Maciej Pinkwart

Lanie

TUTAJ wersja video 

Lała mnie mama. Tato do bicia, jak i do innych robót fizycznych drygu nie miał, a jak już się do czegoś takiego zabrał, to nieszczęście było gotowe. Raz wziął się do gotowania mleka na kuchni i zdejmując garnek z płyty potknął się o własne kapcie i wylał sobie ten wrzątek na nogę. Do skóry przylepiły mu się plastikowe skarpetki i mało nie zemdlał z bólu, na szczęście mama była dawną sanitariuszką i dała sobie z tym radę, ale zniszczoną skórę na stopie miał do końca życia. W więzieniu za czasów stalinowskich złamali mu rękę w nadgarstku, złożyli źle, źle się też zrosła, po zwolnieniu łamali mu ją lekarze ponownie i znów się źle zrosła. Pisał okropnie niewyraźnie, przez co niełatwo było podrobić jego podpis w dzienniczku ucznia, no ale dawałem radę. Raz tylko wykazał się umiejętnościami techniczno-medycznymi. Wracając którejś zimy do domu wygruził się chyba na Dębowej na lodzie i wybił rękę w barku. Doszedł jakoś do domu, wspiął się na drugie piętro, wszedł do kuchni i nie zamykając drzwi rzucił teczkę na ziemię, po czym – zapamiętałem bladą, zlaną potem jego twarz – jęcząc z bólu uniósł ręce i powiesił się na krawędzi tych otwartych drzwi, z całą grawitacją tych swoich przeszło stu kilo. Chrupnęło, trzasnęło, staw wskoczył w panewkę, ojciec zamknął drzwi, zdjął płaszcz i spytał mnie, co było w szkole. Zaimponował mi tym szalenie.

Lania mamy w zasadzie nie pamiętam i nie wiem, czy bardzo bolało, ale wiem, że dostawałem za wszystko – za złe oceny, za uwagi w dzienniczku, za spóźnienia, najwięcej za pyskowanie i stawianie się mamie. Ale utrwaliło mi się w pamięci – głównie dzięki ciągłemu wspominaniu przez mamę – że najbardziej mnie zlała elektryką, czyli kablem od przedłużacza za to, że się kiedyś rzuciłem z pięściami na ojca. Ani tego, że się rzuciłem nie pamiętam, ani nie zapamiętałem, za co go tak desperacko zaatakowałem. A jak się potem dowiedziałem, w gronie moich kolegów elektryka była częsta w użyciu egzekucyjnym

Inna rzecz, że pierwszy atak fizyczny na mnie, jeszcze przed mordobiciem ze strony kolegi z piątej klasy Michała Marczaka, który w ten sposób chciał mnie zniechęcić do koleżanki Krysi O. przeprowadził mój ukochany pies, spaniel Bari; był wtedy u nas zaledwie kilka miesięcy, siedział mamie na kolanach, a ja przybiegłem z podwórka i rzuciłem się mamie na szyję, chcąc jej coś opowiedzieć. Bari tylko lekko się przesunął i otworzył pysk, a ja się nadziałem na jego zęby – szczególnie jeden, który mnie zranił tuż koło oka. Popłynęła krew, a mama wydarła się na psa i chciała go lać, ale stanąłem w jego obronie. Potem mało nie oberwałem za to, że poplamiłem krwią fotel. Blizna była do niedawna widoczna, ale na starość znikła. Na starość wszystko powoli znika. Podobnie znikła blizna po wypadku rowerowym: jechałem Dębową po chodniku, chodnik był wysypany żwirkiem węglowym, dobrze się jechało, ale tuż przy skrzyżowaniu z Grabową obejrzałem się za jakąś panienką, kierownica sama się skręciła i walnąłem przednim kołem o kamień przy ogrodzeniu posesji pani Dubieleckiej. Wyleciałem szczupakiem do przodu, zaryłem rękami o ten węglowy żwirek i o leżącą tam rozbitą szklaną fifkę do papierosów, która rozcięła mi dłoń. Było niedaleko od domu, mama mnie fachowo opatrzyła, a potem równie fachowo zlała mi tyłek. Blizna była widoczna przez lata, a dziś nawet nie wiem, która to była ręka.

Najciekawszą bliznę – przed tą na mostku klatki piersiowej, jaka do dziś została mi po operacji serca – była spowodowana rozcięciem prawej powieki, która nie wytrzymała niespodziewanego ataku przeprowadzonego przez Małgosię przy pomocy szklanki z herbatą. Herbata na szczęście była słaba, niesłodzona i nie gorąca. A oko się zrosło pod noszonym zaledwie kilkanaście dni opatrunkiem. Wzrok na tym nie ucierpiał, ucierpiała trwałość mojego pierwszego małżeństwa, nadwątlona zresztą innymi, bardziej drastycznymi sprawami.

Ale takie porządne siniaki, długo widoczne na plecach i barkach, zarobiłem po południu 8 marca 1968 roku, kiedy to po wydarzeniach na Uniwersytecie Warszawskim wymknąłem się z grupką kolegów bramą przez ulicę Oboźną w stronę Tamki. Właśnie milicja pałowała jakichś młodych ludzi, stanęliśmy trochę żeby popatrzeć, a trochę, żeby się schować w tłumie. I po kilku minutach paru mężczyzn w średnim wieku, stojących obok i patrzących razem z nami na to co się dzieje, wyciągnęło spod jesionek gumowe pałki i zaczęło nas lać, krzycząc, że tu nie wolno stać. Uciekliśmy, choć trochę oberwaliśmy. Najzabawniejsze w tej niewesołej sprawie było to, że i ja, i Janek, i Tomek właśnie szliśmy z uczelni do siedziby Okręgowego Zarządu Studenckiego ZMS, gdzie organizacja miała podjąć uchwałę w sprawie interwencji milicji na Uniwersytecie. Myślę, że to pałowanko miało niejaki wpływ na moją późniejszą reorientację polityczną. Może to małostkowe, ale jakoś tak nie podobało mi się, że ludowa władza przy pomocy swojego zbrojnego ramienia w ten sposób usiłuje nas zmusić do nieprzeciwstawiania się jej pomysłom.