięta się to, że wielki polski aktor recytując podczas koncertu
charytatywnego na rzecz Ukrainy wiersz ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki
Testament okrasił go przekleństwem z Wyspy Węży, z nienaganną dykcją
obracając w ustach ów wężowy organ, oczywiście kierując przekleństwo pod adresem
Rosji. Za ów gest patriotyzmu zyskał powszechny aplauz.
Niestety, ani dowcipami, ani przekleństwami nie wygrywa się wojny. A ta,
przynosząc w początkowej fazie dramatyczne ludobójstwa w Buczy, Irpieniu czy
Mariupolu, przekształciła się z czasem w bolesną XXI-wieczną karykaturę I wojny,
z okopami, walką o poszczególne domy, elektrownie, dworce kolejowe, szpitale i
przedszkola. I tak trwamy. Co dzień i co noc Rosjanie albo Ukraińcy przesuwają
się naprzód o kilkaset czy kilkadziesiąt metrów, a bombowce czy rakiety niszczą
obiekty położone daleko od frontu, przeważnie zresztą bez jakiegokolwiek sensu
militarnego. Może to dziwnie zabrzmi, ale w ostatnich dniach miałem wrażenie, że
mocno amatorskie w końcu formacje terrorystyczne Hamasu czy Hezbollahu atakują
Izrael z większą siłą niż Rosja Ukrainę. Poranne komunikaty po nocnych atakach
przynoszą informacje o kilkudziesięciu rakietach czy kilkuset dronach, w
większości zestrzelonych przez Ukrainę, o stratach materialnych oraz ludzkich w
liczbie kilku zabitych i kilkunastu rannych. Oczywiście wiem, że informacja w
czasie wojny jest też orężem, że straty prawdopodobnie są wielokrotnie większe,
jednak teoretycznie dysproporcja siły rażenia Rosji i Ukrainy jest tak wielka,
że dziwne jest to, iż te rosyjskie ataki, choć okrutne i kompletnie
nieuzasadnione także z wojskowego punktu widzenia, są tak ograniczone. Co
więcej, pozwalanie na to, żeby wojska ukraińskie wkraczały zbrojnie na
terytorium Rosji (obwód kurski), wydaje się niepojęte. Czy Rosja w
rzeczywistości jest tak słaba, że nie daje sobie rady z Ukrainą i tylko liczy na
jej wykrwawienie i – znów – na bunt umęczonej ludności, która będzie wolała
jarzmo rosyjskie niż heroizm coraz bardziej nerwowego i apodyktycznego
Zełeńskiego? Czy może Putin wcale nie chce pokonać Ukrainy?
I tu dochodzimy do zasadniczego pytania: po co Rosji była/jest ta wojna? Dla
powiększenia terytorium? Rosja jest 28 razy większa od Ukrainy. Inaczej:
terytorium Ukrainy to 3,5 % powierzchni Rosji. Bogactwa naturalne? Rosja ma ich
najwięcej na świecie i daleko jej do takiej organizacji przemysłu wydobywczego,
żeby potrafił je wykorzystać. Prestiż? Jaki prestiż nawet wśród własnych
obywateli (o tzw. wolnym świecie nie mówiąc) będzie miał kraj, który gwałcąc
wszystkie porozumienia międzynarodowe, w tym te, których sam był współautorem
(memorandum budapesztańskie, w którym Rosja uznaje niepodległość, suwerenność i
integralność terytorialną Ukrainy), podbija – niszcząc – kraj sąsiadów zyskując
spaloną ziemię, zniszczone miasta, zrujnowaną sieć transportową i energetyczną i
kilkadziesiąt milionów ludzi, z których znaczna część nie zaprzestanie walki,
jeśli nie w regularnych formacjach, to w partyzantce?
Rosja już wie, że w swojej bezradnej brutalności jest bezkarna, bo Zachód dopóki
nie zostanie jednoznacznie zaatakowany, nie wkroczy do Ukrainy tak jak Stany
Zjednoczone wkroczyły do Wietnamu czy Iraku. Uderzając z całą mocą mogłaby
rozstrzygnąć tę wojnę na swoją korzyść, niestety – bez większych konsekwencji,
może poza kolejnymi nieskutecznymi sankcjami i kolejnymi apelami papieża
Franciszka o wzajemne miłowanie się, aktami potępienia ze strony mocarstw i
obelgami Polaków. Ale tego nie czyni. Nie może, czy nie chce? Ukraina zaś z
pewnością, mimo bohaterstwa całych formacji i pojedynczych żołnierzy, nawet
gdyby dysponowała znacznie większą siłą oręża, nie zawiesi niebiesko-żółtych
sztandarów na wieżach kremlowskich. I tak to może trwać, ku uciesze kręgów
wojskowych wszystkich stron: w końcu w Ukrainie, tak jak kiedyś w Wietnamie,
można taniej zużyć przeterminowany sprzęt wojskowy niż go utylizować w kraju,
zdobyć kontrakty na nowy i przetestować go w warunkach bojowych. No i można
zagospodarować wojenny patriotyzm dla przykrycia kiepsko idących spraw
krajowych.
Bo wojna, gdy trwa, jest nie tylko pewną formą prowadzenia polityki, może nawet
bardziej lokalnej niż międzynarodowej. Jest także wielkim biznesem, który w
warunkach pokoju musi przestrzegać jakichś praw, norm, zasad. W czasie wojny
liczy się tylko to, żeby nie przegrać – to znaczy, żeby przeciwnicy nie doszli
do wniosku, że wojowanie już się im przestało opłacać. Bo wtedy jedynym
powojennym biznesem będzie inwestowanie w odbudowę zniszczeń, no a te koszty
siłą rzeczy obciążą zwycięzcę.
Oczywiście, jeszcze można wszystkie czołgi odwieźć traktorem do punktu skupu
złomu, a statki wojenne wysłać z Wyspy Węży na… - no, wiecie gdzie.