Tygodnik Podhalański, 24 maja 2012

 

Tutaj skan artykułu

Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2012)

Maciej Pinkwart

Miejski bukolik

 

Deszcz zaczął walić o szyby koło północy. Wydawało mi się, że słyszę jęki potępionych zdrajców, odszczepieńców i zaprzańców, więc zamknąłem okno, za którym w środku kałuży na parkingu ktoś rozpaczliwie odpalał importowany z holenderskiego szrotu francuski samochód na belgijskich numerach. Kiedy Marcin Luter zaniepokojony hałasem na korytarzu erfurckiego klasztoru augustianów konstatował, że to tylko diabeł, a nie pożar, uspokojony zasypiał jak dziecko. Zasnąłem i ja, ale nie jak dziecko, bo po paru minutach obudziło mnie szczekanie psa. Przez chwilę łudziłem się, że to sąsiedzi za ścianą oglądają inscenizację „Psa Baskervillów” Artura Conan-Doyle’a, gdzie zwierzątko, aczkolwiek wredne, dość szybko zostaje uciszone rewolwerem doktora Watsona, ale pies szczekał dalej, w dodatku w dość nieregularnym rytmie, więc przyzwyczaić się nie było można. Uszczelniłem dźwiękoszczelne okno kocem, teraz brzmiało jakby porzucony przez złych ludzi szczeniaczek żalił się na YouTube. Po dwóch godzinach ochrypł zupełnie, a ja zmarzłem. Zasnąłem w końcu jak Eskimos w igloo, choć wiem, że nie można teraz mówić Eskimos, bo to obraźliwe i znaczy „pożeracz surowego mięsa”, ale słowo Inuit wydaje mi się jeszcze gorsze, bo znaczy „człowiek”, a dziś słowo „człowiek” rzadko kiedy brzmi dumnie. O piątej na parking koło marketu zajechała ciężarówka i poranne rozmowy transportowców uświadomiły mi, że musi to być dostawa surowego mięsa, które latało w powietrzu, docierając na wszystkie piętra osiedla w postaci tzw. wyrazów. Nie robiło to na mnie aż takiego wrażenia, jak zawartość kolejnego kontenera, w którym tłukły się o siebie butelki z płynami orzeźwiającymi. Orzeźwiło mnie zupełnie, wstałem i napiłem się wody, po czym wsadziłem głowę pod poduszkę i zasnąłem.

Zanim się udusiłem, obudziły mnie dzwony z pobliskiego kościoła. Podziękowałem za nadprzyrodzoną interwencję w ostatniej chwili. Na wyświetlaczu radia była szósta rano. Pomyślałem, że może pora już wstać, ale w zasadzie nie miałem powodu nie spać, taki emeryt to, jak wiadomo, nic nie robi tylko śpi albo przed telewizorem, albo na przyzbie. Nie mogłem się zdecydować, gdzie zasnąć, jako że łóżko już mi się ze spaniem nie kojarzyło (kiedyż też mi się kojarzyło z czymś innym). Rozkojarzony wspomnieniami przymknąłem oczy, ale pies za oknem zażył coś na chrypkę i zaczął od nowa wykonywać swój repertuar, tym razem jednak na tle chóru suczek, wyprowadzanych na spacer przez osoby, idące do kiosku po poranną prasę i wodę brzozową. Za oknem rozbrzmiewała psia operetka, której tło stanowiły bukoliczne gruchania gołębi, robiących pierwsze poranne kupy na mój parapet. W tym momencie rozległo się pukanie, więc wstałem, owinąłem się kocem z okna i otworzyłem drzwi, za którymi nie było nic - ani pożaru, ani nawet diabła, nie mówiąc już o grzesznych kusicielkach, których Luter bał się jeszcze bardziej niż ognia.

Zamknąłem drzwi, stukało dalej. Przypomniało mi się, że o tej porze sąsiadka zawsze szykuje kotlety schabowe na czwartkowy obiad. Za oknem wstawał kolejny majowy dzień w Nowym Targu.