Maciej Pinkwart
Dwadzieścia lat później
Nie, nie będzie to recenzja ze znanej (niektórym) książki
Aleksandra Dumasa, którego 222 rocznicę urodzin będziemy świętować 24 lipca.
Jego ojciec urodził się na San Domingo (dziś: Haiti) jako syn francuskiego
markiza de la Pailleterie i czarnej niewolnicy, Cessette Dumas – i przyjął
nazwisko po matce. Pisarz był więc w jednej czwartej - nie wiem jak to napisać?
Murzynem? Białym inaczej? Kolorowym? W swoich czasach (w moich też!) był
najpopularniejszym pisarzem francuskim. Co nie zmieniało faktu, że w
rasistowskiej Francji o jego pochodzeniu pamiętano i wytykano mu je, twierdząc,
że jako mieszaniec nie ma prawa do bycia emblematem literackiej Francji.
Już po opublikowaniu Trzech muszkieterów, Dwudziestu lat później,
Wicehrabiego de Bragelonne, Hrabiego Monte Christo, Naszyjnika
królowej, Królowej Margot (wszystko to czytałem z wypiekami na twarzy: nie
było jeszcze Harrego Pottera...) rasiści czy zwykli zawistnicy atakowali
go bez przerwy. W jednej z polemik odgryzł się pięknie, zwracając się do
adwersarza:
- Tak, monsieur, mam jedną czwartą murzyńskiej krwi. Mój
ojciec był mulatem. Moja babka – była Murzynką. Moja prababka była małpą. Ale
mój ród zaczyna się tam, gdzie pański się kończy.
Ta anegdota przypomniała mi się kiedyś w Paryżu, kiedy to w
samym centrum zobaczyłem najpierw człowieka o białej skórze z rysami
negroidalnymi, a potem człowieka o czarnej skórze z rysami Europejczyka
(cokolwiek to znaczy). Oczywiście, był to efekt praktycznego działania genetyki.
A kilka miesięcy później, zniesmaczony chamstwem arabskich chuliganów,
prezentowanym w metrze gdzieś w okolicach Stade de France w St. Denis, pod
wieczór przechodziłem koło Théâtre des Champs-Élysées, gdzie akurat odbywała się
jakaś premiera, na oglądanie której oczywiście nie było mnie stać. Przed wejście
zajechała tandetna, czarna limuzyna, jak na weselu w Kostomłotach, szofer w
liberii otworzył tylne drzwi, przez które wysiadł elegancki pan we fraku. Szofer
był biały, a pan czarny. Był bodaj 2003 r. Za chwilę mieliśmy wchodzić do Unii
Europejskiej.
W tamtych latach mało się orientowałem w kwestiach gospodarczych
(to mi zostało do dziś), niewiele też obchodziły mnie problemy ideologiczne czy
światopoglądowe. Unia to była dla mnie przede wszystkim akceptacja dla
różnorodności: obyczajowej, kulturowej, religijnej. I brak przymusu w
dziedzinach nie objętych wspólnie przyjętymi zasadami prawnymi i politycznymi.
Zupełnie mnie nie obchodziło to, czy mój nowy europejski sąsiad będzie chodził
do kościoła, cerkwi, meczetu czy synagogi, czy też może na spotkania miłośników
gołębi pocztowych. Było mi to obojętne – i jest – do czasu, dopóki mnie nikt
siłą nie będzie zaganiał do kościoła, cerkwi, meczetu, synagogi czy pod
gołębnik. Albo z nich przemocą wyganiał. Mam w nosie to, jak się kto ubiera –
choć mam własne poglądy i na to, jak ja chciałbym być postrzegany, i jak ja
postrzegam innych. Ale to jest kwestia wyboru i prywatnej estetyki: na przykład
nie cierpię tatuaży i zapewne nie związałbym się z nikim, kto takowe w
najdziwniejszych miejscach eksponuje – ale nie wypowiadam się definitywnie, bo
ktoś może mi przytoczyć bajkę o lisie i winogronach. Wejście do Unii oznaczało
dla mnie w zasadzie to, co czułem „od zawsze”: 1 maja 2004 roku stałem się
współwłaścicielem katedry Notre-Dame, Akropolu, barcelońskiego Parku Güell,
ulicy Pod Lipami (Unter den Linden) w Berlinie - tak jak czuję się
współwłaścicielem ulicy Lipowej w Podkowie Leśnej, a może nawet bardziej. Mój
jest most w Awinionie, pałac w Knossos, Giewont, Schody Hiszpańskie, jak sama
nazwa wskazuje – w Rzymie oraz jezioro Kalwa w Pasymiu, zatoka Tsampika na
wyspie Rodos i kładka na Dunajcu w Czerwonym Klasztorze i Sromowcach, nie mówiąc
już o Pięknej Helenie, Odyseuszu, Don Kichocie, Mozarcie, Lady Makbet i Lady
Dianie (te dwie przez głupotę polityczną wypadły z mojej gry, tak jak Katedra
Świętego Pawła i jezioro Loch Ness), kardynale Richelieu, wojaku Szwejku,
Longinusie Podbipięcie, Hansie Castorpie i Adamie Mickiewiczu, który Litwę
kochał miłością synowską.
Po co mi była ta Unia? Oczywiście, przede wszystkim po to, żeby
celniczka polska na granicy ze Słowacją w Niedzicy nie rozbierała mi samochodu
na części w poszukiwaniu jednej nadmiarowej puszki piwa „Corgoń” i żebym nie
musiał na tejże granicy odpowiadać na głupie pytanie pogranicznika Kam jedete?
Kiedy już mieliśmy bezwizowy ruch od Bugu aż po Atlantyk, zwykle odpowiadałem
grzecznie: Jeszcze nie wiem. Do Ździaru, albo do Lizbony, zastanawiam się.
Moja ironię mogłem sobie wsadzić do rukzaku: nikt mojej odpowiedzi nie
słuchał. Gdzieś tam w podtekstach była jakaś nadzieja na unijne wsparcie
finansowe dla budowy autostrad, renowacji zabytków, korzyści, jakie polscy
producenci odniosą po likwidacji barier celnych, a polscy rolnicy jako
konkurencyjni wytwórcy najlepszych w Europie wędlin, chleba i innych zakąsek do
najlepszych w Europie napojów wysoko wyskokowych. Ale ponieważ pieniądze te
miały iść nie do mnie, tylko do kogoś tam, nie zastanawiałem się nad tym
głębiej. Nie sądziłem, że przynależność do Unii poprawi moją sytuację jako
pisarza i miałem rację.
Wzruszałem ramionami na wieść o awanturach, jakie wyprawiali
rolnicy przed wejściem do Unii, w związku z przepisami dotyczącymi na przykład
higieny krów, które nie powinny być ufajdane po uszy, zakazu dosypywania do
mleka proszku ixi, kontroli stanu czystości w masarniach... Myślałem: jak komuś
nie odpowiada, to niech sobie robi jak chce, ale niech się nie dziwi, że nikt
nie będzie kupował mleka od brudnej krowy, z brudnej kanki czy przechowywanego w
staropolskiej piwniczce ziemnej, a nie w lodówce. Pamiętam – jeszcze przed Unią
– protesty rolników, domagających się od polskiego rządu, żeby wydał
zarządzenie, w myśl którego polskie ziemniaki mają być przez Polaków przymusowo
kupowane. Ciekawe, że pisarze nie domagali się, żeby rząd nakazał ludziom
kupować ich książki...
I pamiętam – już po wejściu do Unii – przerażenie w oczach
starszej sąsiadki w Nowym Targu, która w dużym sklepie stała przed straganem z
warzywami i pytała mnie, które ziemniaki są polskie, bo te co wczoraj kupiła
okazały się z Izraela. Oczywiście, wyrzuciła je natychmiast, ale przecież
pieniędzy szkoda, a ziemniaki do schabowego potrzebne. Poradziłem, żeby kupiła
najdroższe i najbrudniejsze – na pewno będą polskie. Podziękowała.
Czy wtedy, 1 maja 2004 roku, kiedy jechałem – przez Słowację,
skrótem – do Gliwic, by uroczystość naszej akcesji świętować z tułającą się od
pokoleń po terenach obecnej Unii rodziną, myślałem o kwestiach bezpieczeństwa?
Na pewno nie. Europa wydawała się zmierzać do bezustannej szczęśliwości, żelazna
kurtyna znikła, komunizm ledwo dychał gdzieś w Korei Północnej i dogorywał wśród
staruchów z partii Gennadija Ziuganowa obnoszących portrety Stalina w rocznicę
Rewolucji Październikowej, a faszyzm wstydliwie ukrywał się pod kostiumem
patriotyzmu, wśród kibiców z „Żylety” na warszawskiej Legii czy między
karczystymi łysolami w śmiesznych mundurkach, zamawiających pięć piw przy pomocy
salutu rzymskiego, wyglądających jakby się urwali z Kobierzyna. Czy chciałem,
żeby Polska stała się częścią zintegrowanego organizmu państwowego, jak Idaho w
USA czy Bawaria w Niemczech? Pewno tak, ale zupełnie się nad tym nie
zastanawiałem, jakby to miało wyglądać w praktyce. Myślałem, że ani Bawaria, ani
Idaho specjalnie nie narzekają, mają jakieś swoje władze i swoje przepisy, a z
RFN czy USA występować nie zamierzają. To i my damy radę.
Czy przewidywałem, że historia złapie nas w kleszcze, a raczej
posadzi na madejowym łożu, częstując z jednej strony wojną, realną, a nie zimną,
u naszych granic, z drugiej – zapowiadając tortury ze strony klimatu, który sami
psujemy, z trzeciej – uzna za normalne to, że do rządów mogą dostawać się ludzie
nienormalni, dla których ani faszyzm, ani komunizm, ani mentalne średniowiecze
nie są niczym złym, przeciwnie: mogą być instrumentem służącym do zdobycia i
utrzymania władzy? Urzędnicy w Brukseli obliczali krzywiznę banana i ustalali,
że ślimak jest rybą, co umożliwiało dawanie dopłat dla producentów ślimaków z
tego samego paragrafu, co dla rybaków. Dlaczego nie można było uchwalić dopłat
osobno dla ślimaków? To mnie tylko śmieszyło, urzędnicy zawsze są niedobrzy.
Klimat? Zawsze u nas był zły, ale dawało się wytrzymać, inni mieli gorzej. Greta
Thunberg miała niecały roczek. Z nawoływań do walki z dziurą ozonową,
postępującym ociepleniem czy coraz większymi ilościami niedegradowalnego
plastiku nikt sobie nic nie robił. Wierzyliśmy w naukę, że coś poradzi. Nie
spodziewaliśmy się tego, że już parę lat później płaskoziemcy i foliarze
zakwestionują w ogóle kompetencje naukowców do wypowiadania się na ważne tematy.
Przed granicą miedzy Orawską Półgórą a Korbielowem, w ostatnim
sklepie ze słowackimi alkoholami zatrzymałem samochód, żeby zakupić coś na
wieczorną uroczystość i na jutrzejszy świąteczny obiad. Był 30 kwietnia 2004
roku. Na półce stał niebieski szampan. Pasowało jak, nomen omen, ulał. Zapytałem
sprzedawczyni, czy to ich produkt.
- Ano. Taliansky. Teda europsky. Teda naš.
Kontroli celnej nie było. Kontrola paszportowa polegała na
machnięciu ręką. Kiedy wracałem przez to samo przejście 1 maja wieczorem, na
granicy nie było strażników ani celników. I Polska, i Słowacja były już w Unii
Europejskiej.
Trzy lata później, 21 grudnia 2007 roku Polska i Słowacja weszły
do unijnej strefy Schengen, w której praktycznie znikły wszystkie granice. Tej
nocy byłem z przyjaciółmi na przejściu granicznym między Niedzicą a Łysą nad
Dunajcem. Starostowie obu przygranicznych powiatów przecinali ręczną piłą
(nieprawdziwy, ustawiony specjalnie do tej zabawy) drewniany szlaban graniczny.
O północy przeszliśmy na drugą stronę i w zaprzyjaźnionym sklepie pana Novotnego
kupiliśmy kilka potravin, czyli artykułów spożywczych, głównie w
szklanych opakowaniach. Wróciwszy do domu odłożyłem dwie flaszki brandy – jedną
hiszpańską, drugą słowacko-szkocką, napisałem na nich datę i schowałem w głębi
szafki z naczyniami, przyrzekając sobie otworzyć je tylko wtedy, kiedy układ z
Schengen przestanie u nas obowiązywać. Albo gdy dobiję do setki. Ostatnio jakoś
tak wysunęły mi się z tych głębin do przodu. Nie wiem, czy to z powodu mojego
wieku.
7 i 8 czerwca 2003 roku w ogólnopolskim referendum za
przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej wypowiedziało się 77,45 %
głosujących, przy frekwencji prawie 59 procent. Od kilkunastu lat jedna z
największych prawicowych partii w Polsce przygotowuje nas do wyjścia z Unii –
nie dajmy się nabrać na frazesy, że PiS chce tylko Unię zreformować. Wysyłając
teraz do Europarlamentu ludzi, którzy mają się pisemnie deklarować, że będą
walczyć z najbardziej podstawowymi zasadami działania europejskiej wspólnoty
Jarosław Kaczyński w zasadzie odsłonił karty. Eurowybory w tym roku będą bardzo
proste: głosujesz na kandydatów PiS lub Konfederacji – jesteś za polexitem.
Głosujesz na kandydatów koalicji demokratycznej – jesteś za pozostaniem w Unii.
Prościzna.
Według ostatnich sondaży, pozostania Polski Unii Europejskiej
chce prawie 77 procent obywateli. Prawicowa prasa podaje, że liczba ta szybko
maleje. Większość PiS-owska w Europarlamencie, w połączeniu z przeciwnikami Unii
z innych krajów może doprowadzić do destrukcji całej struktury. Chyba nikt nie
ma wątpliwości, kto tą destrukcją steruje. Rzymianie mieli na to jedno proste
prawnicze pytanie: cui bono? Komu to przyniesie korzyść?
Mamy w Polsce jeszcze jakiś kontrwywiad?