Maciej Pinkwart
Aklimatyzacja
19 września 2024
Obrazki strasznej powodzi dramatycznie pointują tegoroczne lato, które właśnie
się kończy. Próbuję uciec myślą do wspomnień wakacyjnych, ale zarówno mój
termometr (zaokienny), jak i mój kręgosłup (fizyczny) jednoznacznie informują
mnie, że sezon wypoczynkowy A.D. 2024 należy uznać za zamknięty. Do dyskusji
pozostaje, czy kiedykolwiek został
otwarty.
Tradycja zmieniania miejsca pobytu na czas letniej wilegiatury sięga antyku.
Oczywiście wypoczywali wtedy tylko ci, którzy w czasie roku w zasadzie nic nie
robili. Lud, rzemieślnicy, żołnierze, marynarze, niewolnicy i gladiatorzy
wakacji nie miewali. Potem zasady wyjazdów na wypoczynek trochę się
zdemokratyzowały, ale jedno pozostawało niezmienne: żeby porządnie wypocząć,
trzeba było pojechać w miarę daleko od domu i pozostawać tam w miarę długo –
przynajmniej miesiąc, a najlepiej dwa.
Doskonale widać to na przykładzie XIX-wiecznego Zakopanego: podróż trwała długo,
była kosztowna, na miejscu nie było specjalnie żadnych luksusów, więc trzeba
było brać z sobą wszystkie niezbędne rzeczy. Nie opłacało się jechać na krótko.
Ponieważ zaś większość osób wybierała się tam na letnisko dla zdrowia –
jego odzyskania lub wzmocnienia, trzeba było pozwolić organizmowi na dłuższy
kontakt z leczniczym klimatem.
Oczywiście, współcześni bywalcy Zakopanego, przeczytawszy o leczniczych
właściwościach jego klimatu poprawią puchówkę, otrzepią parasol i wytarłszy nos
roześmieją się smutno: żeby się leczyć w Zakopanem, trzeba mieć końskie zdrowie.
O tym micie klimatycznego raju pod Tatrami z irytacją pisywał w swoich listach
Henryk Sienkiewicz, zrzucając winę za dezinformację na Tytusa Chałubińskiego,
dobrze zresztą sobie znanego. Zimno, chmury, deszcz, wiatr i kiepska kuchnia –
to były główne cechy Zakopanego według autora Trylogii. Przyjechałem
do Zakopanego na dziesięć dni i zepsułem sobie żołądek na dni sto… -
narzekał. Ale jednak co roku przywoził tu dzieci w czerwcu, by macerowały się w
zakopiańskim klimacie do września, zwykle pod opieką teściów. A one – i Henryk
junior, i Jadwinia – w kaloszach i pelerynach całymi dniami pozostawały na
dworze (tak pewno mówiły dzieci Sienkiewicza, ale ich góralscy rówieśnicy byli w
tym czasie na polu) i zdrowie im dopisywało.
Bo lecznicze właściwości, a dokładniej: właściwości, poprawiające metabolizm
organizmu miała sama zmiana klimatu, a nie lepsza czy gorsza pogoda. Do tego, by
to zadziałało, potrzebny był czas. To dotyczy nie tylko leczenia klimatycznego –
także zwykłego wypoczynku. W tym miejscu trzeba przypomnieć zapomniane już
zapewne słowo „aklimatyzacja”. To okres, w którym organizm musi podjąć trud
przystosowania się do innego klimatu, do innej – niekiedy – strefy czasowej,
otoczenia (miasto – wieś, morze – góry), a także do innej wysokości nad poziomem
morza, co wiąże się ze zmianą ciśnienia atmosferycznego, średniej temperatury i
wilgotności powietrza, rozmaitych zjawisk pogodowych. Nie bez znaczenia jest
porzucenie zwyczajów, które mieliśmy w miejscu zamieszkania, w pracy czy szkole
i przystosowanie się do tego, że jesteśmy w nowym miejscu po to, by odpoczywać,
a nie nadal pracować w innych, zwykle gorszych, warunkach. Tu przykładem
negatywnym jest tenże Sienkiewicz senior, który potrafił tarabanić się do
Zakopanego nawet siedem razy w roku (w czasach, gdy trzeba było z Krakowa, a
potem z Chabówki jechać góralską furką, bo kolei nie było), był tu kilka –
kilkanaście dni, czasem kilka tygodni i prawie cały czas pracował. Czyli pisał
na akord swoje powieści, które w odcinkach, tutaj właśnie powstających,
drukowały różne gazety. A poczta te kartki z dziejów różnych Skrzetuskich,
Kmiciców, Maćków z Bogdańca czy Petroniuszów woziła furkami i pociągami i nigdy
się nic nie zgubiło. A kopii autor nie robił…
Tymczasem zazwyczaj współczesne życie przede wszystkim ogranicza nam długość
czasu, na który wyjeżdżamy, a także umożliwia nam wzięcie (choćby w laptopie czy
telefonie) z sobą na wakacje prawie wszystkich spraw i problemów, od jakich
chcieliśmy na wyjeździe odpocząć. W efekcie jesteśmy wyjechani na zbyt
krótki okres, żeby organizm mógł się zaaklimatyzować do nowych warunków, a o
korzystaniu z tych warunków dla wypoczynku ani mowy nie ma. No i wciąż jesteśmy
na smyczy internetowej: przypomnijmy sobie, ile razy w ciągu godziny
spoglądaliśmy na wakacjach (na plaży, czy podczas spaceru lub wycieczki) na
ekran smartfona.
Jeszcze pod koniec XX wieku moi kuzynostwo ze Śląska, oboje już dawno na
emeryturze, co roku wyjeżdżali na całe lato do Krościenka. Zabierali ze sobą
dziesiątki zawekowanych porcji obiadowych, ubrania na każdą możliwą pogodę,
książki, krzyżówki, karty do gry, nawet szachy i bierki. Pakowali to wszystko do
starej warszawy, a potem do małego fiata i gdzieś tak w połowie czerwca ruszali
w drogę. Co roku zatrzymywali się u tych samych gospodarzy, zajmowali ten sam
pokój i spędzali czas mniej więcej w taki sam sposób. Bywałem tam u nich w
gościnie, choć – przyznaję – rzadko kiedy na dłużej niż dwa, góra trzy tygodnie.
Raz w tygodniu chodziliśmy na targ po świeże owoce, jarzyny, sery i mleko. Co
rano z mężem kuzynki wychodziliśmy na podwórko, gdzie Jurek zadawał
sakramentalne pytanie: jak myślisz – na długo czy na krótko? Chodziło o to, jaka
pogoda będzie sprzyjała jakiej długości spodniom. To był jedyny problem jaki
mieliśmy codziennie. Po śniadaniu szliśmy na długi spacer, przeważnie w tym
samym kierunku wzdłuż Dunajca, potem wracaliśmy do domu na obiad. Po obiedzie
siadaliśmy do kart, graliśmy w bierki, pomagaliśmy Tali w rozwiązywaniu
krzyżówek, czasem wysłuchiwałem opowieści rodzinnych z dawnych czasów: Tala była
starsza ode mnie o ćwierć wieku i wiedziała o sprawach, które były dla mnie
ciekawą prehistorią. Wreszcie przychodził wieczór, kiedy włączaliśmy jedyny
sprzęt techniczny jaki oprócz samochodu towarzyszył nam w Krościenku: radio
tranzystorowe. O dwudziestej pierwszej słuchaliśmy magazynu „Z kraju i ze
świata” w Polskim Radiu, potem przełączaliśmy na Wolną Europę, by posłuchać
audycji „Fakty, wydarzenia, opinie”. Chodziliśmy spać wcześnie i nigdy nie
cierpieliśmy na bezsenność.
Aż nadszedł czas, kiedy z Gliwic do Krościenka okazało się być za daleko.
Wspominam tamte wyjazdy z sentymentem, i z uwagi na ludzi, których już nie na i
na czasy, kiedy pracując na kilku etatach potrafiłem się zmusić do prawdziwego
odpoczynku. Dziś, dawno będąc na emeryturze, nie odpoczywam w ten sposób wcale.
W tym roku miałem wyjątkowo urozmaicone wakacje: sezon rozpoczął się w pierwszej
połowie czerwca, najpierw wyjechałem daleko, na dwa tygodnie, podzielone na
tydzień w górach i tydzień nad morzem, miesiąc później pojechałem na tydzień nad
ciepłe morze, wreszcie po kolejnym miesiącu – na trzy dni nad mazurskie jezioro.
Nie było mowy o jakiejkolwiek aklimatyzacji, a odpoczynek polegał głównie na
tym, że patrzyłem na coraz to inne krajobrazy i szwendałem się po różnych
ruinach. Efekt? Jestem tam, gdzie byłem przed wakacjami, których czas upłynął
bezpowrotnie i prędko nie wróci. Opalony, ale fizycznie zrujnowany, a psychicznie
bynajmniej nie wypoczęty.
Oczywiście, mało kogo dziś stać na to, by wyjechać na wakacje na dwa miesiące, a
i miesiąc wydaje się dla większości nieosiągalnym luksusem. Niestety, coś za
coś: zarabiamy więcej, bo więcej pracujemy, a mniej leniuchujemy. Ale jest to
praca, której skutkiem jest kumulacja zmęczenia, którego nie pozbędziemy się
podczas tygodniowego wypadu do Szarm el-Szeik, gdzie będziemy udawali, że
wypoczywamy, mając w jednej ręce koktajl z palemką z zasobu all inclusive,
w drugiej – smartfon, który będzie nas informował o tym, co nowego wydarzyło się
w naszej pracy. Owszem, pozornie zmienimy wtedy klimat, ale ta zmiana przyniesie
nam tylko świeżą opaleniznę i mnóstwo ładnych fotografii. Odpoczynek wymaga
aklimatyzacji – a tej nie kupimy w żadnym biurze turystycznym.
I jeszcze jednego z warunków dobrego wypoczynku pozbyliśmy się w ostatnich
latach dość radykalnie: nie potrafimy dostrzec frajdy, jaką daje nam wspólne
nudzenie się. Gdy o sposobie spędzania przez nas czasu nie decydują piloci
wycieczek, tylko pomysły, które przychodzą nam do głowy – stajemy się twórcami
własnych przeżyć, a nie tylko klientami w sklepie z marzeniami. Ale czy ktoś
jeszcze dziś potrafi dostrzec, ile uroku ma w sobie sytuacja, kiedy przy
śniadaniu mówimy sobie:
- No to co będziemy dziś robić?
I usłyszymy w odpowiedzi:
- Nie mam pojęcia. Zobaczymy.
Bo tym między innymi różnimy się od robotów, polityków i większości nauczycieli
– że prawdziwy człowiek potrafi od czasu do czasu powiedzieć: nie mam pojęcia
i tym brakiem wiedzy jeszcze się cieszyć.