Tygodnik Podhalański, 18 września 2014
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2014)
Maciej Pinkwart
Desant w rzepaku
Kiedy parę lat temu w jakiejś antyreklamie pokazywano, że prowadzeni przez nawigację GPS turyści trafili w środku lasu do wioski, gdzie wciąż żył Elvis Presley – wydało mi się to wyjątkowo niesmaczne. Sam GPS-u nie miałem, ale wierzyłem, że ten amerykański cud techniki, oparty na danych satelitów nawigacyjnych wie co do pięciu metrów, gdzie znajduje się wyposażony w urządzenie samochód. Moją, typową dla humanisty, niezłomną wiarę w gadżety podważyło osobiste doświadczenie, kiedy to dwa lata temu, jadąc z Podkowy Leśnej do Wyszkowa, zapętliłem się w podwarszawskim Pruszkowie tak, że utknąłem w polu buraków cukrowych i to dwa razy, bo za pierwszy razem sądziłem, że to ja źle dosłyszałem komendy GPS.
Lecz widać Amerykanie znają swoją technikę i jej ograniczenia, bo kiedy ostatnio sześć amerykańskich ciężkich śmigłowców bojowych wylądowało na polu ozimego rzepaku pod Grudziądzem i gdy miejscowa ludność pobiegła sprawdzić, czy to może już desantują się ruscy po pijanemu – pierwsze dość bezradne pytanie brzmiało:
- Where the
hell are we?
Zabrzmiało to jak cytat z płyty rockowej grupy Static-X. Ludność miejscowa, upewniwszy się, że wśród żołnierzy są Murzyni, poczuła się bezpiecznie, wideł nikt nie wyciągnął, a pani wójt pospieszyła z mapą, przewodnikiem i adresem strony internetowej gminy.
Zdaję sobie sprawę, że wszystko to było dość prymitywną propagandową ustawką, która miała ruskim pokazać, że Wuj Sam ma swoich boysów nawet w rzepaku pod Grudziądzem, a Polacy podejmują ich serdecznie, literaturą w języku miejscowym. Jednak fakt, że Amerykanie udawali, iż nie wiedzą gdzie są, pokazuje ich humanitaryzm: żaden tam nie był jak universal soldier, z wbudowaną w głowie nawigacją, google earth i sztuczną inteligencją, były to swojskie chłopy, takie jakich znamy na co dzień: zabradziaży taki, wsiądzie w cokolwiek, a jak wytrzeźwieje, to się pyta gdzie jest i którego dziś mamy.
Amerykanów na grudziądzki rzepak wpędziła mgła – której ani śladu nie było widać – i wiatr, który naturalnie przeszkadza w lataniu ciężkiego wojskowego sprzętu. Ruscy, którzy pogodę mają gdzieś, mgłę – jak wiadomo – sami produkują wraz z helem i pancernymi brzozami i sami puszczają wiatry historii dowiedzieli się teraz, że żołnierze amerykańscy będą z nimi walczyć tylko pod warunkiem, że będzie słonecznie, wiatr od wschodu tylko w postaci miłego zefirka, a w każdym śmigłowcu będzie siedział miejscowy przewodnik, który w razie czego pokaże palcem, gdzie lecieć i kany lądować:
- Tamój, panocku,
hawok!
Bardzo ich polubiłem, tych pilotów amerykańskich, nie mających na pokładach GPS-ów, lokalizatorów ani jakiejkolwiek łączności z dowództwem, po prostu zaginionych w akcji, jak Chuck Norris w Wietnamie. Mam tylko nadzieję, że poza ustawkami dla telewizji (która zupełnie przypadkiem z profesjonalnymi kamerami znalazła się na miejscu w odpowiedniej porze) Amerykanie wiedzą kogo mają bronić i ewentualnie z kim walczyć. I że to nie jest studio w Hollywood.