Tygodnik Podhalański, 30 kwietnia 2014

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2014)

Maciej Pinkwart

Majowa jutrzenka

 

Jedną z najgorszych opresji, jakim byliśmy poddawani w okresie komuny, był brak wolnych sobót i konieczność bezustannego upewniania władzy, że jest kochana przez wszystkich. Bez przepracowanych sobót upadłaby socjalistyczna gospodarka, choć coś, co leży i kwiczy upaść już nie może, a bez manifestacji miłości władza popadała we frustrację, która manifestowała się agresją i tzw. przykręcaniem śruby. Gdy byłem pracownikiem fizycznym w Fabryce Produkcji Tarcz Ściernych w podwarszawskim Pruszkowie, sobota była dniem wesołym: pracowało się tylko do południa, co dawało prawie cały dzień do własnej dyspozycji. W wakacje pozwalało to na dobrych parę godzin rozrywek na świeżym powietrzu, którego wówczas było nieporównanie więcej niż dziś. Więcej było też okazji i możliwości. Pod względem możliwości w czasach PRL było zdecydowanie lepiej, choć i w III RP na brak okazji nie narzekałem.

Potem przychodziła niedziela i horror rannego wstawania, żeby zdążyć do kościoła na 9-tą, bo na tej mszy wychowawczyni mojej przedmaturalnej klasy sprawdzała obecność. Chodziłem do zwykłego, świeckiego liceum, w klasach nie wisiały krzyże, tylko portrety Józefa Cyrankiewicza, Władysława Gomułki i Aleksandra Zawadzkiego, ale za nieobecność na mszy odpytywanie było pewne. A że wychowawczyni uczyła matematyki – dwója też, przynajmniej dla mnie, była pewna. By tego uniknąć, nie opuszczałem mszy. Opuszczając – miałem zepsutą niedzielę, bo musiałem się uczyć, i to nie w szkółce niedzielnej.

Okazję do tego, żeby nie wstawać rano, nie uczyć się i korzystać z niemoralnych rozrywek dawały tylko święta państwowe. Nie było ich tak dużo, jak teraz, a i to z powodu owej wymuszanej miłości do świętowania się niezbyt nadawały. W zasadzie tylko święto 22 Lipca dawało jakieś szanse, bo 1 Maja znów, tak jak na mszy, sprawdzali obecność. Ale na pochody chodzili głównie starzy. Dziś, jak wiadomo, owi starzy wspominają wyłącznie to, jak walczyli w podziemiu antykomunistycznym, w formacjach WiN, NSZ, czy choćby wspierając „Ognia” duchem, sercem i umysłem. Tylko w niektórych archiwach ukrywają się zdjęcia wesołych, uśmiechniętych osób, maszerujących dziarsko pod absurdalnymi hasłami na transparentach i z wielki trudem poznajemy w nich późniejszych kombatantów, którzy dziś z marsem na czole wspominają swoje zasługi w podkładaniu nogi komunistycznym okupantom. Na studiach chodzili na pochody prawie wszyscy, łącznie z brygadą dzisiejszych prawicowców, w Warszawie trasą ze Świętokrzyskiej, przez Marszałkowską do MDM, gdzie pochód się samorzutnie rozwiązywał i utykając szturmówki po furgonetkach, albo i najbliższych bramach, biegł stawać w kolejkę do pieczonych kiełbasek przy placu Konstytucji, albo na Powiśle, do ogródków piwnych.

Białe bluzeczki wypełnione sympatyczną treścią przyciągały wzrok bardziej niż czerwone flagi, uśmiechały się zarumienione od majowego słońca twarze, kwitł bez, konwalie i kasztany. A potem zaczynała się matura – największe święto majowej młodości.