Tygodnik Podhalański, 14 czerwca 2012
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2012)
Maciej Pinkwart
Młodzież
W warzywniaku poprosiłem o dwa kilo ziemniaków. „Młodzież?” – zapytała pani sprzedająca, pochylając się nad skrzynką najwidoczniej świeżo ukopanych młodych kartofelków. Oczywiście, że młodzież, starszyzna w sumie najlepiej nadaje się na zacier…
Niewątpliwa oznaka zbliżającego się lata: nasze własne, polskie młode ziemniaczki, towarzyszące polskim truskawkom. Jeszcze niedawno ta sama pani ostrzegała mnie, że truskawki w jej sklepie są hiszpańskie, a ziemniaki prawdopodobnie przyjechały z Izraela. „Nie szkodzi – powiedziałem wtedy – i tak nie będę z nimi rozmawiał”. Różnica wszakże nie polegała na języku, który w przypadku ziemniaków i truskawek służy zdecydowanie do czegoś innego. Hiszpańskie truskawki były czyste, ułożone mniej więcej według wielkości, bez liści i trawy, kartofle spod Synaju wyglądały na świeżo umyte i można było je gotować bez czyszczenia. Polskie były brudne, nieporządnie uwalone w skrzynkach i kobiałkach, ale niewątpliwie smaczniejsze.
Relacje Polska – reszta świata cechuje dramatyczna ambiwalencja. Z jednej strony cudzoziemcom schlebiamy bez miary i staramy się wobec nich być hiperuprzejmi – głównie w sytuacjach, gdy spodziewany się z takich kontaktów wydrzeć dla siebie maksimum korzyści, takich jak korzystne umowy międzynarodowe czy pozyskanie jak największej liczby klientów hoteli, restauracji czy sklepów. Czasami w tej uprzejmości posuwamy się za daleko, jak przedstawiciel władz Gdańska, zachęcający piłkarzy Niemców, by czuli się w Gdańsku jak u siebie, czy władze Wieliczki, powierzający piłkarzom włoskim odsłonięcie malowidła na rynku. Z drugiej strony leczymy nasze kompleksy poprzez dezawuowanie wszystkiego, co nie nasze, przaśnie-polskie, co wynika zapewne z totalnej nieznajomości jakichkolwiek języków obcych, poza furmańską łaciną. Młodzież, rzecz jasna, zna języki w znacznie większym stopniu niż starsi i na tym można budować optymizm co do przyszłości Polski w świecie. Starsi, zwłaszcza z mniejszych miejscowości na ogół kierują się tym samym, co dwaj górale ze znanej anegdoty, do których cudzoziemiec, pytając o drogę zwraca się po angielsku, po francusku, po niemiecku, po włosku, po rosyjsku i wreszcie zrezygnowany odchodzi. Jeden z górali wzdycha i powiada, że trzeba by się zacząć uczyć języków. Na co drugi wzrusza ramionami i powiada: A po co? Ten tu znał pięć i się nie dogadał…
W dawnych pokoleniach, w szlacheckich i inteligenckich domach, znajomość języków młodzież wynosiła z domu, od rodziców, od zagranicznych bon i guwernerów, z literatury obcojęzycznej, wszechobecnej w domowych bibliotekach. Dziś uczy języków szkoła i jest to przymus, a nie świadomość, że bycie częścią świata wymaga umiejętności dogadania się. Ta świadomość na ogół przychodzi pod koniec szkoły średniej, a to dla niektórych może być za późno. I wówczas na ogół zostaje nam z języków obcych jedynie „rejsowa” umiejętność podawania odgłosu konia paszczą.
I jak to jest, że zagraniczna młodzież kartoflowa jest
zawsze umyta i przesegregowana, a polska z błotem i w brudnych skrzynkach? Czy
to tylko kwestia ceny?