Maciek Pinkwart

Bambuko

25 kwietnia 2024

 

Nie pierwszy raz czuję się zrobiony w bambuko przez władzę; w zasadzie całe moje dorosłe życie tak się czułem. Ale teraz znów robi mnie w konia (po jakiemu bambuko znaczy koń?) władza, którą uważałem za jedyne remedium na PiS-owską smutę.

W tym roku przypada dwudziesta rocznica przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Z tego choćby powodu czerwcowe wybory do Europarlamentu powinny być świętowane jako szczególne święto eurodemokracji, w którym nasi przedstawiciele trafią do władz unijnych po to, by kontynuować pracę nad tym, co nas do tej Unii przyciągnęło – nad umocnieniem Polski w strukturze zachodniej Europy, nad pogłębieniem europejskiej integracji, bo jedynie ona zapewni nam dobre miejsce w historii, współczesności i przyszłości cywilizowanej części naszego kontynentu. Natomiast to, co obserwujemy na dwa miesiące przed europejskim głosowaniem powoduje, że w zasadzie przestaję się czuć euroentuzjastą. To znaczy – nadal czuję się Europejczykiem i od patrzenia na wschód dostaję heksenszusu. Ale obawiam się, że spoglądanie na Brukselę przez polską perspektywę (nie z polskiej perspektywy – perspektywa kiedyś oznaczała lunetę) powoduje, że obraz mam nie tylko niewyraźny, ale i zniekształcony.

Paradoksalnie: lepiej rozumiem europejskie decyzje prezesa PiS, który desygnuje do władz Unii przede wszystkim tych, którym chce zapewnić sowitą emeryturę pod warunkiem, że zejdą mu z oczu w Polsce. Trochę sprawia to takie wrażenie, że delegacja PiS do europarlamentu składać się będzie z artystów salonu odrzuconych: tych, którzy przegrali z wyborcami, z prezesem czy z wymiarem sprawiedliwości, który z kolei przegrał z łaskawością prezydenta. Zrozumiałe jest i to, że ludzie, zagrożeni w Polsce postawieniem przed sądem nawet nie za przekręty prawne i finansowe, tylko za dewastację kraju w sensie moralnym i psychologicznym, za niedający się zasypać rów między społecznościami pro- i antysmoleńskimi (to symbol, nie konkret), chcą uciec pod skrzydła brukselskich immunitetów. Ale to wątpliwej jakości ochrona: po pierwsze, wątpię, czy europejski immunitet ochroni przestępców, popełniających czyny zabronione przed uzyskaniem statusu europosła, po drugie – immunitet jest jak sympatia pani Kasi: raz jest, a raz jej nie ma. Oczywiście, może budzić – i budzi – uzasadnione wątpliwości desygnowanie do Parlamentu Europejskiego ludzi, którzy otwarcie deklarują nienawiść do europejskiej integracji, europejskich priorytetów i unijnych zasad prawnych, ale po pierwsze – nie jest to specyfika polskich partii narodowych, tylko trend w kilku krajach Unii, a po drugie – ta deklaratywna nienawiść do Europy nie obejmuje niechęci do euro, jako waluty. Oczywiście, kandydujący z PiS panie, panowie oraz Patryk Jaki i Dominik Tarczyński w życiu nie poprą przyjęcia euro przez Polskę, choć bez wahania przyjmą dowolną kwotę euro na swoich kontach. Inną sprawą – i nie wiem, czy jakaś Europejska Komisja Wyborcza nie powinna się nad tym zastanowić – jest wymagana podobno przez Jarosława Kaczyńskiego od swoich kandydatów lojalka, w której zobowiązać się mają oni słowem honoru (tak, wiem, wiem...) do tego, że nigdy nie opuszczą struktur PiS-u oraz że nigdy nie poprą zasad „Zielonego Ładu” i zapewne kwestii tzw. moralnych: aborcji, związków partnerskich, zakazu dominacji religijnej, wyższości prawa unijnego nad Julią Przyłębską. Jeśli kandydat do władz europejskich ma na piśmie zadeklarować brak poparcia dla zasad europejskich, to jak może być do tych władz skutecznie wybrany? Czy moglibyśmy wybrać do Sejmu kogoś, kto przed wyborami publicznie zadeklaruje, że nie będzie przestrzegał obowiązującego prawa? No, pewno moglibyśmy...

Zupełnie inaczej widzę zaprezentowane ostatnio kandydatury europejskie Platformy Obywatelskiej i jej koalicjantów. Dzwonek alarmowy zabrzęczał mi jeszcze przed wyborami samorządowymi, kiedy to na listach zobaczyłem Miłosza Motykę, dawnego rzecznika prasowego Polskiego Stronnictwa Ludowego, a po wyborach 2023 – wiceministra klimatu i środowiska, który nagle objawił się jako kandydat do sejmiku województwa małopolskiego. Dostał za mały fotel i potrzebuje dostawki? Do sejmiku się dostał, nadal podobno zachowuje stanowisko rzecznika PSL, jest wciąż wiceministrem. Ja rozumiem, że Trzecia Droga ma dość krótką ławkę kadrową, ale żeby aż tak?

Teraz Donald Tusk desygnuje do Parlamentu Europejskiego swoich ministrów i najaktywniejszych posłów. I to tych, których jeszcze niedawno reklamował jako crème de la crème polskiej polityki, filary przemian, które jakoby mają się dziać teraz w Polsce i za którymi przynajmniej ja głosowałem 13 października 2023. Bartłomiej Sienkiewicz, powołany cztery miesiące temu minister kultury? Marcin Kierwiński, minister spraw wewnętrznych? Borys Budka, minister zasobów państwowych? Kamila Gasiuk-Piechowicz, nowo wybrana członkini Krajowej Rady Sądownictwa? Michał Szczerba i Dariusz Joński, ludzie, bez których część afer PiS-u nie zostałaby ujawniona, a dziś prowadzą sejmowe komisje śledcze? Krzysztof Brejza, filar Platformy, senator, główna ofiara Pegazusa? Bartosz Arłukowicz, jeden z najbardziej dynamicznych posłów? Do tego podobno jeszcze stadko wiceministrów i posłów spoza rządu (i kilkoro zasłużonych emerytów, wśród nich była prezydentka Warszawy). Podobnie przeorany ma być też korpus rządowy z Lewicy, PSL i Polski 2025.

Trochę tego nie rozumiem, choć się domyślam, ale nie podoba mi się to. Bo albo są to ministrowie i posłowie do kitu, co „kierownik” Tusk stwierdza po czterech miesiącach współpracy, i to by fatalnie świadczyło zarówno o kadrach Koalicji, jak i o kierownictwie, albo są tak dobrzy, że w cuglach wygrają mandaty europejskie, pojadą do Brukseli, a w razie potrzeby się ich stamtąd odwoła – a na ich miejsce przyjdą może trochę gorsi, ale też z Koalicji. A tymczasem ich popularność spowoduje, że w swoich okręgach urwą ewentualne głosy PiS-owi. Dość bezpośrednio przyznał to Dariusz Joński w wywiadzie radiowym, mówiąc, że został skierowany na ten front po to, żeby pokonać PiS. Potwierdził tę strategię Donald Tusk na wczorajszej Radzie Programowej PO, przy czym usiłował nas przekonać o tym, że tacy silni kandydaci są potrzebni do tego, by już w parlamencie europejskim przeciwstawić się skutecznie lunatykom i idiotom politycznym. I zwyczajnym zdrajcom. Nazwiska nie padły. No, powodzenia: nie wiem, jak skutecznie można się przeciwstawiać osobom niezrównoważonym, psychicznie czy politycznie. Mamy w kraju dość takich pacjentów – jakoś ekipa obecnie rządząca do tej pory z nimi nie daje sobie rady, z wielu powodów. Dodam od razu, że na impeachment nie ma co liczyć.

Potrafię zrozumieć taką strategię, ale wywołuje we mnie refluks polityczny: Po pierwsze – jest to wybitnie instrumentalne traktowanie dobrych jakoby ludzi, których można przesuwać po szachownicy politycznej, jak zwykłe pionki. No, powiedzmy jak skoczków i gońców. Po drugie – jest to robienie w konia wyborców, którzy głosowali na tych Kierwińskich, Sienkiewiczów, Jońskich i Szczerbów po to, żeby byli posłami i ministrami, a nie pionkami, skoczkami i gońcami. I akurat na nich, a nie na tych innych. Fakt, że poza tylko znanymi figurami na wyborczej europejskiej szachownicy Koalicja Obywatelska wystawia 130 osób, w sumie jest z kogo wybierać. Sama tylko Platforma Obywatelska ma w Polsce ponad 25,5 tysiąca członków, ale do skutecznego przeprowadzenia wyborów to będzie za mało. Stawia się w tych wyborach na znane postacie nie dlatego, że są dobrzy, może - nie tylko dlatego. Dlatego, że są rozpoznawalni, bo często ich pokazują w telewizji. Przypuszczam, że z tego punktu widzenia może lepiej byłoby wystawić jako kandydaturę Magdę Gessler - jak w banku dostałaby milion głosów, nawet nie startując z jedynki. Inna rzecz, że Sanah dostałaby dwa.

Czy nie zapanuje kolejny chaos? Bartłomiej Sienkiewicz kandydujący w moim okręgu wyborczym, właśnie przed chwilą podał się do dymisji i znów nie mam ministra kultury. I jeszcze jedna wątpliwość: czy wystawienie takich asów jako eurokandydatów pozwoli na pokonanie kandydatów PiS? Dokładniej: czy ktoś, kto żywi głęboką europejską miłość, połączoną z przytulaniem do Mariusza Kamińskiego porzuci to uczucie, gdy na banerze przedwyborczym zobaczy Marcina Kierwińskiego?

Polityka to jednak coś znacznie gorszego od gastronomii: nie można w niej być wegetarianinem.

 

Inne komentarze i recenzje