Tygodnik Podhalański, 25 lipca 2013
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2013)
Maciej Pinkwart
Świadkowie Jehowy
Kilka razy do roku dzwonią do moich drzwi świadkowie Jehowy. Zawsze otwieram i choć nasza rozmowa ogranicza się do kilku zdań, wymienionych na progu, zawsze robi na mnie spore wrażenie. Choć i tu obserwuję zmianę na gorsze: w dawnych czasach zwykle rolę domokrążców religijnych wypełniały dwie kobiety, w tym jedna młoda i ładna. Potem zaczęły chodzić dwie kobiety w wieku zaawansowanym, a ostatnio para starych ludzi.
Wysłuchuję tego, co mają mi do powiedzenia, nie podejmuję dyskusji, co najwyżej – by nie uważali swego trudu za zmarnowany – mówię, że moje poglądy są inne, ale pomyślę nad ich słowami, biorę ofiarowywane mi pisemko i na tym rozmowa się kończy. Niekiedy zamiast pisemka dostaję modlitwy, ręcznie wykaligrafowane długopisem na kratkowanym papierze.
Zastanawiam się, dlaczego przedstawiciele innych wyznań nie podejmują takiego trudu i ryzyka osobistego? Pielgrzymowanie po domach przez katolików zdarza się dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem puka do moich drzwi sympatyczny sąsiad, który rozprowadza opłatki wigilijne, a po Bożym Narodzeniu ministranci, zapowiadający wizytę księdza po kolędzie. Ostatnio nie pukają, tylko odpowiedni komunikat na wydruku komputerowym wsadzają w drzwi. W skrzynce pocztowej czasem znajduję numer konta, na który powinienem przekazać nieco religijnego wsparcia dla mojej parafii. Poza tym – wszystkie inne religie okopują się w swoich szańcach i zazwyczaj apostołują wśród już nawróconych.
Niechęć do bycia odrzucanym, krytykowanym czy wręcz atakowanym (niekiedy zresztą dość brutalnie) ze strony zwolenników innych poglądów jest zrozumiała i oczywiście nie dotyczy tylko kwestii religijnych czy, szerzej, światopoglądowych. Raz na cztery lata w prasie pojawiają się informacje o tym, że ten czy ów kandydat postanawia chodzić od drzwi do drzwi i wyjaśniać elektoratowi swój program wyborczy. Zazwyczaj, gdy kamery telewizyjne już sobie pojadą – ta peregrynacja się kończy, bo ludzie nie lubią przekonywać i nie lubią być przekonywani. Przypomnijmy sobie, kiedy ostatnio byliśmy na politycznym spotkaniu ugrupowania, którego poglądów nie podzielamy? Bo i po co: albo nie dali by nam swego sprzeciwu wyartykułować, albo by nas zakrzyczeli, albo wylądowalibyśmy w szpitalu z rozbitą głową.
Przywódcy polityczni chętniej uczestniczą w wiecach poparcia niż w zebraniach dyskusyjnych: o ile milej jest przyjmować powitanie chlebem i solą, odbierać kwiaty i wysłuchiwać skandowanego własnego imienia niż polemizować z innymi poglądami… Nawet przedwyborcze debaty telewizyjne nie są dyskusją między kandydatami, tylko wymianą okrągłych oświadczeń na ustalone wcześniej tematy.
Ten zanik odwagi w głoszeniu własnych opinii obejmuje też środowiska, które powinny być odporne na koniunkturalizm: naukowe i artystyczne. Może dlatego brak współczesnych wielkich systemów filozoficznych i wielkich inspiracji twórczych, a wszystko zastępuje polityka strusia, przemawiającego do ziarenek piasku przy aprobacie innych ptaków tego samego gatunku. Tak postępując, apostołowie nigdy nie wyszliby z Wieczernika.