Maciej Pinkwart

Gra w bóle

14 sierpnia 2024

 

Nigdy nie grałem w pétanque, ale kilkakrotnie jej kibicowałem. Pierwszy raz widziałem jak w to się gra w magicznej miejscowości Saintes-Maries-de-la-Mer, tam, gdzie do Zatoki Lwiej uchodzi jedna z najpiękniejszych i niezwykłych rzek Europy – Rodan. Powstaje ponad 800 km dalej na północ, w szwajcarskich Alpach, na wysokości 2208 m n.p.m. Wpływa potem do jeziora Lac Leman i opuszcza je w Genewie, przepływa przez Lyon, w Awinionie ma kilka mostów, w tym ten jeden, który nie łączy obu brzegów rzeki, bo został zrujnowany i nie odbudowany, o którym śpiewamy i po francusku (Sur le pont d’Avignon, on y danse…) i dzięki Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu i Andrzejowi Zaryckiemu wraz z Ewą Demarczyk po polsku i na którym tańczą panowie, tańczą panie… Dalej Rodan mija Tarascon, gdzie święta Marta, siostra Marii i Łazarza, pokonała swoim śpiewem straszliwego potwora, który nazywał się Tarasque, podobno go nawet oswoiła i chodził za nią jak pies, choć przypominał skrzyżowanie żółwia, lwa, węża i dinozaura. Ale lokalsi dalej się go bali, więc go podstępem zabili, a chcąc Marcie wynagrodzić utratę zwierzątka, nadali swemu miastu nazwę od jego imienia, a świętą treserkę pochowali w miejscowym kościele, gdzie do dziś pokazuje się jej relikwie. To jakby rodzinne: jej siostra, Maria Magdalena jest czczona w pobliskim Saint-Maximin-La-Sainte-Baume, mają tam nawet jej czaszkę w złotym relikwiarzu, a ich brat Łazarz, którzy po wskrzeszeniu przez Jezusa przeżył jeszcze ponad pół wieku – zmarł jako biskup Marsylii. Albo na Cyprze. Albo w Jerozolimie. Wszędzie tam są jego groby.

Rodan mija potem piękne Arles i wpływa na nadmorską nizinę, gdzie dzieli się na dwie główne odnogi, między którymi zbudowano kanały, gdzie lśnią wody jezior, przez długie kilometry ciągną się bagniska, bieleją solanki, pasą się półdzikie konie i bydło, dają się podziwiać flamingi i pelikany. To tajemnicze Camargue, delta Rodanu, zaczynająca się na południe od Arles i ciągnąca się do Morza Śródziemnego. W środku nadmorskiego pasa leży miasteczko Saintes-Maries-de-la-Mer. Te święte Marie z Morza to ciotki Jezusa Maria Jakubowa i Maria Salomea oraz blisko z nim związana Maria Magdalena. Marta, jak już wiemy, wysiadła z łodzi wcześniej, w Marsylii, razem z Łazarzem. Było z nimi jeszcze kilka osób – m.in. Józef z Arymatei, Sydoniusz, którego Nauczyciel wybawił ze ślepoty, no i Sara – małoletnia córka Magdaleny, którą dziś w czasie dorocznych pielgrzymek jako swoją patronkę czczą Romowie.

Już wiele razy siadałem w cieniu platana nieopodal merostwa, między boiskiem do gry w bule, czyli bulodromem a areną walki byków, koło pomnika Vovo – miejscowego bohatera corridy. Vovo nie był matadorem, tylko bykiem. Przyszedł na świat w 1944 roku i walczył do 1954 roku, zdobywając sławę i miłość miejscowych miłośników corridy. Żył potem jeszcze pięć lat na emeryturze, zostawił wielu potomków, a jego sława sprawiła, że w 2010 roku dorobił się pomnika w centrum miasta, skądinąd autorstwa Anglika, Petera Balla.

Jak przeżył i uniknął śmiercionośnej szpady? Dlatego, że prowansalska tauromachia jest bezkrwawa, przynajmniej po stronie byka, bo jego przeciwnicy niekiedy opuszczają arenę na noszach. Wypuszczany do walki byk ma ostre rogi, na których powiewają kolorowe wstążki. Kilku zwykle młodocianych matadorów usiłuje mu je ściągnąć metalowymi grabkami, byk tego nie lubi, zresztą już same wstążki wkurzają go okropnie. Każda wstążka ma swego fundatora, zwykle miejscowego przedsiębiorcę i jej ściągnięcie skutkuje nagrodą. Po zabawie byk wraca do manady, czyli swojej gazdówki, torreros idą do sponsorów, do lekarza albo do swojej dziewczyny, żeby jej ofiarować wstążkę, a starsi miejscowi panowie siadają znów pod platanem koło bulodromu i po wypiciu schłodzonego rosé i wypaleniu kolejnego gauloise’a  przystępują do gry w pétanque.

Boisko do gry w bule, czyli właśnie do pétanque nie wymaga wielkich inwestycji i nie zabiera miejsca, na którym mógłby powstać market, pomnik bohatera czy arena: to niewielki placyk (minimum 15 x 3 m, w Prowansji zwykle więcej, 24 x 8 m), wysypany piaskiem czy żwirem, niekiedy z niewielkimi kamieniami. Boże broń żadnego betonu ani asfaltu, ale też trawy. Akcesoria są proste: potrzebnych jest sześć metalowych kul o średnicy 7-8 cm i wadze 650-800 gramów, oraz drewniana kulka o średnicy 3 cm, nazywana prosiaczkiem (cochonnet), pomalowana na różowo lub zielono. Gra polega na tym, żeby rzucić swoją kulę jak najbliżej rzuconego przedtem prosiaczka. Coś nam to przypomina? Pewno tylko garstce ludzi, którzy w dzieciństwie grali w monety: rzucało się monetą tak, żeby się odbiła o ścianę i upadła jak najbliżej monety przeciwnika. Dziś nie gra się nie tylko w monety, ani nawet w banknoty, tylko w milionowe przelewy z funduszy rządowych.

Drugi bulodrom widziałem w Paryżu, ale nie był ciekawy i ekologiczny, bo mieścił się w Jardin de Champs Elysées, gdzie wciąż przechodzili turyści, a obok sunął niekończący się sznur samochodów. Trzeci, najciekawszy oglądałem w La Ciotat na Lazurowym Wybrzeżu, niedaleko miejsca, gdzie dziś kawałek niezabudowanych torów kolejowych koło kina „Eden” przypomina, że właśnie tu bracia Lumière w 1895 roku nakręcili wjazd pociągu na stację, by rok później pokazać ten jeden z pierwszych filmów w Paryżu i przerazić widzów, którzy uciekali z sali bojąc się, że rozjedzie ich zbliżająca się lokomotywa. Tam, w La Ciotat, słuchając grającego niedaleko zespołu jazzowego, uważnie przyglądałem się jak panowie, na oko ze 20 lat starsi od ówczesnego mnie, rzucali kule, biegali z miarką, sprawdzając odległość do cochonneta, kłócili się, owszem, ale jakoś tak dostojnie, perypatetycznie. Usiłuję sobie wyobrazić, jak się schylam, chwytam jedną ręką prawie kilogramowe żelastwo, podbiegam obowiązkowe trzy kroki, pochylam się i rzucam w stronę świnki. Potem, jeśli zdołam się odprostować, masując tzw. krzyż (proszę nie czuć się urażonym religijnie!), odchodzę na murek pod platanem i tam dochodzę do siebie przez dobrych kilka minut, usiłując pozbyć się kłopotów, których nabawiłem się na bólodromie.

Gra, wymyślona w czasach, gdy jeszcze przedstawiciele jednej religii nie kłócili się z przedstawicielami innej, powstała wśród żołnierzy zdobywających południową Francję, podczas gdy ich dowódca w wolnych od walki chwilach nie tracił czasu na rozrywki, tylko zapisywał: Galia est omnes divisa in partes tres… W zasadzie, po niewielkiej adaptacji ortograficznej, powinna jak najszerzej rozprzestrzenić się w Polsce. Co prawda, pétanque jest i u nas coraz popularniejsza i tak też powinno być, bo choć wywołuje wielkie emocje, to nie słyszałem, żeby jacyś kibice przychodzili na obrzeża bulodromu z maczetami i transparentami o treści, która powinna być oceniana w sądzie a nie na trybunach, ale jakoś nie jest. Urządzenie boiska finansowo dałby radę sfinansować każdy wójt, komplet sprzętu do gry kosztuje poniżej stówki, a dowolność stroju nie nadaje się do wykorzystywania przez reklamodawców.

Gra pétanque to święto spokoju, zdrowia (ruch na świeżym powietrzu, ale bez przesady), ekologii i odrzucenie ageizmu. Polska, jako kraj, w którym obywatele nie koniecznie przejmują się zasadami ortografii, z łatwością zmieni grę w bule na grę w bóle. Rzecz jasna, nie chodzi mi o to, by w polskiej odmianie pétanque rzucać kulami nie w kierunku cochonneta, tylko w przeciwnika, krzycząc do niego: ty świnio! Polska specyfika powinna uwzględniać to, że najchętniej świętujemy nasze klęski, narodowe lub osobiste, co niektórzy krytykują, a moim zdaniem należałoby to eksponować. Wiemy, oczywiście, że Amerykanin, zapytany how are you? z uśmiechem odpowie thank you, I’m well, Francuz, na pytanie comment ça va? odpowie merci, ça va, ça va bien, a w najgorszym razie merci, pas mal. Polak, któremu zadamy pytanie jak się ma, machnie ręką, wzruszy ramionami i powie: no, k…., jak się mam mieć? Kręgosłup mi narywa, mam zgagę, ząb mnie boli, chyba mam raka wątroby, idiota-szef mnie nie lubi, a w dodatku pojutrze teściowa do nas przyjeżdża.

Tacy zawodnicy przez wstępne eliminacje indywidualne przejdą bez problemu. W konkurencjach drużynowych (w bule gra się w zestawach 1 x 1, 2 x 2 lub 3 x 3) do eliminacji będą mogły wystartować jedynie zespoły rekonstruujące nasze główne narodowe klęski, którymi do dziś szczycimy się przed światem. Główne rozgrywki polskiej gry w bóle powinny odbywać się w dwóch sezonach: letnim – między rocznicą zwycięskiej klęski Powstania Warszawskiego i zwycięskiej kampanii wrześniowej, w której nie oddaliśmy ani guzika i jesienno-zimowym, między obchodami kostiumowych tragedii w Powstaniu Listopadowym, a jubileuszem kolejnych wspaniałych klęsk w Powstaniu Styczniowym. Do katalogu polskich zwycięskich klęsk narodowych już doliczono wspaniałe osiągnięcia, jakie w polskiej klęskologii zdobyli tzw. biało-czerwoni na ostatnich Igrzyskach Olimpijskich. W razie gdyby pétanque została uznana za konkurencję olimpijską – Polska, jeśli dostanie się do finału, będzie – podobnie jak ostatnio siatkarze – świętować zajęcie na olimpijskim bólodromie drugiego miejsca. Nasi przeciwnicy będą przedostatni.

Inne komentarze i recenzje