Maciej Pinkwart

Telewizja

 TUTAJ wersja video

 

A co z karierą mojej klasy licealnej? Była, i to nawet z dzisiejszego punktu widzenia, spora. Nasza wychowawczyni, a zarazem nauczycielka matematyki, Irena Mrugalska miała córkę, która pracowała, a może współpracowała z telewizją. I właśnie wtedy, kiedyśmy byli w ósmej klasie, Telewizja szukała dzieci – no, młodzieży - do prowadzenia cyklu audycji „Warszawskie legendy”. Mrugalska skierowała naszą klasę na casting, kilkoro z nas – m.in. ja – zostało zaangażowanych.

Nie pamiętam, ile odcinków audycji Warszawskie legendy zostało zrealizowanych, ani jakie nosiły tytuły. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy – były to po prostu przedstawienia teatralne, z udziałem nas, młodzieży, oraz dorosłych: aktorów i gospodarzy poszczególnych zabytkowych obiektów. Emisja była zawsze na żywo (choć kilkakrotnie były wykorzystywane tzw. dokrętki filmowe), a poprzedzały ją dwie – trzy próby – tekstowa, kostiumowa i generalna, tuż przed nadawaniem. Teksty, oczywiście, trzeba było opanować na pamięć i umieć je interpretować. Nie wiem, czy pierwsza nie była opowieść o Warsie i Sawie, jakoś tak połączona z Syrenką, potem opowiadaliśmy o Złotej Kaczce na Tamce, w zamku królewskim – wówczas w ruinie, stała tylko wieża zegarowa i Pałac pod Blachą, dokrętki o duchach robiliśmy w podziemiach (to były moje pierwsze zdjęcia filmowe), w Pałacu w Wilanowie opowiadaliśmy o wydrze pana Paska, grał z nami Mariusz Dmochowski jako Jan III, a efekty specjalne były zadziwiające w swojej prostocie. Zwykle transmitowały nas 3-4 kamery na wielkich trójnogach z kółkami, mikrofony były na wysięgnikach (o mikroportach nikt nie słyszał), reflektory (nie bez powodu nazywane kubłami) umieszczano na wysokich statywach. W Wilanowie w pewnym momencie kamera pokazywała leżącą na fotelu (wypchaną oczywiście) wydrę, a obok druga kamera miała w obiektywie taki sam pusty fotel. Trzeba było pokazać, że wydra znika. Realizator delikatnie przenosił transmitowany obraz z jednej kamery na drugą. Wydra się powoli rozmywała, koniec końców zostawał po niej pusty fotel.

Elektryki w tym wszystkim było mnóstwo, co nie było ani wygodne, ani bezpieczne. Pamiętam audycję realizowaną w Łazienkach, a konkretnie – w Teatrze Na Wodzie. To było ważne, bo wtedy odgrywaliśmy aktorów w jakiejś starogreckiej sztuce. Program prowadził Andrzej Konic. Były niecałe dwie godziny do występu, już mieliśmy zaczynać próbę generalną, kiedy nad Warszawą rozpętała się burza z ulewnym deszczem. Trzeba było wszystko porozłączać, kamery pookrywać brezentem (nie było jeszcze plastikowych pokrowców), mikrofony i oświetlenie zdemontować, samemu się schować i czekać, co będzie dalej.

Burza przeszła, zostały kałuże na scenie i na widowni. Próba generalna przepadła. Audycja rozpoczęła się z niewielkim opóźnieniem. Graliśmy bez próby, trochę improwizując: na szczęście, byliśmy już doświadczonymi aktorami…

Inny program z Łazienek, transmitowany z Sali Balowej, zapamiętałem z powodu pierwszego w życiu oglądanego baletu, barokowego zespoliku muzycznego, w kostiumach, grającego w niewielkiej niszy balkonowej – i pięknego marmurowego posągu trzygłowego psa Cerbera (dziś wiem, że autorstwa André Jeana Le Bruna), pilnującego kominka. Nie wiem, co tam robiliśmy i jaką bajkę ilustrowaliśmy.

Warszawskie legendy – opowiadane przez młodzież z Milanówka – realizowane były bodaj co miesiąc przez jakieś dwa lata, a gdy się skończyły - dwojgu z nas, Ewie Jabłońskiej i mnie, zaproponowano prowadzenie nowopowstałej audycji młodzieżowej pt. Spotykamy się po szóstej. Była to niemal godzinna cegła publicystyczna, w czasie której co tydzień prezentowano tzw. problemy młodzieży ze szkół średnich, przerywane kawałkami kultury młodzieżowej, tak jak ją rozumiała ówczesna telewizja. Zdaje się, że rekomendowały nas do tego reżyserka Warszawskich legend, a później tego właśnie programu Irena Sobierajska, a może realizatorka dźwięku Anna Rusin - pamiętam ją z obydwu tych audycji. To już była pełna profeska, nadawana także na żywo ze studia przy Placu Powstańców, gdzie na korytarzach mijaliśmy wielkie gwiazdy, z niektórymi się wręcz zaprzyjaźniliśmy, a poklepywali nas po plecach znani spikerzy Edyta Wojtczak, Jan Suzin, Eugeniusz Pach, Irena Dziedzic. Na mnie nie robiło to specjalnego wrażenia – w domu nie było telewizora i nie bardzo wiedziałem, kim oni są - w przeciwieństwie, na przykład, do telewizyjnego występu zespołu The Platters, który pozwolono mi na Placu Powstańców oglądać zza kamer. Na żywo, oczywiście.

Muzyczne wspomnienia mam także z jednej z prowadzonych przez nas z Ewą audycji, kiedy to po raz pierwszy w telewizji wystąpiły, jako zespół harcerski, słynne potem „Alibabki”. Zapowiadałem ich występ – i okropnie mi się wtedy nie podobały. Były głośne, wydawało się, że już, u progu kariery, mają poprzewracane w głowie, a w dodatku – coś okropnego! – paliły papierosy! Jakieś 5-6 lat później wystąpiliśmy razem w Teatrze Buffo w musicalu Zuzanna jest sama w domu i oczywiście było zupełnie inaczej, a nawet zakochałem się w dwóch czy trzech z nich.

Jak wspomniałem, nie mieliśmy w domu przy Dębowej telewizora, zresztą nawet gdybyśmy mieli, to i tak nie mogłem siebie obejrzeć na ekranie: w programie na żywo, bez powtórek, nie było takiej możliwości. Więc nie wiem, jak mi to szło. Mama chodziła do utelewizyjnionych sąsiadów, kilka domów dalej przy Dębowej – ale nigdy mi nie powiedziała, czy się jej podobało czy nie. Parę razy wyrwało się jej, że owi sąsiedzi chwalili mnie, że dobrze wyglądałem. Ciekawe, że wiele lat później, kiedy występowałem w telewizji znacznie częściej, jako pan od Szymanowskiego, albo pan od Zakopanego, zwykle tak właśnie komentowali moje występy znajomi. Nikt mi nigdy nie powiedział, że coś mądrze mówiłem, zawsze tylko komplementowali, że dobrze wyglądałem.