Tygodnik Podhalański nr 33, 17 sierpnia 2017

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2017)

Maciej Pinkwart

Mikroklimat

 

Wyjechałem. Po uiszczeniu opłaty uzdrowiskowej poczułem się zdrowszy o 20 złotych i 40 groszy, co usposobiło mnie przychylnie do tutejszego mikroklimatu. Wartość zdrowia podnosi także koszt sanatorium, w którym każdy może się poczuć jak sanator w izbie zadumy i refleksji. To najlepiej zapewnia kąpiel w wannie Januna z podwodnym masażem, do której obowiązkowo wchodzi się na golasa, a strumienie wody i powietrza, ubarwione światłami dyskotekowymi unoszą rozmaite członki naszego ciała, wywołując w nas zadumę, a w personelu kąpielowym refleksję. Żeby tu leczyć schorzenia narządów ruchu trzeba być zdrowym maratończykiem albo paraolimpijczykiem, bo odległość z pokoju do stołówki może wynosić nawet 150 metrów, a do recepcji – pół kilometra. W stołówce czuję się tak jak w każdym hotelu ze stołem szwedzkim, gdzie w czasie śniadania rodacy nakładają na talerze wszystko, co znajdzie się w zasięgu widelca i czasem to nawet zjadają z takim zapałem, jakby obiadu już mieli nie doczekać. Damy sanatoryjne dzielą się na takie, które na stołówkę zakładają frymuśne peniuary i to bez względu na wiek i stan zawartości tych peniuarów, oraz na te, które na każde wyjście jedzeniowe zakładają inną kreację i biżuterię. Sąsiadka ze stołu, z którą spędziłem piętnaście posiłków, zaprezentowała mi piętnaście sukien i tyleż par kolczyków, innych szczegółów nie dostrzegłem. W czasie rozmów trzeba uważać, bo można zostać nadinterpretowanym, więc na wszelki wypadek pierwszy nie zabierałem głosu, żeby się wydać bardziej inteligentnym. Pułapki nie dostrzegłem, gdy zapytano mnie, czy nie przeszkadza mi 30-stopniowy upał. Odpowiedziałem, że nie, bo przyjechałem z Grecji, a tam to normalka. No i przepadło: musiałem potem odpowiadać na pytania po ile w Grecji są domy, jak tam bywa zimą i czy jest bezpiecznie w związku z uchodźcami. Uznano mnie za tambylca, co zresztą było dość normalne, jako że przy stoliku mieliśmy jedną osobę z Niemiec, jedną z USA i jedną z Borzęcina. Nie wypadało prostować, tym bardziej, że nie zabierałem głosu za często, żeby wydać się inteligentniejszym, więc udawałem Greka.

W parku zdrojowym polatywały gołębie wielkości bażantów i wrony wielkości kruków, a wszystkie ścigały się w ozdabianiu parkowych ławek i alejek. Nie miałem kapelusza. Koło fontanny była muszla koncertowa, przed którą grywał pan udający Okudżawę, ale nie umiejący po rosyjsku i Indianie z Boliwii, którzy grali to co wszędzie, a naprzeciwko z kościoła szła msza śpiewana z takim nagłośnieniem, jakby chcieli zagłuszyć przystanek Woodstock. W zasięgu wzroku i słuchu miałem zawsze przynajmniej 7-8 starszych osób rozmawiających przez telefon tak, jakby rozmawiali bez telefonu oraz kilka młodszych, które rozmawiały pisząc na Facebooku. Przedmiotem rozmów (naprawdę nie podsłuchiwałem!) były zawsze sprawy domowe, od których wyjechali, żeby od nich odpocząć co dowodzi, że ani pies, ani człowiek nigdy nie odepnie sobie sam smyczy. Po tygodniu poczułem się tak samo, jak przed tygodniem.

 

 

Poprzedni felieton