Maciej Pinkwart
Krakowski strach
Kiedy mama, powierzywszy mnie opiece rodziny, z ulgą – jak mi się wydawało –
odjeżdżała z powrotem z Krakowa do Milanówka – zaczynałem się bać i liczyłem
godziny do wyjazdu w góry. Bowiem spałem wtedy na rozkładanym łóżeczku w
pokoiku-gabinecie wujka, nad którym mieszkał Strach.
Strach – pan Strach, dokładniej – był sąsiadem z góry i bezustannie zajmował się
majsterkowaniem. „Majsterklepka” – mówił o nim z pogardą wujek, który w sprawach
technicznych był prawie takim samym antytalentem jak mój ojciec. „Złota rączka”
– mówiła o nim z sympatią ciotka, nieraz zmuszona do korzystania z jego pomocy.
A ja się go bałem. Noce w Krakowie miałem prawie zawsze bezsenne. Kładli mnie do
łóżka wcześnie – bezdzietne małżeństwo Brzezińskich nie bardzo umiało sobie ze
mną radzić, choć byłem niekłopotliwy, tylko nie chciałem jeść, nie chciałem
chodzić za rączkę, dużo gadałem i nie rozumiałem tego, jak mi odpowiadali na
niezliczone pytania. Więc najlepiej było, jak szedłem wcześnie spać. Za oknem
zapadał zmierzch, dzwoniły tramwaje, gdzieś na którymś z licznych w Krakowie
kościołów zegar wybijał godziny – dźwięki, których w Milanówku nie miałem – a
potem wszystko cichło i nad głową zaczynało się nocne życie pana Stracha.
Najpierw, ciężkimi, a zarazem jakby przyczajonymi krokami zaczynał stąpać nade
mną Olbrzym. Widziałem, jak sufit nad moim łóżkiem ugina się pod jego stopami,
jak zatrzymuje się tuż nade mną i wącha, żeby się przekonać, czy już śpię i czy
dam się wyciągnąć przez dziurę, którą zaraz zacznie wiercić. Potem – słyszałem
to wyraźnie – opadał na cztery łapy i zaczynał chodzić od drzwi do okna i z
powrotem, każdą nogę i każdą rękę słyszałem osobno, wyobrażałem sobie, że
człapie tak jak katatoniczne niedźwiedzie w krakowskim zoo, do którego ciotki
prowadzały mnie obowiązkowo co roku. W ZOO też śmierdziało, zwierzęta były
ponure, groźne i zrozpaczone zamknięciem.
Potem w ciemności do mojej tymczasowej sypialni wkradały się małe kroki Małego
Diabła. Najpierw zaglądał przez okno od strony podwórka, zawsze ciemnego i
ponurego, a widząc, że leżę przykryty kołdrą po same uszy, chichotał nerwowo i
biegł na górę, by ściągnąć pomoc, dzięki której będzie mógł się do mnie dostać
bez rozbijania szyby. Biegał potem drobnymi kroczkami za wolno kroczącym
Strachem, ciągnął go za łapy porośnięte gęstym futrem i zaczynał pukać w podłogę
tak, że delikatne strużki pyłu bezszelestnie sypały się z sufitu. Uśmiechałem
się z satysfakcją: jak powiem cioci, kto zabrudził jej wylizany parkiet, to mu
dopiero pokaże! Ciotka robiła dziką awanturę o każde wejście na wywoskowaną
posadzkę bez filcowych kapci lub grubych sukien, na tych suknach lubiłem się
ślizgać po domu, oczywiście jak nie widziała, a nie widziała tylko wtedy, gdy
froterowała parkiet w innym pokoju, pracowicie zwinąwszy wprzód leżący na nim
dywan. Sensowność froterowania podłogi pod dywanem wydawała mi się dość
ograniczona, ale ciotka Maniusia nie dyskutowała nigdy nad sensownością tego co
robiła. Stąd wyobrażałem sobie, że bywający u Stracha Diabełek, a i sam Strach
będą mieli się z pyszna, gdy ciotka dowie się o zabrudzeniu przez nich podłogi.
I wtedy zaczynało się najgorsze. Strach uruchamiał maszynę do tortur, ostrzył
noże, wykrajał dziurę w suficie, potem wszystko cichło i trzęsąc się skulony pod
kołdrą wytrzeszczałem oczy, żeby dojrzeć, z której strony podpełznie do mnie
kosmata łapa, by mnie porwać w górę. Wyobrażałem sobie, że Strach może podzielić
się – bez szkody dla zdrowia – na kilka części i każda z nich zaatakuje mnie z
innej strony. Najpierw przyjdzie jedna łapa i chwyci mnie za nogi. Potem druga
zatka mi usta, tak, że mało się nie uduszę. Potem trzecia ściśnie mi ręce z
całej siły. Czwarta podniesie mnie jak piórko i wtedy zobaczę najgorsze:
kołyszącą się pod sufitem, w miejscu żyrandola, głowę Stracha z wybałuszonymi
oczami, wywalonym jęzorem i ustami, rozciągniętymi w złośliwym uśmiechu...
Próbowałem krzyczeć, ale tylko cichy jęk wydobywał się z moich zamurowanych ust.
Nikt nie słyszał, nikt nie przychodził, a na górze zaczynały się nieregularne
stukania, szurania i dźwięki, oznaczające dla mnie tylko jedno: Strach zbija z
deseczek niewielką, dziecinną trumienkę. Najpierw, tak dla hecy, kładzie się w
niej Diabełek, ale zniecierpliwiony jego figlowaniem straszliwy stolarz przebija
go gwoździem i umieszcza na ścianie jako pierwsze tej nocy trofeum, po czym
Diabeł ścieka po tapecie i wpełza w noc, przelewając się rurami centralnego
ogrzewania do mojego pokoju. Potem znów jest cisza, słyszę wyraźnie jak Strach
ziewa na całe gardło i na wszystkich czterech łapach wychodzi z pomieszczenia
nad wujowym gabinetem. Przerażony, zasypiam. Jeszcze dziś się udało.
Kiedyś wrzasnąłem. Tak głośno, że obudziłem całą kamienicę. Przybiegła ciotka,
wujek, w oknach po drugiej stronie podwórkowej studni zapaliły się światła.
Wujek sprawdzał czy nie mam temperatury. Ciotka – czy nie mam nadętego brzucha,
co mogłoby oznaczać skręt kiszek. Ja nie mogłem znów wydobyć słowa i pokazywałem
sztywnym ze strachu palcem na sufit, na którym – poza zwyczajną siatką pęknięć
tynku i niewielkich plam i przebarwień nic nie było widać. Podążyli za moim
wzrokiem.
- No co? – zirytowała się ciocia Maniusia – pomalujemy w przyszłym roku. Na
razie nie jest tak źle.
Wujek Tadek zrozumiał.
- Majsterklepka? Stukał znowu?
Tylko kiwnąłem głową.
- Idziemy.
Tak jak stałem, w piżamie (oni byli ubrani, jeszcze wcale nie było późno,
spokojni, że sobie śpię, rozgrywali codzienną partię remika), pobiegłem
opierając się z całej siły, za wujkiem na schody i potem na górę. Stanęliśmy,
dysząc, pod drzwiami sąsiada. Otworzył. Znów wrzasnąłem.
Obsypany trocinami po same włosy, z jakimś przeraźliwym narzędziem w dłoni,
uśmiechnął się na mój widok i wydawało mi się to szczególnie obrzydliwe. Zza
pleców wyglądało mu dziecko, złotowłosa dziewczynka, trochę większa ode mnie.
- Co trzeba pomóc? – spytał.
Weszliśmy do środka, wujek poprosił, żeby pokazał mi swój warsztat. Pracował do
późna, przepraszał za hałasy, miał pilne zamówienie na ramy do obrazów, dla
jakiegoś muzeum. Przestraszył się moim strachem, zaproponował herbatę. Uciekłem
i było mi wstyd.
Nic nie pomogło. Następnej nocy Strach wrócił. Nie dawał się zracjonalizować.