Tygodnik Podhalański nr 18, 2 maja 2018
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2018)
Maciej Pinkwart
Nad kieliszkiem schłodzonego rosé
Majowy weekend koło Cannes,
dokładniej: w Théoule-sur-Mer. Sur mer,
czyli nad morzem. Dokładnie „nad”: hotel jest przeszło 100 metrów nad poziomem
morza. Na plażę tutaj zresztą i tak nie warto jechać – najsympatyczniej jest w
sąsiedniej miejscowości Mandelieu-la-Napoule, gdzie
jest delikatny piasek i wejście nad morze za darmo. Dalej, w Cannes, kąpać się
raczej nie radzę: owszem, byłem tam parę razy, plaża koło Pałacu Festiwalowego
ciasna, tłoczna i pełna niespodzianek: kiedyś przepłynął koło mnie wieniec
nagrobny, zapewne zrzucony z jakiegoś statku wraz z nieboszczykiem. Tłuste
okonie morskie wieńcem pogardziły, umrzyka w rybach zjedli turyści. Napoule ma
jeszcze jedną zaletę: wielki spożywczy supermarket, zaopatrzony tak, że nawet
wymagający Francuzi nie narzekają: jest wszystko, w wielkim wyborze i
niewysokich cenach. Alkohole zajmują prawie jedną czwartą powierzchni sklepu.
Nie na darmo uważa się, że marskość wątroby jest narodową chorobą Francuzów, a
ci, którzy na nią umierają, cieszą się do końca doskonałą kondycją serca: tak
już jest, że nie można zadowolić wszystkich swoich organów, coś za coś. Regał z
samymi tylko winami różowymi ma trzydzieści metrów długości i cztery półki, na
których pyszni się może ze sto gatunków
rosé.
Na dolnych
półkach skromnie stoi proletariat w cenach od 2 do 6 €, na średnich pojawiają
się liczby dwucyfrowe, na najwyższej półce można kupić wino w cenie dobrego
obiadu z deserem i… winem. W napoulańskim markecie nie wypatrzyłem co prawda
Garrusa z prowansalskiego Château
d’Esclans, który
chodzi zazwyczaj w
cenie 120-150 €, ale byli jego nieco tańsi kuzyni. Wybieram skromnie Les Clans,
z tego samego Château,
za 12 €, dorzucam
pastis Lou Garagaï
i kilka serów, pozostawiając przy półce kłócącą się francuską rodzinę, która nie
może się zdecydować na kolejną, piątą już butelkę: każdy członek rodziny, nawet
dzieci, ma w tym względzie swoje zdanie.
Słońce dopiero
przechyla się na stronę odległej o przeszło 100 km Marsylii, w Théoule
na balkonie jest ciepło, choć nie upalnie, wiatr szumi w liściach palm i
marszczy widoczne w dole morze. Schłodzone
rosé
jest, obok opalizującego na żółto anyżkowego
pastisu
jedynym alkoholem, który dżentelmen może pić przed zachodem słońca, choć
Francuzi, rozpoczynający dzień kawą z koniakiem, mają inne zdanie. Trzymam
kieliszek za nóżkę, żeby go broń Boże nie ogrzać i myślę, po co komu sto różnych
gatunków
rosé?
Nad podobnym problemem zastanawiał się kiedyś prezydent Francji generał Charles
de Gaulle:
Jak chcecie rządzić krajem, który ma dwieście czterdzieści sześć gatunków sera?
Generałowie, sekretarze i prezesi nigdy nie zrozumieją, że najpiękniejszym
urokiem świata jest różnorodność, z której wynikają wielkie możliwości wyboru,
pewna nieprzewidywalność i sympatyczne poczucie, że jutro możemy odkryć nowych
przyjaciół, nowy gatunek
rosé,
nową ścieżkę z Nowej Białej do Gronkowa. Zresztą – jak można by żyć w kraju, w
którym byłby tylko jeden gatunek sera?