Tygodnik Podhalański, 29 kwietnia 2010
Inne komentarze w Tygodniku Podhalańskim (2010)
Maciej Pinkwart
Raje utracone
Odkąd ludzkość umie utrwalać swoje marzenia w literaturze, sztuce i w legendach, zawsze marzy, żeby być kim innym i gdzie indziej. Zazwyczaj jednak to, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy w małym stopniu zależało od nas, bo decydowała o tym genetyka i topografia urodzenia. Z czasem determinacja genetyczna była zmieniana przez behawioryzm – stawaliśmy się tym, czym nasiąkaliśmy, wchodziliśmy między wrony, odchodząc daleko od rozmaitych domów rodzinnych. Braliśmy w dłonie pielgrzymie kije, wsiadaliśmy w dyliżanse, pociągi czy samoloty i szukaliśmy dla siebie miejsca na ziemi - albo na chwilę, albo na zawsze. I te rozróżnienie – urlop i emigracja – niekiedy było trudne: wyjeżdżamy na wycieczkę, a tu bach! – wojenka wybucha i już zostajemy na całe życie. Albo nagle spotykamy piękną i posażną markizę w Prowansji, no i stwierdzamy, że berbelucha pod GS-em w Pasymiu już nam smakuje mniej niż pastis w „Cafe Van Gogh” w Aix-en-Provence… Najpiękniejszą częścią wyjazdów jednak są powroty: jeśli się uda wrócić, jeśli na miejscu jeszcze spotkamy kogoś, komu będziemy mieli możność opowiadać nasze przygody, i jeśli ktoś zechce słuchać…
Bo człowiek, który wraca, nigdy nie jest taki sam, jak ten, który wyjechał. Podróż zmienia nie tylko perspektywę – także podróżników. Zmienia się ich język, rozszerza poczucie przynależności grupowej, świat ma więcej różnic, ale i więcej podobieństw. Ale bez podróży stajemy się zaściankowi, prowincjonalni, niekiedy przez to – szowinistyczni. Jedną z podstawowych spraw zmniejszających żądzę podróży jest bariera językowa, zadziwiająco silna w moim pokoleniu, które swoje nauki lingwistycznie pobierało późno i chaotycznie, zwykle u nie najlepiej wykształconych pedagogów, a możliwości, by praktycznie doskonalić ową wiedzę, przyszły – jeśli w ogóle – za późno. Gdy spojrzeć w głąb historii Polski, zobaczymy, że było kiedyś inaczej: w tej „sanacyjnej” francuski był znany biegle nawet przez absolwentów gimnazjów, w rozbiorowej okupanci często na swoją szkodę przymuszali okupywanych do posługiwania się ich językami, w królewskiej, zachęcano do nauki łaciny kijem i przekonaniem, że bez jej znajomości nie wyjdzie się na „mociumpana”.
Ludzie zawsze tęsknili za ziemią obiecaną, gdzie będzie mądrze, bezpiecznie, bogato i ciepło. Taki pewno był Raj, taka była Atlantyda, takie było mityczne Królestwo Księdza Jana, gdzieś za Persją położone, i takie może być nasz dom, nasze miasto i nasz kraj, bo to wszystko zależy od nas i od tego, czy będziemy potrafili czuć się u siebie tak, jak filozofowie w Atlantydzie – jako zbiorowi władcy, a nie rządzący czy rządzeni – w obu wypadkach niewolnicy czasu i przestrzeni. Więc starajmy się nie tracić już tych rajów, Atlantyd i królestw, bo jak uczy doświadczenie – raz utracone nie wracają już nigdy.