Tygodnik Podhalański, 27 czerwca 2013

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2013)

Maciej Pinkwart

Słowa na wagę

 

 

Są słowa poważne, otoczone powszechnym szacunkiem, wymawiane z dobrą dykcją, niejako na stojąco: wójt, starosta, senator, publicysta… Są też słowa-dresiarze, z trudem opuszczające zaciśnięte usta, nielubiane i lekceważone: poseł, urzędnik, dziennikarz, premier… Te drugie chętnie ubieramy w poważniejszy kostium przydając im wagi tak, jak zwykły zarządca wyższej uczelni wkładając togę z gronostajów przekształca się w Jego Magnificencję Rektora. I tak poseł zamienia się w parlamentarzystę, urzędnik w kancelistę, dziennikarz w publicystę, a premier w prezesa rady ministrów. Lubiany Ignacy Jan Paderewski jako premier nielubianego rządu nazywany był nawet Prezydentem Ministrów…

Wiara w magiczne znaczenie słów jest stara jak same umiejętności ich wypowiadania: nie na darmo samo machanie czarodziejską różdżką nie wystarczało, trzeba było jeszcze powiedzieć kruciatus, by załatwić sprawę… Znamy to choćby z historii starożytnego Egiptu, kiedy to całe legiony kamieniarzy wykuwały w niezniszczalnym zdałoby się granicie imiona faraona, a potem był zamach stanu i kolejne legiony zacierały w imieniu uzurpatora wszystkie ślady po poprzednikach, by ciemny lud uwierzył, że dopiero teraz wielki bóg Ra ucieleśnił się w tym władcy, co obecnie nakłada na nas podatki, a przedtem świat w zasadzie nie istniał. Szczególnie jednak owa magia słów rozkwitła w realnym socjalizmie, wraz z przekonaniem, że wystarczy coś nazwać inaczej, a już to coś zmieni swój charakter. I rzeczywiście to niekiedy działało: demokracja z określeniem „ludowa” natychmiast przestawała być demokracją. Odwracanie pojęć i ich zmienianie było jedną z cech zdefiniowanej przez George’a Orwella nowomowy. Niestety, po obaleniu socjalizmu nowomowa nie znikła, przeciwnie – ma się świetnie, co dowodzi, że jest ona cechą nie ustroju, tylko władzy jako takiej.

Ostatnio dostałem informację o imprezie, organizowanej przez warszawski Uniwersytet Muzyczny. W czasach, gdy na tej uczelni robiłem studia podyplomowe, nazywała się ona Akademią Muzyczną. Jeszcze wcześniej, gdy rozpoczęły się moje z nią kontakty była to Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna. W tej ewolucji nazw kryje się ogromne nieporozumienie: wszak uniwersytet to uczelnia o charakterze ogólnym, mająca uprawnienia do nadawania stopnia doktora w co najmniej 10 dyscyplinach, w tym minimum po dwa w grupach humanistycznych, prawnych, ekonomicznych, teologicznych, matematycznych, fizycznych, geologicznych lub technicznych oraz biologicznych, chemicznych, medycznych, farmaceutycznych lub weterynaryjnych.

A są już uniwersytety rolnicze, techniczne, ekonomiczne. No, za komuny był nawet Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu…

To ambicjonerstwo nazewnicze obejmuje też życie prywatne. Już nie mamy żon, tylko małżonki, nie mamy kochanek, tylko konkubiny, raczej posiadamy niż mamy, bardziej szanujemy literata niż pisarza… A pewne biuro turystyczne, organizując wycieczki do Izraela, reklamuje się sloganem: przybądź do Ziemi Świętej. Skorzystałbym, gdybym mógł tam po prostu przyjechać.

Bo słowa im więcej ważą, tym zazwyczaj mniej znaczą.