Tygodnik Podhalański, 4 września 2014
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2014)
Maciej Pinkwart
Towar eksportowy
Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europy jest niewątpliwie jego osobistym sukcesem, ale także sukcesem Polski, która przestała być postrzegana jako egzotyczna przystawka do głównych dań politycznych, lokowanych dotąd na zachód od Renu i na południe od Alp. Jednak nie jest to bynajmniej wybuch propolskiego entuzjazmu, spowodowanego naszym stanowiskiem wobec konfliktu ukraińskiego (który dla Unii jest gwoździem w wygodnym bucie, a nie powodem do wymachiwania szabelką wobec Rosji), czy też nagrodą za dzielne poradzenie sobie przez rząd Tuska ze skutkami światowego kryzysu ekonomicznego. To tylko (aż?) postawienie kropki nad „i” w długim procesie dochodzenia Polski do światowej czołówki i dowód na to, że już dawno nie jesteśmy ubogim krewnym Brukseli.
Jest to właśnie proces, a nie jednorazowy sprint do mety, jak go zwykle postrzegają w tych dniach dziennikarze, widzący w wyborze Donalda Tuska na najwyższe stanowisko europejskie sukces niemalże sportowy, ciąg dalszy zwycięstw Małysza i Stocha, Justyny Kowalczyk, Rafała Majki czy polskich siatkarzy w meczu z Serbią. Znacznie cenniejsze jest to, że Polska jest postrzegana jako pełnoprawny członek Unii, wzór w niektórych dziedzinach polityki i zwłaszcza gospodarki, jako w pełni demokratyczny, inaczej mówiąc – normalny partner europejskich potęg. Spektakularnym początkiem tego procesu było wybranie w 2009 r. Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.
Ale zachłystywanie się tym pod hasłem górą nasi! wygraliśmy! Jest nieporozumieniem. Donald Tusk 30 sierpnia 2012 nie stał się wisienką na europejskim torcie, a jego wybór nie przesunie z dnia na dzień Polski do czołówki decyzyjnej Europy. Przewodniczący Rady Europejskiej to stanowisko organizacyjne, a nie decyzyjne. Nazywanie go prezydentem Europy to komplement zdecydowanie na wyrost. Polscy wciąż nie rozumieją mechanizmów działania Unii, w której wszystkie decyzje podejmowane są wspólnie, albo poprzez mozolne wypracowywanie kompromisów, albo większością głosów. Ludzie na czołowych stanowiskach są odpowiedzialni za dogadywanie się i na forsowanie ich własnych koncepcji nie ma w tym wszystkim miejsca – poza retoryką w przemówieniach.
A co to realnie znaczy dla Polski? Sam jestem ciekaw, bo to będzie dobry probierz funkcjonowania naszej demokracji. Może świat polityki bez dominującego w niej Tuska okaże się barwniejszy, ale czy będzie równie bezpieczny dla kraju w czasach, które do bezpiecznych nie należą? Byłoby nieźle, gdyby bezkolizyjnie tekę premiera objęła równie wyrazista osoba, jaką jest wicepremier Elżbieta Bieńkowska, ale boję się, że mizoginistyczne chłopy z PSL na to nie pozwolą. I co będzie za 2,5 roku, gdy skończy się kadencja i Tusk wróci z Brukseli?
Czy to zwiększy szanse PiS w wyborach? Nie sądzę, to sprawy
z zupełnie różnych półek. Ale nie mogę nie przypomnieć, że uznanie
międzynarodowe zazwyczaj nie idzie w parze z sukcesami krajowymi. I odwrotnie, o
czym świadczy los wszystkich satrapów.