Maciej Pinkwart
Demokracja warcząca
7 listopada 2024
Tytuł pożyczam od jego wynalazcy – posła PiS i byłego
wiceministra kultury Szymona Giżyńskiego, który ma zwyczaj na prawie każdym
posiedzeniu Sejmu wygłaszać do pustej zwykle sali literackie epigramaty –
pamflety na działalność partii i rządu Donalda Tuska. Ten akurat był śmieszny i
trafny. Jest to oczywiście pastisz wypowiedzi Donalda Tuska o demokracji
walczącej, którą trzeba by stosować wobec faktu tak wielkich i
zabetonowanych na amen naruszeń procedur demokratycznych, czego dopuściły się
władze PiS. Rok, jaki minął od utraty władzy przez poprzednią ekipę, pokazał, że
w wielu obszarach Zjednoczona Prawica nadal dominuje, a popieranie go przez
jedną trzecią potencjalnych wyborców jest mieczem Damoklesa, wiszących nad nami.
Stąd konieczność wycieńczającej walki o demokrację, czyli owej demokracji
walczącej.
Pytanie, czy demokratycznie można odbudować zniszczone procedury demokratyczne?
Czy nie należy docisnąć mocniej, żeby osiągnąć spodziewany efekt? Czyż, mówiąc
metaforycznie, nie używamy młotka po to, żeby wbić nim w ścianę gwóźdź, na
którym potem zawiesimy piękny obraz?
Hola, hola… Po pierwsze – obraz niby już mamy, ale i z gwoździem, i z młotkiem
są kłopoty, nie mówiąc już o majstrze młotkowym. Po drugie – zaczyna być nam
blisko do znanego powiedzenia jednego z przywódców Rewolucji Francuskiej, Louisa
de Saint-Justa: nie ma wolności dla wrogów wolności… I drugiej maksymy,
którą jakże łatwo stosują do siebie wszyscy władcy: nie można panować i być
bez winy.
Jestem jak najdalszy od symetryzmu, od potępiania w jednakowym stopniu
dyktatury Kaczyńskiego i reżimu Tuska. Ale jednocześnie w pełni
jestem świadomy, że to, z czym mamy do czynienia teraz, nie jest spełnieniem
marzeń, ani moich, ani zapewne większości tych, którzy rok temu cieszyli się z
wyniku wyborów. Nie wiem jednak, jak ekipa Tuska, a właściwie koalicja rządowa
mogłaby lepiej robić to, co powinni robić jako rząd demokratyczny. Niestety, nie
jedziemy w jasną przyszłość po szerokiej i bezpiecznej autostradzie w wygodnym
mercedesie. Tusk powozi furmanką na trzech i pół kołach, z których jedno jest
kółkiem graniastym. Mało kto z dyskutujących o działalności obecnych władz mówi
o czymkolwiek innym niż rozliczenia PiS-u. A przecież tak naprawdę, to powinien
być tylko margines, ważny, ale tylko dodatek do zwykłego rządzenia: opieki,
ochrony, poprawy bytu, oświaty, zdrowia, kultury, sportu, polityki zagranicznej
i czego tam jeszcze ze spraw, które są dla rządu obowiązkowe, ale kiepsko
wypadają na Tik-Toku i Iksie.
A co do tych rozliczeń, to wygląda na to, że do ich prawidłowego i
satysfakcjonującego przebiegu ekipie demokratycznej zwyczajnie brakuje narzędzi.
Bo można powoływać dziesiątki sejmowych i rządowych komisji, rozsyłać na
wszystkie strony kontrolerów NIK-u, łapać się za głowę studiując wyniki audytów
w ministerstwach i spółkach skarbu państwa, czytać wyniki dziennikarskich
śledztw Onetu, Wyborczej, TVN-u, Polityki i Newsweeka, ale koniec końców, żeby
rozliczenie efektywnie nastąpiło, musi odbyć się dochodzenie prokuratorskie, w
wielu przypadkach Sejm czy Europarlament muszą zagłosować w sprawie immunitetów,
musi zostać napisany akt oskarżenia i sąd musi w dwóch instancjach stwierdzić
winę podejrzanych. I sprawa wygląda tak, jak zakopianka powyżej Nowego Targu,
gdzie nowoczesna i szeroka droga ekspresowa wlewa swoją zawartość w wąską szosę
w Szaflarach: korek jest nieuchronny.
W Polsce jest ok. 6500 prokuratorów, pracujących w strukturach hierarchicznych:
prokuraturach rejonowych, okręgowych, regionalnych, prokuraturze krajowej, pod
kierunkiem prokuratora generalnego, będącego jednocześnie ministrem
sprawiedliwości, co miało zostać zmienione, ale nie zostało. Każdy z
prokuratorów ma nad sobą dwóch lub trzech nadzorców, mających uprawnienia do
ingerowania w jego działalność. W czasie rządów PiS wymieniono niemal wszystkich
prokuratorów na stanowiskach kierowniczych. Większość z nich pozostaje nadal w
swoich fotelach.
W tej sytuacji nasza demokracja często zamiast walczyć, może tylko warczeć.
Czyli straszyć. A my, jako tzw. opinia publiczna cieszymy się pojedynczymi
igrzyskami, czekając na to, kiedy na arenie pojawią się prawdziwi gladiatorzy i
prawdziwe lwy. Ale na razie oglądamy tylko reklamy i suporty. No bo, umówmy się,
ani ksiądz Salceson Skarpetkowy, ani jego współmęczenniczki z ministerstwa
funduszowego, ani zapudłowany tymczasowo w Londynie rządowy rezerwista
strategiczny, ani handlarz odzieżową starzyzną patriotyczną, ani nawet
niepokalany numerariusz z Opus Dei, zarządzający kaską funduszu sprawiedliwości,
będący niegdyś wiceziobrą – to nie są zawodnicy ekstraklasy, na których
pojawienie się na arenie Koloseum czekamy.
No a boski Antoni? – spyta ktoś. To przecież jest Maradona polskiej polityki!
Zgoda. Ale tak jak ksiądz i rycerz numerariusz są wyjściem na Ziobrę, a handlarz
i rezerwista – na Morawieckiego, to Macierewicz jest wyjściem na Kaczyńskiego.
To tylko uwertura do oczekiwanej od lat opery. I nawet tutaj wygląda na to, że
raczej szykuje się nam opera buffa, niż opera seria.
Za rządów PiS-u znaleziono świetną i skuteczną metodę na rozbrajanie min, jakie
mogły stanowić sekwencyjnie ujawniane afery: były nimi kolejne afery. Afera
ujawniona przy pomocy kontrolowanego przecieku w środę usuwała w niebyt aferę z
poniedziałku, a sama zostawała zepchnięta w cień przez aferę z piątku. Dziś o
większości już się nie pamięta, albo grzęzną gdzieś w zakamarkach prokuratur w
odległych rejonach. Może kiedyś warto je będzie choćby wspomnieć z nostalgią:
stępka od promu… elektrownia w Ostrołęce… miecz średniowieczny dla dyrektora
Rydzyka… srebrne wieże i Gerald Birgfellner, powinowaty Jarosława Kaczyńskiego…
Zniszczony śmigłowiec na spotkaniu wyborczym (pardon, pikniku obywatelskim)
Macieja Wąsika… I tak dalej, i dalej…
Ale zatrzymajmy się przy sprawie Antoniego Macierewicza. Oto najpierw zespół
MON-owski ujawnia znakomicie zrobiony i świetnie przedstawiony raport w sprawie
działalności tzw. podkomisji smoleńskiej, który – wydawałoby się – kładzie pana
Antoniego na obie łopatki, a z jego tez zamachowych zostaje jedynie brzydki
zapach. Do prokuratury leci 41 wniosków o podejrzeniu popełnienia poważnych
przestępstw. Prokuratura jak dotąd nie reaguje. Tydzień później komisja do spraw
wpływów rosyjskich prezentuje swój raport, równie pikantny i smaczny jak
piątkowa kolacja na oddziale wewnętrznym szpitala w Kaczych Dołach, spośród
których to zbadanych wpływów pokazuje tylko ewentualny wpływ na Antoniego
Macierewicza, któremu zarzuca się zdradę dyplomatyczną, w postaci tego, że
rezygnował z kupna francuskich śmigłowców oraz z zakupu samolotowych tankowców i
systemu antyrakietowego Patriot. O innych poddanych wpływom ludziach cisza,
fokus jest na Antoniego. Na pochyłe drzewo… W dodatku, przymiotnik
„dyplomatyczna” dodany do słowa „zdrada” znacznie osłabia w potocznym rozumieniu
wagę zarzutu: dyplomatyczny to oględny, nie wprost, kulturalny… Na domiar złego
pułkownik, kierujący zespołem badawczym w wypowiedzi medialnej dowcipkuje sobie,
że Macierewicz swoim wackiem zniszczył Caracale… Oblatani widzowie
wiedzą, że sprawą „wykończenia” Caracali chwalił się w rozmowie z dziennikarką
członek podkomisji Macierewicza, Wacław Berczyński. Inni usłyszą w tym tylko
niesmaczny żarcik ze sprawy, która ma być przykładem zdrady, a zapewne jest
tylko (aż?) przykładem głupoty i niekonsekwencji. Odnosi się wrażenie, że
generałowi Stróżykowi ten dowcip podpowiedział jakiś jego wacek. Ten
zarzut idzie do prokuratury. Prokuratura nie reaguje, jak dotąd.
A dwa dni później, zupełnym przypadkiem, dziennikarze „Faktu” nagrywają i
upubliczniają rajd samochodowy Macierewicza po ulicach Warszawy, skwapliwie
komentując wszystkie jego starcia z kodeksem drogowym, podliczając kwoty
należących się mu mandatów i punktów karnych, skutkiem czego powinien
natychmiast stracić prawo jazdy. Policja zapowiada postępowanie i stosowne
czynności. Już nikt nie mówi w zasadzie o kłamstwach zamachowych, fałszerstwach,
malwersacjach i niegospodarności, o które Macierewicza oskarżają eksperci, tylko
o wyprzedzaniu na podwójnej ciągłej. Nie można wykluczyć, że za jakiś czas ktoś
nagra pana Antoniego w czasie wyprowadzania na spacer kota prezesa, który to kot
zrobi kupę na chodniku, a wyprowadzacz tego nie sprzątnie. Nastąpi doniesienie
do straży miejskiej.
Jeśli chcemy udowodnić, że Dracula jest wampirem nie powinniśmy zajmować się
tym, że ma niezdrową cerę, prowadzi nocny tryb życia i powinien zbadać sobie
cholesterol, prostatę i hemoglobinę. Paradoksalnie, epatowanie widzów i
czytelników czyjąś niegodziwością we wszystkich dziedzinach, osłabia wrażenie
szczegółowych niegodziwości.
Musimy wszakże wiedzieć jedno: dopóki wymiar sprawiedliwości będzie nadal
skorodowany przez działania Zjednoczonej Prawicy, dopóty rozliczanie oczywistych
nawet przestępstw raczej będzie kuśtykać i brnąć w bagnie pod górę, niż pod
sztandarami uczciwości szybko zmierzać ku świetlanej przyszłości. Jak na razie,
można nadal walczyć w obronie demokracji, można walczyć o demokrację, ale na
wszechobecną patologię stworzoną przez poprzednią władzę można raczej warczeć i
powoli robić to, co zrobić się da.
Nie jestem do końca pewien, czy po sierpniowym zakończeniu kadencji Andrzeja
Dudy, poza dość oczywistym sformułowaniem w jego sprawie wniosków do Trybunału
Stanu, spointowanie afer, jakich wyborne menu przygotowała poprzednia władza,
posunie się zdecydowanie szybciej. No, bo poza rozliczeniami, jeszcze trzeba
będzie, żeby władze jakoś normalnie rządziły, a my, żebyśmy mogli jakoś
normalnie żyć. Zwłaszcza w obliczu tego, że w dzień po wyborach prezydenckich
rozpocznie się kampania przed wyborami parlamentarnymi zapowiedzianymi na rok
2027…