Maciej Pinkwart
Początki kariery
Budynek mojego liceum w
Milanówku w 1961 roku był nowo oddany, a jego otoczenie było mocno
nieuporządkowane. Naszym klasom (wszystkim
czterem) przypadło w udziale urządzać teren przy wejściu od strony ul.
Piasta. Pewno były tam jakieś klomby i rabatki kwiatowe, ale ja zapamiętałem
głównie sadzenie topoli przed ścianą frontową. Sadzonki miały może metr, może
troszkę więcej, ale pielęgnowaliśmy je starannie i rosły jak na drożdżach tak,
że przed maturą sięgały już co najmniej do połowy budynku. To sadzenie topoli
przypomniało mi się po latach, kiedy już w Zakopanem zacząłem kierować Muzeum
Szymanowskiego. Zadaniem niemal ponad siły szczupłego personelu Atmy było
uporządkowanie naszego terenu, po muzealnym remoncie willi wyglądającego jak
krajobraz bitwy pod Verdun. Posiałem trawę, w zakładach Zieleni Miejskiej
kupiłem parę sadzonek jarzębin, modrzewi, dwie limby i kilka krzaczków
kosodrzewiny. Dziś, po blisko pół wieku, większość znikła, limby zmarniały,
jarzębiny wymarły, kosodrzewinę wyżarły owce sąsiada, część modrzewi ścięto, ale
kilka zostało i wyrosły na kilkadziesiąt metrów. A topole przy moim liceum?
Poszedłem tam kiedyś z moją sporą już wówczas córką. Z topól została tylko
jedna. Wszedłem do szkoły, poszedłem do sekretariatu.
- Co się stało z
topolami sprzed budynku? Sadziłem je tu w latach 60-tych…
- O, proszę pana…
Musieliśmy większość ściąć, bo były tak stare, że groziły zawaleniem i
uszkodzeniem budynku.
Starość prawie zawsze
wiąże się z dewastacją.
Po drugiej stronie
ulicy Piasta było nasze szkolne boisko, na którym uprawialiśmy musztrę, graliśmy
w piłkę, rozgrywaliśmy zawody lekkoatletyczne. Liczba mnoga jest w tym przypadku
nieuzasadniona: przez całe liceum byłem z wu-efu zwolniony. Chodziłem, owszem,
na zajęcia, ale głównie siedziałem z boku i pilnowałem ubrań kolegów. Czasem
byłem pomocnikiem typu – podaj - przynieś – pozamiataj. Ale oszczędzałem
się, bo było ze mną krucho. Znaczy, ze zdrowiem. Nie odczuwałem tego jakoś
specjalnie, nawet te uporczywe anginy, prześladujące mnie w podstawówce,
przestały mnie męczyć, ale przyplątało się co innego.
W ogóle byłem okropnie
chorowity. Przyszedłem na świat jako ośmiomiesięczny wcześniak i na początku
mojej kariery kolebałem się na krawędzi między życiem a śmiercią. Przynajmniej
tak wiem z opowiadań mamy, bo oczywiście nic z tego nie pamiętam. Ale do późnej
starości mama opowiadała i mnie, i każdemu, kto chciał tego słuchać, że jako
małe dziecko bezustannie miałem konwulsje i całymi latami nie spała
pilnując mnie i sprawdzając, czy jeszcze żyję. Nie wiem, od czego były te
konwulsje, czy miałem coś w mózgu, czy byłem niedotleniony – pojęcia nie
mam, nie wiem zresztą czy badał mnie na te konwulsje jakiś lekarz. Ciągle
powracające anginy pamiętam, bo bolało mnie gardło, pędzlowali mi ropne
migdałki, miałem gorączkę i inne przyjemności. Na świadectwach odnotowywano
liczbę opuszczonych dni – u mnie sięgała siedemdziesięciu w ciągu roku
szkolnego. Ale dzięki temu czytałem kilkadziesiąt książek rocznie, poza
przymusowymi lekturami oczywiście. Z wczesnego dzieciństwa znam jeszcze jedną
dramatyczną historię zdrowotną, także z opowiadań mamy: otóż mając dwa-trzy lata
ukradłem mamie pierścionek i połknąłem. A w zasadzie nie połknąłem, tylko
wziąłem do gęby i się nim zachłysnąłem, po czym prawie straciłem oddech, bo mi
utkwił w tchawicy. Kiedy próby wyciągnięcia go palcami nie dały rezultatu, mama
wzięła mnie pod pachę i pobiegła do lekarza laryngologa, który mieszkał
niedaleko nas, przy tej samej ulicy Dębowej, w ładnym domku z tarasem, na którym
przez całe lato stała ogromna agawa. Lekarz wysłuchał opowieści, przyjrzał mi
się – podobno już nieźle zsiniałem – po czym podniósł mnie za nogi i solidnie
trzepnął w kark. Rozryczałem się, ale pierścionek wyleciał na podłogę. Pamiętam
go. Był elegancki, złoty i miał wygrawerowane literki N i M. Nela i Mundek.
Mundek to był mój tato.
Potem chorowałem na
wszystkie choroby wieku dziecięcego, niektóre przechodząc dwa razy. Podobno to
niemożliwe, ale już wtedy dawałem radę. Między innymi dwa razy miałem ospę
wietrzną, świnkę i dyfteryt. I chyba po tym dyfterycie zostałem zapalenia
mięśnia sercowego na tle – jakoby – reumatycznym. Wylądowałem w warszawskim
Szpitalu Elżbietanek na Mokotowie, a w tym samym czasie mój ojciec był w
Szpitalu Bielańskim. Mama miała używanie… Nic mi się nie działo, nic mnie nie
bolało, tylko nudno mi było, a najbardziej nie lubiłem odwiedzin. Wtedy pierwszy
raz przekonałem się, że życie społeczności szpitalnej i życie normalne, „na
wolności” to dwa różne obszary, i do tolerowania jest tylko grupa pracowników
medycznych, będących niejako pomiędzy tymi dwiema sferami.
Znalazłem sobie w tym
szpitalu towarzystwo. Była tam dziewczyna z Milanówka, w moim wieku albo ciut
starsza, dziś nie pamiętam, jak miała na imię, mieszkająca na Okólnej, czyli
niedaleko mnie, także z jakimś schorzeniem serca. Spotykaliśmy się w takiej
niszy korytarzowej i rozmawialiśmy, pewno z parę godzin dziennie. Była blada,
chuda, sympatyczna. Oboje mieliśmy mieć tzw. diagnostykę inwazyjną, czyli
cewnikowanie serca. Ona poszła na to pierwsza. Bała się, w przeddzień zabiegu
dodawałem jej otuchy, odchodząc pocałowała mnie w policzek i popłakała się.
Umarła podczas zabiegu.
Mama na moją prośbę, a
w zasadzie żądanie, nazajutrz mnie wypisała. Wyzdrowiałem sam z siebie. Prawie
pół wieku później robili mi koronarografię. Przecięcie tętnicy, wprowadzenie
cewnika, obrazek na monitorze. Myślałem o koleżance ze szpitala na Mokotowie. Ja
przeżyłem, choć badanie wyszło kiepsko. Ale o tym kiedy indziej.
Jako sportowiec
specjalnej kariery nie zrobiłem, ani przedtem, ani potem, więc nasz nauczyciel
wu-efu, Ryszard Szadkowski patrzył na mnie raczej dość pogardliwie. Ale uczył
także przysposobienia wojskowego i tu już byłem lepszy. Niewiele, ale trochę –
dawało to możliwość mniej oficjalnych rozmów. A było o czym. Bo Szadkowski,
człowiek wielu talentów i osoba potem bardzo ważna dla Milanówka, poza wu-efem i
PO, prowadził także szkolny kabaret. Czyli coś, co mnie szalenie interesowało.
Pisywałem już wtedy coraz więcej wierszy, skeczy, monologów, próbowałem dorabiać
polskie teksty do modnych zagranicznych piosenek. Ale do szkolnego kabaretu
chciałem się dostać nie z powodu ewentualnej kariery satyryka, czyli – jak to
się dziś mówi – stand-upera. W grupie wykonawców byli przeważnie starsi
uczniowie, a wśród nich – Ela Kunicka, jeśli nie mylę nazwiska. Nigdy nie
byliśmy nawet po imieniu, a co dopiero – po nazwisku. Ale była taka ładna i tak
wzruszająco wykonywała przebój Brendy Lee – I’m sorry... Pewno inne
piosenki też, ale tych innych nie pamiętam. Szadkowski wziął mnie do trupy,
odpracowywałem w czasie występów dwie – trzy solówki, wiersz, monolog, nie
pamiętam. I z kulis oglądałem Elę. Chodziłem na wszystko, próby, występy – nawet
te, w których nie musiałem brać udziału. Zrobiłem się przydatny, pomagałem nosić
sprzęt i przestawiać dekoracje. Dziwię się, że Szadkowski nie był tym zaskoczony
– w końcu, miałem zwolnienie z wu-efu z powodu słabowitości i kiepskiego serca.
A może zauważył, że to serce to mam po prostu złamane przez liczne nieszczęśliwe
miłości?
Któregoś dnia powierzył
mi nowe zadanie. I proszę, nie sądźcie, że to co teraz napiszę to jakiś wsteczny
plagiat z filmu To właśnie miłość… Hugh Grant miał wtedy roczek, a
nieszczęśliwie zakochany w starszej od siebie koleżance – śpiewaczce Sam, czyli
Thomas Brodie-Sangster miał się urodzić dopiero za 30 lat. No więc nie wiem, czy
Szadkowski zorientował się, że robię maślane oczy do Eli – wątpię, bo chyba sam
tak na nią patrzył – czy po prostu to była potrzeba chwili. Dość na tym, że
nagle z nieznanych mi powodów zniknął z zespołu perkusista i profesor
zaproponował, że skoro już i tak spędzam tu całe popołudnia i wieczory w
zespole, to może siądę za bębnami, bo to głupio będzie wyglądać, jak na scenie
będzie stała taka niezagospodarowana perkusja. I żebym nie walił za głośno,
tylko raczej udawał, że coś tam gmeram, to się przydam. A swoje głodne kawałki i
tak będę w międzyczasie wykonywał, odchodząc od bębnów do mikrofonu.
No i tak się stało. Mówiłem wierszyki i monologi, ktoś zdaje się – ale nie Ela – śpiewał jakąś moją piosenkę, a poza tym stukałem w perkusję pałeczkami, leciutko, szurałem miotełkami, parę razy dla zaakcentowania czegoś waliłem w talerz. Niestety, nie było happy-endu, w końcu nie była to komedia romantyczna. Ela skończyła szkołę ani na mnie nie spojrzawszy, wkrótce potem kabaret się rozleciał, a mnie wielka miłość wychłódła. W sumie, moja wybranka była przynajmniej o trzy lata ode mnie starsza. I chyba też sporo wyższa.