Ojciec miał dużą, jasno-brązową teczkę ze świńskiej skóry. Nosił w niej wszystkie papiery do pracy, uszykowane przez Mamę drugie śniadania, wszystko to, co wiązało się z jego życiem codziennym, naznaczonym rytmem dojazdów do Warszawy i powrotów do Milanówka. Po jego śmierci teczka dostała się mnie. Była zupełnie pusta, bo jej wnętrze stanowiło część osobowości Ojca, pochowanej na Cmentarzu Ewangelickim przy ul. Młynarskiej razem z nim. Zacząłem chodzić z nią do szkoły, ale była za duża i za ciężka. Z czasem stała się miejscem przechowywania niepotrzebnych papierów, dokumentów i innych zbytecznych rzeczy. Podczas kolejnych przeprowadzek napełniałem ją tym, czego z pewnością nie będzie się potrzebować przez najbliższe lata, ale czego żal wyrzucić.

Trafiły tam także dokumenty, znalezione w szufladzie mojej Mamy, gdy likwidowałem mieszkanie po jej śmierci. Teraz szukając czegoś do kolejnego odcinka 'Trzydziechy" znalazłem tam szarą kopertę opatrzoną moim imieniem pismem Mamy. W środku - 24 pożółkłe strony, wypełnione pismem maszynowym. Pamiętnik bardzo oficjalny, niewiele w nim jest konkretów dotyczących Ojca i jego rodziny, więcej szczegółów obozowej tułaczki. Trochę podobny do fotografii Ojca z obozie przejściowego w Erfurcie, która zachowała się w dokumentach Mamy. Nic w tym heroicznego - ot, zwyczajny los warszawiaka, wyrzuconego ze swego miasta przez historię.

Ale heroiczne wyczyny znamy lepiej. Te zwyczajne losy odchodzą w niepamięć. Dlatego publikuję te strony, by uzupełnić tę mało znaną kartę historii. Nie zmieniam ani stylu, ani sposobu zapisu, poprawiłem tylko oczywiste błędy literowe.

A kilka migawek z Powstania, z czasu poprzedzającego bezpośrednio fakty, przedstawione w pamiętniku - podobnie jak inne fakty z Jego życia - można obejrzeć TUTAJ.

 

 

PAMIĘTNIK OBOZOWY EDMUNDA PINKWARTA

Rok 1946, Warszawa

 

Zdjęcie Edmunda Pinkwarta z ErfurtuA więc po 62 dniach walki, niedostatku, głodu i po złożeniu na ołtarzu powstania życia dziesiątków tysięcy członków bohatersko walczącej Armii Powstańcze j oraz na większe jeszcze niebezpieczeństwo narażonej ludności cywilnej — Warszawa skapitulowała! Ustał nękający ogień artylerii wszelkiego rodzaju, zdradliwych granatników, niszczących wszystko przed sobą „Tygrysów”, bezkarnie ukazujących się nad miastem samolotów - nastała nic dobrego nie wróżąca cisza, nastąpiło tak przygnębiające nas wszystkich zawieszenie broni! Posłuszna odezwie Rady Głównej Opiekuńczej, ludność Stolicy zaczęła się ewakuować. Strumienie ludzkie popłynęły bez przerwy ku wyznaczonym wylotom, unosząc ze sobą resztki uratowanego dobytku, pomagając wyjść z miasta chorym, rannym, starcom i dzieciom. Ludność ewakuowała się na ogół grupami, jakimi zamieszkiwano poszczególne domy, wychodzono w towarzystwie tych osób, z którymi przebyto tych z górą dwa miesiące chwil ciężkich, a jakże zespalających.

Pozostała przy życiu i przebywająca na miejscu część mieszkańców naszego domu przy ul. Kredytowej opuściła piwnicę w dniu 2 października 1944 roku o godz.16-tej. Wdrapywaliśmy się na zwały gruzu, zalegającego ulicę Jasną, przechodziliśmy obok zburzonych i spalonych domów przy ul. Sienkiewicza, na placu Zgody, przy ul. Złotej, wspinaliśmy się na barykady, ustawione w poprzek tej ulicy, nie mogąc doczekać się na przepchanie się przez wąskie przejścia, pozostawione przy nich obok ścian domów i po 3 godzinach uciążliwego marszu doszliśmy do ul. Żelaznej róg Al. Jerozolimskich. Tu nastąpiło pierwsze zetknięcie się z posterunkami niemieckimi, ustawionymi na ulicy oraz w niewykończonym budynku u zbiegu Alei i placu Starynkiewicza. Mijamy tak często wymieniany w komunikatach dworzec pocztowy, którego ściany podziurawione były kulami z karabinów maszynowych jak sito, spotykamy po drodze znajomych, przyjaciół, widzimy zrezygnowane twarze ludzi, którzy zdecydowali się opuścić swe ukochane rodzinne miasto i pójść w daleką, nieznaną drogę, na poniewierkę, na tułaczkę, pójść w ręce najzacieklejszego wroga, który szykował nam jeszcze tyle jakże przykrych niespodzianek.

Chorych, nie mogących się poruszać, pozostawiono w szpitalach lub w punktach P.C.K., przy czym nie obyło się bez rozdzierających serce scen pożegnania, gdyż przecież ludzie związani węzłem krwi i pokrewieństwa, ludzie, którzy przeżyli ze sobą lata całe, i ludzie, którzy przetrwali tak okropne chwile powstania warszawskiego — rozstawali się nie wiadomo na jak długo, a może nawet na zawsze.

Otoczeni i poganiani przez żołnierzy SS, w liczbie kilku tysięcy osób, do których przyłączyła się grupa ewakuowanych przez ul. Śniadeckich wędrowaliśmy Alejami Jerozolimskimi, Grójecką, w kierunku na Okęcie. Pochód nasz wyciągał się coraz bardziej w miarę zmęczenia wyczerpanych przejęciami i drogą ludzi. Następowały krótkie odpoczynki na kamieniach i w rowach przydrożnych, odpoczynki krótkie, przerywane przez pilnujących nas SS-owców, gnano nas dalej, obiecując, że kres naszej wędrówki jest już bliski. Pomału zaczął nas ogarniać mrok, a z nim nastąpiło zwiększenie [liczby] niemieckich oprawców. Zaczął padać deszcz. Nie wszystkim udało się znaleźć przed nim schronienie. Nielicznym udało się na krótko wpaść do ocalałych i położonych przy drodze domów, tam znaleźć schronienie, a czasem i ciepłą strawę. Ale na krótko, gdyż zjawiały się w niepojęty sposób informowane o tym straże niemieckie, ludzi wyganiano z mieszkań i pędzono dalej przed siebie. Część odważniejszych i nie obarczonych bagażem lub rodzinami, oderwała się po drodze i rozeszła się po wsiach okolicznych, aby tam znaleźć schronienie u krewnych i znajomych. Większość szła zrezygnowana naprzód, naprzód; aby prędzej dostać się do punktu przeznaczenia, znaleźć jaki taki dach nad głową, wyprostować zmęczone członki i wysuszyć zupełnie przemoczoną odzież. A celem naszej wędrówki, jak się okazało, były warsztaty w Ursusie. Przybyliśmy tam dnia 3 października o godz. 0.20.

Wpędzono nas do nieoświetlonej hali, w której widniały cienie rozmontowanych podstaw maszynowych, warsztatów, i tu lokowano się, gdzie kto chciał i jak mógł. Panujące ciemności, rozświetlone słabo tlejącymi gdzieniegdzie świeczkami, utrudniały wynalezienie należnego schronienia. Poza tym ludzie przybyli tu wcześniej, za dnia, mieli możność zajęcia miejsc wygodniejszych, lepszych, jeśli w tych warunkach można w ogóle nazwać jakiekolwiek bądź miejsce „dobrym”.

Małe grono pozostałych mieszkańców naszego domu okupowało dwa stoły, które były, jak się później okazało, przykrytymi blachą, wymazanymi smarami warsztatami ślusarskimi i po spożyciu skromnego posiłku byliśmy radzi, iż możemy rozprostować skostniałe od zimna i przemoczone od deszczu kończyny.

Ranek zastał nas już na nogach. Zaczynamy się rozglądać po hali i odnajdujemy cały szereg znajomych, zamieniamy z nimi w pośpiechu kilka zdań i udajemy się na poszukiwanie umywalni i toalety. Władze niemieckie nie przewidziały najoczywiściej, iż będziemy mieli tak wysokie wymagania i wszyscy musieliśmy się zadowolić zdobytą butelką wody do mycia, a funkcje fizjologiczne spełniać w zakresie własnej przedsiębiorczości, przeważnie na otwartym powietrzu. Po paru godzinach oznajmiono nam przybycie komisji, która się ma zająć kwalifikowaniem zgrupowanych osób do poszczególnych transportów. Ustawienie się w kolejce do prześwietnej komisji zajęło nam czas, jaki rezerwowaliśmy sobie na stanie w kolejce po kawę, której zresztą wcale nam nie wydano. Przed drzwiami hali stanęło kilku „panów z komisji” i przeglądając przechodzące koło nich trójkami mrowie ludzkie, dokonywała segregacji. Młodych mężczyzn, silnych - kierowano do jednej grupy, starców, kaleki oraz kobiety z małymi dziećmi kierowano do drugiej grupy, resztę największą, do której dostałem się ze swoją rodziną - ustawiono w trzeciej kolumnie. W ten sposób segregacja została dokonana, wiele rodzin porozdzielano i żadnych protestów i próśb nie uwzględniano.

Po godzinnym wyczekiwaniu w pełnym rynsztunku bagażowym, skierowano nas do innego pomieszczenia na terenie fabryki „Ursus”. Mogliśmy się tu rozgościć na gołej posadzce betonowej, mogliśmy się rozpakować, gdyż czas pobytu naszego nie był ściśle określony. I tu stwierdziliśmy, że pomieszczenie nie było zupełnie do tego celu przygotowane. Były to składy kantynowe i magazyny fabryczne, pozbawione nawet odpowiedniej ilości ubikacji dla zaspokojenia naturalnych potrzeb tylu tysięcy osób. Nic też przeto dziwnego, że korzystano z każdego jako tako okrywającego człowieka krzaczka, aby go zużytkować do celów czysto osobistych. Znajdujący się na terenie fabryki członkowie ochotniczej straży, byli dopiero w trakcie przygotowywania odpowiednich rowów kloacznych. Zresztą, zawdzięczając tym dzielnym rycerzom z pod znaku św. Floriana, byliśmy zaopatrywani przez nich w niewidziane od tylu tygodni przez ogół  warszawiaków pomidory i ogórki, za ich pośrednictwem też kupowaliśmy z miasta chleb, wędliny, jajka, papierosy, a niektórzy nawet tak cenny dla "podtrzymania ducha” bimber. Przez cały czas pobytu, nasze piętro zdążyło otrzymać jeden raz zupę, zresztą bardzo dobrą, którą wydawała Rada Główna Opiekuńcza, nieprzygotowana najoczywiściej na zmasowanie w Ursusie takiej ilości osób. Brakowi ciepłej strawy zapobiegano sobie w te sposób, że ustawiono na okalającym nas placu dziesiątki małych kuchenek na których gotowano wodę, kawę, zupę, pieczono kartofle itp.

W wolnych chwilach, a tych było dużo, przyszły mi na myśl następujące rozmyślania popowstaniowe:

 

Echa powstania

 

Ten dzień pierwszego sierpnia, rok czterdziesty czwarty,

Data pamiętna dla nas, wszystkich warszawiaków.

W dniu tym historii naszej świeże karty

Łzami są pisane... O, tych krwawych znaków

Pełne są wszystkie domy, ulice, mieszkania,

Serce ból nam rozpiera! Dlaczego? Pytamy -

Przypadł ten los w udziale nam i co nas skłania

Stale składać ofiarę i co z tego mamy?...

Odgłosy pierwszych strzałów dziś tkwią nam w pamięci,

Pierwszych ofiar powstania jęki w uszach dźwięczą...

O, jakież wielkie były te zwycięstwa chęci...

Lecz dziś nie patrzmy na tych, którzy tylko jęczą,

Cóż znaczy to, że wróg nasz z zaciekłością wściekłą

Prażył niewinną ludność tym, czym rozporządzał –

W broni wszystkich rodzajach? Pomimo to piekło

Zwalczyć on nas nie zdołał! Kto by dziś osądzał

Powstanie i przywódców? O tym wszyscy wiemy:

Nasza rola jest dotąd przecież nie skończona,

Bowiem jeszcze żyjemy, służyć Polsce chcemy,

Wszakże droga Ojczyzna nie jest uwolniona!

A więc kończmy z Warszawy okropnym widokiem!

Nic dziś nam nie pomoże! Z wyjściem naszym z miasta

Przestajmy się już zwracać załzawionym okiem

Ku stolicy ruinom! Niech siła w nas wzrasta!

Skończmy z tym, co nie wróci! Obliczmy swe siły!

Skupmy się wszyscy razem pod Orła znakiem!

Oby się kłótnie, swary raz wreszcie skończyły!

Cel święci dziś nam jeden, o czym pamiętamy;

Odebrać to co obca przemoc od nas wzięła,

Niech nas wszystkich przeniknie jedna myśl głęboko -

By podnieść do potęgi Tę –

co nie zginęła!

 

Podczas pobytu w Ursusie próbowaliśmy skorzystać z pośrednictwa przybywających do obozu sióstr PCK i pracowników RGO, aby skomunikować się z naszymi bliskimi, zawiadomić ich o miejscu naszego obecnego miejsca pobytu i wydostać się stąd, lecz krótki okres czasu nie pozwolił nam na nawiązanie kontaktu. Nie zdążyliśmy się też przyzwyczaić do nowych warunków życia, gdyż już w dniu 5 października wypędzono nas z niebywałym pośpiechem z pomieszczeń fabrycznych, obstawiono wojskiem i uzbrojoną strażą kolejową, załadowano do wagonów towarowych, zamkniętych szczelnie od zewnątrz. O godzinie 11 nastąpił wyjazd. Mijamy tak znane wszystkim warszawiakom miejscowości podmiejskie Pruszków, Brwinów, Milanówek. Na stacjach widzimy przez okienka zgromadzone tłumy ludzi, wyrzucamy po drodze karteczki do naszych znajomych, zawiadamiające o naszym losie, karteczki, podnoszone skrzętnie przez znajdujące się wzdłuż toru osoby, celem dostarczenia ich adresatowi, zawierające wieści dla nas tak ważne.

Mijamy Skierniewice, Radomsko, Częstochowę i zbliżamy się w końcu do rejonu Głównego Śląska. Po drodze przyjmują nas przedstawiciele PCK i RGO, rozdzielając w miarę możliwości kawę i chleb.

Niestety, nie są oni na nasze przyjęcie przygotowani, gdyż o naszym transporcie nie byli poinformowani i często pomoc doraźnie zorganizowana przychodzi tu wówczas, gdy pociąg nasz już odszedł. W dodatku podawanie przez małe okienko i szczeliny wagonów bydlęcych mocno utrudnia należytą pomoc. Widzimy często na mniejszych stacjach kobiety i małe dzieci, podbiegające, pomimo zakazu straży kolejowej, pod nasze wagony i wręczające nam to co w danym wypadku było w domu pod ręką, aby ulżyć emigrującym w nieznane rodakom. Rozczulający obrazek przedstawił się nam wówczas, gdy na jednej ze stacji na Śląsku robotnicy Polacy, udający się na rowerach do pracy, zatrzymywali się przed naszym pociągiem i oddawali nam swe śniadania. Nic to, że będą cały dzień bez jedzenia, jeśli można było swojakowi pomóc. Wyjście z pociągu celem zaspokojenia potrzeb natury fizjologicznej, było połączone z wielkimi trudnościami, wymagało dużo zabiegów u naszych „opiekunów”. Gdy w końcu udało się uzyskać na jakiejś stacyjce kolejkę w otworzeniu drzwi na kilka chwil krótkiego postoju, ludzie zatracali poczucie wstydu i zażenowania i zalegali pobliskie pola, miejsca pod wagonami, obok pociągu, aby jak najszybciej powrócić do wagonów, popędzani przez bezwstydną straż, pozwalającą sobie na najrozmaitsze „dowcipy”, w stylu czysto niemieckim.

Niektórych udało się za pośrednictwem PCK i RGO wydostać z naszego transportu jako ludzi rzeczywiście chorych lub na podstawie reklamacji krewnych, znajdujących się na terenie naszej trasy, lecz były to wypadki nieliczne. Innym udało się zbiec po drodze, wykorzystując otaczające nas ciemności nocy, nie bacząc na pogoń i strzały straży kolejowej. Jedna z niefortunnych uciekinierek przypłaciła próbę ucieczki w Stradomiu życiem, gdy mimo wezwania straży nie zatrzymała się. Trzy wystrzały oddane z niedużej odległości wystarczyły, aby ją położyć trupem na miejscu i w ten sposób odstraszyć innych od podobnych usiłowań. W ten sposób traktowano tych, którzy jak twierdzą Niemcy „dobrowolnie opuścili Warszawę i udali się do Rzeszy”. Na jednej ze stacji, po drodze odczepiono od naszego transportu część wagonów i wysłano w innym, aniżeli nasz, kierunku. Nas, poprzez poszczególne miasta zagłębia śląskiego, przywieziono na bocznicę, znajdującą się niedaleko obozu w Szczakowej. Znaleźliśmy się zatem na terenie przyłączonym do Rzeszy. Po wyładowaniu wagonów pielgrzymi z Warszawy zostali zapędzeni do obozu przejściowego, w którym znaleźliśmy już część ludności z kraju, ewakuowanej przed nami. Przywitała nas ukraińska straż SS, rozbrojona, straż, która tylko pilnowała, abyśmy nie wydalali się z obozu. Straż to była sprzedajna, przekupna, straż, która w każdym nowo przybywającym transporcie węszyła wódkę, papierosy, tytoń i młode kobiety.

Przed tą strażą staraliśmy się schodzić z drogi, jak przed..... pluskwami, których całe roje wyszły z prycz na nasze spotkanie, roje hodowane w barakach skrzętnie przez przebywających w nich niejednokrotnie robotników importowanych przez Niemców z Ukrainy. Pobyt nasz w obozie wypełniony był wysłuchiwaniem audycji radiowych, nadawanych przez stacje niemieckie, za pośrednictwem zainstalowanych megafonów. Przez te głośniki nadawano nam komunikaty obozowe, tą też drogą polecano, aby taki a taki transport wyszedł z baraków, celem dalszego przetransportowania w głąb Rzeszy, aby Pan X., lub Pani Y. udała się „na bramu lagra”, gdzie mogą się porozumieć przez druty ze znajomymi lub krewnymi, którzy bądź znajdowali się w okolicy lub przybyli specjalnie zawiadomieni pocztą przez przebywających w obozie. W ten też sposób zawiadomiono nas, następnego dnia po przybyciu do obozu, aby najsampierw mężczyźni, a potem kobiety i dzieci, ustawili się w oznaczonym miejscu z bagażami, celem poddania się procesowi odwszenia. Warunki, w jakich to się odbyło, urągały wszelkim zasadom porządku, tak okrzyczanego ładu niemieckiego, higienicznym i sanitarnym. Godzinę trzeba było czekać nago na wydanie znajdujących się jeszcze w dezynfekcji ubrań i bagaży. Poczekalnie brudne i zarobaczone. Ten, kto nie posiadał do tej pory robactwa, mógł je dopiero po wyjściu z kąpieli i po przybyciu na nowe pomieszczenia w innych barakach „czystych”, zbierać w dowolnej ilości.

Czasami udawało się nam, po opłaceniu odpowiedniego haraczu SS-owi ukraińskiemu, udać do miasta i zdobyć coś nie coś do zjedzenia. Utrzymanie składało się w obozie z kawy, chleba i zupy, wydawanej dwa razy dziennie. Wydawaniem posiłków zajmowały się Ukrainki, na żołdzie niemieckim, które korzystały z każdej okazji, aby dać upust swej nienawiści do wszystkiego co polskie i szykanować stojących godzinami w kolejkach (oddzielnie dla mężczyzn i dla kobiet), co zaczynało się od wczesnego ranka i kończyło się o zmroku. W barakach ludzie nieprzyzwyczajeni do współżycia w zespołach tak różnorodnych, przechodzili istne męki. Spanie na gołych deskach na dwupiętrowych pryczach, często po dwie osoby na jednej pryczy, zdobywanie miejsca na piecyku, celem podgrzania sobie jakiejkolwiek strawy, hałas, zaduch, robactwo - oto z czym ludzie na każdym kroku spotykać się musieli. Nic też dziwnego, iż każdą wolną chwilą spędzano w te piękne początkowe dni październikowe na „deptaku” obozowym. W ten sposób dotrwaliśmy do 11 października.

W pochmurny i deszczowy poranek tego dnia spędzono nas z bagażami na dziedzińcu, oświadczając, iż jedziemy dalej. Dokąd – nie wiadomo! Po parogodzinnym wyczekiwaniu; na deszczu, na wydanie suchego prowiantu na drogę, popędzono nas znów na bocznicę kolejową i załadowano do pociągu, składającego się, o dziwo......z wygodnych francuskich wagonów drugiej klasy. Ocknęliśmy się od razu w niebywałym komforcie. Miękko, czysto, luźno! O godz.12,05 rozpoczęliśmy dalszą naszą „dobrowolną” podróż, w głąb Rzeszy.

Minęliśmy Gliwice, Wrocław, Legnicę, Drezno, Lipsk, spotykając wszędzie po drodze grupy witających nas rodaków mniej lub więcej zadowolonych ze swego losu, krócej lub dłużej przebywających na terenie Niemiec. Po przejeździe przez Śląsk i Saksonię wjechaliśmy w granice Turyngii. Mijamy Weimar i osławiony Buchenwald, którego widok, nawet z okien wagonu napawał nas lękiem i strachem. Przejeżdżamy obok położonych ma zboczach górskich winnic, spotykamy tu i ówdzie mowę polską i wreszcie dnia 12 października o godz.17-ej przyjeżdżamy do Erfurtu.

Podczas przebytej drogi od Szczakowej do Erfurtu mieliśmy możność stwierdzenia z prawdziwą przyjemnością skutki bombardowania alianckiego; mijane miasta noszą wyraźne ślady zetknięcia się z przeważającymi siłami powietrznymi naszych sojuszników i robi nam się lżej na duszy. „To za nas, za Warszawę”, wykrzykujemy. To za tych, co zginęli, co krwią swoją i życiem opłacili przynależność do narodu polskiego i swą miłość do tak wielce umiłowanej Ojczyzny.

Pociąg nasz w Erfurcie podstawiono znów na bocznicę kolejową - towarową i rozpoczęła się uciążliwa wędrówka do widniejącego z oddali obozu.

Tu zetknęliśmy się z obsługą również ukraińską, tym razem jednak cywilną, i z personelem złożonym z Volksdeuschów, przybyłych aż z dalekich okolic nadwołżańskich lub z miast ukraińskich, oraz z właściwą władzą obozową, założoną z kierowników obozu, ich pomocników i inspektorów. Rozpoczęło się znów zdobywanie zapluskwionych prycz na jednej z trzech kondygnacji, rozkładanie na nich palt i ubrań, których używaliśmy zamiast sienników i koców, przechodziliśmy kąpiele sanitarne, po nich przejście do nowych, baraków „czystych”, jeszcze jedno odwszenie, ten sam nieporządek przy wydawaniu wydezynfekowanych rzeczy, a może nawet większy, rozpoczęliśmy codzienne, godzinami trwające wystawanie w kolejkach dokoła placu obozowego po żywność. I znów codzienne szare życie obozowe, od wczesnego rana do późnego wieczora i ta sama atmosfera specyficzna, barakowa, wśród ludzi nie zżytych z sobą, zabiedzonych, wyczerpanych, znajdujących się u kresu sił fizycznych i moralnych.

A! Prawda - były jeszcze dodatkowe atrakcje! Rejestracja osobista w celu wystawienia dowodów osobistych, obowiązkowa fotografia z kolejnym numerem rejestracyjnym, podawanie personalii. Z uwagi na to, iż bardzo wiele osób nie posiadało dowodów osobistych, zniszczonych w czasie powstania, lub z innych powodów nie chciało się nimi legitymować, podawano personalia takie, jakie były wygodne, tworzono „małżeństwa obozowe”, rodziny i czyniono wszystko, aby pozostać w zespole tego grona osób, wśród których zdołaliśmy się już zżyć i z którymi czuliśmy się dobrze i chcielibyśmy z nimi pozostać na okres dalszej wędrówce po Rzeszy.

Była również t. zw. komisja lekarska, która uważała za swój obowiązek wykazać w transporcie jak największą liczbę ludzi zdolnych do pracy, przykładając małą wagę do stanu, w jakim znajdowały się zmęczone serca, spracowane i często chore płuca, wygłodzone żołądki nasze, badając natomiast skrupulatnie, czy nie posiada hemoroidów. I tak się jeszcze złożyło, iż przy badaniu kobiet asystował lekarzowi Ukrainiec, który piastował jednocześnie obowiązki pomocnika inspektora obozowego, palacza i pełnił wiele innych czynności porządkowych, które nie mogły mu dać żadnych „fachowych kwalifikacji”, nawet sanitariusza; a przy badaniu mężczyzn współpracowała z lekarzem sanitariuszka. Zresztą przy wydawaniu wydezynfekowanej odzieży wychodzącym z kąpieli kobietom byli zatrudnieni także mężczyźni, często dobierani doraźnie z pośród nas. Na zwróconą uwagę, że to nie jest zupełnie w porządku, odpowiedziano nam, iż są to osoby wykwalifikowane, „zaprzysiężone”, a poza tym na wstyd fałszywy nie może w tym wypadku być miejsca.

W Erfurcie też wymieniono nam po 200 zł na osobę i wydano 100 marek niemieckich.

Pobyt nasz w Erfurcie trwał najdłużej. Wyżywienie możliwe: kawa, chleb, czasem nawet biały, zupy na obiad i na kolacje, marmolada, ser, wędliny. Chorzy zakwalifikowani przez lekarkę obozową, otrzymywali pieczywo białe, masło, marmoladę, ryż, kaszkę lub płatki na mleku. Dzieci małe otrzymywały od czasu do czasu gorące mleko. Porządek przy wydawaniu znacznie lepszy, aniżeli w Szczakowej, personel doglądany przez kierowników obozu nie miał możności nas szykanować.

Poważną liczbę pacjentów w szpitaliku stanowili chorzy na gruźlicę, do których lokowano też i osoby przeziębione, ze stanami kataralnymi, podejrzane o tę chorobę, bez specjalnego stwierdzenia lekarskiego. Ludzie ci znajdowali się w specjalnie do tego celu przeznaczonych barakach, za wewnętrznymi drutami, skazani zupełnie na zagładę, gdyż nikt się nimi specjalnie nie zajmował, nie byli specjalnie odżywiani i leczeni.

Po jakich 10 dniach zaczęto obóz rozładowywać, gdyż zaczęły nadchodzić świeże transporty ludności ewakuowanej z rozmaitych stron Polski. Początkowo zgłaszali się poszczególnie przedsiębiorcy okoliczni i więksi gospodarze rolni wybierali „na oko” przydatne im „egzemplarze” do ich kolekcji niewolników, później zaczęto wysyłać grupy większe w różnych kierunkach, jak Weimar, Jena, Zeulenroda, Münchenbensdorf, Gotha i t.p.

Dnia 26 października z rana przyszła kolej na nas. Dostaliśmy się do transportu, który wysyłano do Suhl i Zella-Mehlis.

Do Suhl wysyłano kobiety samotne, do Zella-Mehlis – rodziny. Na stacji w Erfurcie oczekiwaliśmy parę godzin o zimnie i głodzie, zanim podstawiono nam 4 wagony towarowe i po paru godzinach jazdy, przyjechaliśmy późnym wieczorem, w liczbie około 100 osób do Zella-Mehlis. I tu przy blasku skąpego światła latarek elektrycznych, na bocznym peronie towarowym, rozpoczął się istny targ na mięso robotnicze. Wyrywano nas sobie z rąk. Ponieważ jednak respektowano zasadę, aby rodzin nie rozdzielać, co miało wpłynąć na wydajniejszą pracę naszą, przedstawiciele Urzędu Pracy oraz przedstawiciele poszczególnych firm miejscowych, wybrali z naszego transportu grupę osób, złożoną z 46 osób i zaprowadzono nas do baraku fabrycznego, który należał do potentata fabrykantów broni w Zella-Mehlis, a mianowicie do fabryki broni Carl Walther, przy ulicy Goethego 1.

Widok jasno oświetlonego wewnątrz baraku, czystych prycz, świeżych sienników papierowych, napchanych wełną drzewną, dwóch koców na osobę, zapach dymiącej w 20-litrowych termosach zupy z soczewicy i chleba wydawanego przez przedstawiciela fabryki, występującego w uniformie działacza partyjnego - wszystko to podziałało na nas, wyczerpanych podróżą zmarzniętych i głodnych nadzwyczajnie dodatnio, tym bardziej, iż od samego początku przekroczenia terenu fabrycznego, zauważyliśmy bardzo poprawne ustosunkowanie się do nas przedstawicieli naszego przyszłego „zupodawcy”. Stosunek ten i w przyszłości był do nas znacznie lepszy, aniżeli do reszty cudzoziemców.

Następnego dnia, po należytym wypoczynku, mieliśmy się zgłosić o godz. 10-ej w kantynie fabrycznej, celem spożycia śniadania (kawa i chleb), przeprowadzenia rejestracji, ewentualnej wypłaty zaliczek osobom potrzebującym oraz dokonania badań psychotechnicznych.

Droga, dzieląca nasz barak od fabryki i od ładnie i czysto utrzymanej kantyny fabrycznej, trwała niespełna 3 minuty. Ta mała odległość miała swoje dobre i złe strony. Dobre, gdyż nie zużywaliśmy w przyszłości na przejście do fabryki głównej zbyt dużo czasu i mogliśmy ją z powodzeniem przebyć, w naszym mocno zniszczonym obuwiu i lekkim ubraniu, datującym się niejednokrotnie z upalnego okresu przedpowstaniowego, co nie przynosiło zbytniego uszczerbku dla zdrowia; złe, gdyż byliśmy wystawieni na duże niebezpieczeństwo, z uwagi na możliwość bombardowania obiektów przemysłowych. Znajdowaliśmy się dokładnie między fabryką Walthera z jednej i fabryką „Mercedes” z drugiej strony, mając tuż obok baraku biegnące tory kolejowe i w niedalekiej odległości dworzec.

Z chwilą przekroczenia progów kantyny, musiałem objąć rolę tłumacza, co tak się w fabryce przyjęło, iż występowałem z tego tytułu nie tylko jako delegat - mąż zaufanie naszej grupy, ale przedstawiciel wszystkich Polaków, zatrudnionych na terenie fabryki Walthera, a często z uwagi na moją znajomość języka rosyjskiego i jako tłumacz w niezliczonych zatargach rosyjsko-ukraińskich. Po śniadaniu zjawili się 3 przedstawiciele fabryki, którzy za moim pośrednictwem przedstawili [się] zebranej grupie naszej, a byli to: dyrektor techniczny fabryki - Wahl, dyrektor wydziału personalnego - Hahn, oraz intendent fabryczny (Werkoppmann) - Spörer. Odczytano nam szereg zarządzeń, do których mieliśmy się bezwzględnie stosować, a więc: przybywanie do fabryki i zjawianie się przy wyznaczonych maszynach i warsztatach na 10 minut przed wyznaczonym czasem, legitymowanie się każdorazowo przy wejściu i wyjściu na portierni legitymacją służbową, przestrzeganie ściśle wyznaczonych godzin na posiłki, nie wydalanie się do miasta po godzinie 21-ej, która była godziną policyjną dla Polaków, dokładne uprzątanie warsztatów i maszyn przed ukończeniem swej pracy, nie wydalanie się z sal bez zezwolenia majstra, wychodzenie z fabryki w czasie pracy do innych wydziałów lub do lekarza za specjalnymi przepustkami wydawanymi przez majstrów, zgłaszanie się w sprawach prawnych, finansowych (wymiany pieniędzy) i personalnych do dyrektora działu personalnego, oraz we wszystkich sprawach, dotyczących wewnętrznych potrzeb barakowych do kierownika wszystkich ośrodków cudzoziemskich - intendenta Spörera. Potem znów nastąpił okres żmudnej rejestracji, wypłaty zaliczek, fotografii do legitymacji służbowych, zakomunikowano nam o porze, w jakiej będą wydawane nam tymczasowo posiłki i byliśmy wolni do dnia 30 października , w którym to dniu mieliśmy się zgłosić o godz. 8-ej rano i miano nam wyznaczyć miejsca zatrudnienia w fabryce. Tych parę dni wolnych było w międzyczasie użyte na przeprowadzenie badań psychotechnicznych, mających ułatwić zarządowi najkorzystniejsze zatrudnienie nas w rozlicznych wydziałach firmy.

A więc do poniedziałku, 30 X, mieliśmy czas względnie wolny i każdy z nas udał się na zwiedzanie miasta i zorientowanie się w sytuacji. Wydane nam jednocześnie kartki żywnościowe na okres tych paru dni dały nam dodatkowe zatrudnienie w wyszukiwaniu odpowiednich sklepów i dokonywaniu zakupów.

Zella-Mehlis, miasteczko leżące w Turyngii na wysokości około 500 m. n.p.m., znajduje się w miejscowości bardzo malowniczej w okolicy Lasu Turyńskiego, liczy kilkanaście tys. mieszkańców, przeważnie protestantów, posiada dwa kościoły ewangelickie i jedną kapliczkę katolicką. Odwiedzanie jednak kościołów, zarówno jak i kin, restauracji i innych lokali o charakterze publicznym, było nam zabronione jeszcze podczas odczytywaniu regulaminu dla cudzoziemców w Erfurcie. Należy dodać, że już tam powiedziano nam, co jest wolno, a czego nie wolno, nie wyłączając bliższych stosunków mężczyzn z kobietami niemieckimi i odwrotnie, grożąc za przekroczenie wydanych już tam, na terenie Turyngii, przepisów obozami karnymi, koncentracyjnymi, zakazem w przyszłości powrotu do kraju, a przede wszystkim mieliśmy nie zapominać o tym, że na roboty do Niemiec przyjechaliśmy... „dobrowolnie”. Żałowałem niejednokrotnie, że nie udało mi się zdobyć jednego egzemplarza takich przepisów, lub zrobić sobie z nich odpisu, gdyż treść i styl stanowiły pewnego rodzaju curiosum w tej dziedzinie, na co natknęliśmy się niejednokrotnie przy odczytywaniu przeróżnych, rozplakatowanych w obozach obwieszczeń, tłumaczonych żywcem z języka rosyjskiego lub ukraińskiego i niemieckiego.

Na mieście spotykaliśmy bardzo często Polaków, których poznawaliśmy dość łatwo po obowiązującej i nas odznace z literą P. Odznaką tą obdarzono nas już w Erfurcie, po dokonanej rejestracji i odznakę tę z dumą nosiliśmy przy każdej sposobności. Zresztą za brak odznak, nawet podczas przebywania w domu, w barakach, nie mówiąc o chodzeniu po ulicy, groziły nam kary pieniężne lub prace karne na terenie fabryki. Większość jednak cudzoziemców to byli Rosjanie i Ukraińcy, noszący odznakę z napisem „Ost”. Reszta bez odznak to: Włosi, Holendrzy, Belgowie, Francuzi, Czesi, Słoweńcy, Serbowie, Węgrzy, Estończycy, Łotysze, Albańczycy, a nawet była jedna Turczynka. W ogóle naliczono w Zella-Mehlis, w poszczególnych obozach, przedstawicieli 18 narodowości.

Zwiedzanie miasta i okolic, urządzanie się w baraku, tworzenia w jednym pomieszczeniu na 50 prycz obliczonych kątów „rodzinnych”, zajęło nam czas do poniedziałku 30.X. W dniu tym z rana od godz. 8-ej, oczekiwaliśmy na swoje przydziały. Stopniowo więc grupami zaczęto nas, po wręczeniu legitymacji fabrycznych, rozprowadzać po najrozmaitszych wydziałach wielkiej, jak na stosunki miejscowe, fabryki, wytwarzającej karabiny i pistolety dla wojska, „Volksstrurmu” i policji niemieckiej. A więc mieliśmy współpracować przy produkcji tych narzędzi mordu, jakimi likwidowano tysiące naszych współbraci, zabijano bezbronnych, mordowano kobiety i dzieci. Ja otrzymałem przydział do narzędziowni, jako szlifierz na maszynie okrągłej (Rundschleifer) i otrzymałem kolejny swój numer fabryczny „168”. Od tej chwili każdy z nas był numerem, należało o tym pamiętać, czy to przy zapytaniu stawianym przez poszczególne organy nadzorcze, czy przy odbijaniu czasu przybycia i odejścia na kartach kontrolnych. Praca w fabrykach wykonywania była na dwie zmiany: dzienna i nocna. Dzienna zmiana rozpoczynała pracę o godz. 6,30 i kończyła ją o godz. 18-ej, z przerwą 15-minutową na śniadanie o godz.8,30 i półgodzinną obiadową o godz. 11,55 lub 12,35, zależnie od wydziału, w którym się pracowało, gdyż ogół pracujących należało podzielić na dwa komplety, z uwagi na szczupłe pomieszczenie kantyny. Zmiana nocna rozpoczynała swą pracę o godz. 18-ej i kończyła o 6.30 z rana, z przerwą kolacyjną 20-min. o godz.20-ej oraz 10-min. na „śniadanie” o godz.24-ej. Każdy z nas, który miał pecha pracować na dwie zmiany, był zatrudniony przez jeden tydzień na dzień, przez następny na noc. Z pracy nocnej zwolnieni byli tylko chorzy, posiadający odpowiednie świadectwo lekarza fabrycznego, kobiety starsze, dzieci w wieku do lat piętnastu. W baraku naszym mieszkała z ojcem swym, przybyła również z Warszawy, dziewczynka 13-letnia, która z uwagi na swój wiek młodociany, oraz stan zdrowia była zwalniana o jedną godzinę wcześniej i pracowała tylko na dzień, natomiast 15-letni chłopiec z jednej wsi pod Kielcami, nie uchronił się od pracy na dwie zmiany: dzienną i nocną. Po zmianie nocnej, w zasadzie, cały dzień miało się wolny, lecz wstawanie na obiad i obecność osób „chorych”, ale nie leżących w łóżkach, z reguły uniemożliwiała należyty wypoczynek. Poza tym osoby pracujące na noc, z reguły musiały załatwiać sprawunki na mieście, zakupy na kartki, gdyż uskutecznienie tego wieczorem po godz. 18-ej, było i męczące i często z uwagi na wczesne zamykanie sklepów niemożliwe. Gdy dodamy do tego jeszcze wypędzanie nas z baraków do „schronów” w czasie nalotów alianckich, to przedstawimy sobie dokładnie możliwości należytego wypoczynku. Jeśli już mowa o „schronach” przeciwlotniczych, to muszę zaznaczyć, iż fabryka Walthera na należytą ochronę rzesz pracujących, przed skutkami bombardowania, nie była wcale przygotowana. Niemcy chronili się w różnych dla nich tylko przeznaczonych pomieszczeniach, cudzoziemcy natomiast nie mieli początkowo żadnych schronów i uciekali w czasie alarmu do pobliskiego lasu.. Dopiero w miarę nasilenia nalotów, zaczęto budować w skałach pomieszczenia, a dla mieszkańców naszego baraku oraz znajdującego się w pobliżu baraku włoskiego wybudowano tunel pod torami kolejowymi, do którego musieliśmy w czasie każdego alarmu obowiązkowo się skrywać, pomimo, iż nie był on należycie do tego celu przygotowany. Wchodzić doń można było jedynie w pozycji zgarbionej, jak to miało miejsce przy przejściach przez kanały warszawskie. Nie posiadał należycie urządzonych miejsc siedzących, odpowiedniego oświetlenia, wentylacji. Więc też dziwnego, iż kto mógł, unikał tego schronu i udawał się do miejsc wg siebie bezpieczniejszych, narażając się na przeróżne kary, wymierzane doraźnie, przez dyrektora personalnego Hahna, który uwziął się specjalnie, aby „otoczyć” nas swoją „opieką”. Pamiętam, gdy podczas jednego z alarmów zaczęliśmy uciekać do lasu, a kierownik obrony przeciwlotniczej Fuster z rewolwerem w ręku zmuszał nas do powrotu i udania się do schronów, nie cofając się przed biciem tych, którzy wezwaniu jego nie byli posłuszni. Nadmienić jeszcze należy, że system alarmowy w czasie nalotów, rozkładał się na trzy fazy: Priedalarm, w czasie którego można było najspokojniej nadal pracować, gdyż nie wdrożył on specjalnego niebezpieczeństwa, alarm duży, który oznajmiały kilkunastu przeciągłymi rykami syreny alarmowe - wówczas można było zejść do szatni i przygotować sobie odzież na wypadek wyjścia, wtedy też członkowie służby przeciwlotniczej - Niemcy - udawali się w pełnym rynsztunku na swoje posterunki, oraz alarm wewnętrzny fabryczny, gdy zapalały się na salach cztery lampy alarmowe (biało-czerwono-zielono-żółte) i odzywały się wewnętrzne syreny. Wówczas należało wyłączyć każdorazowo maszynę, obowiązkowo zabrać ze sobą, tak trudną do zdobycia w Niemczech, miarkę mikrometrową i jak najszybciej wydalić się z fabryki, w tym wypadku nawet już bez okazywania legitymacji fabrycznej. Tu muszę stwierdzić, że alarmy wewnętrzne były ogłaszane wówczas, gdy samoloty alianckie były nad miastem, a nierzadko tuż nad fabryką. Gdyby w tym momencie nastąpiło kiedykolwiek bombardowanie - nie uszlibyśmy cało i zginęlibyśmy pod gruzami fabryki, jak to niejednokrotnie miało miejsce w innych miejscowościach.

Stosunek personelu fabrycznego do nas był różny. Przede wszystkim musieliśmy wystrzegać się ludzi oznaczonych swastyką, partyjniaków oraz będących na służbie SS i SA. Przed tymi ostrzegali nas również nasi towarzysze fabryczni Niemcy, nie należący do partii i znajdujący się na indeksie zarządu fabrycznego. Tych było jednak niewielu. Pokazało się ich więcej, ale dopiero po wkroczeniu Amerykanów, gdy przeciwnicy regime’u narodowo-socjalistycznego wyrastali jak grzyby po deszczu. Zupełnie możliwe stosunki panowały w fabryce między nami a Rosjanami, Francuzami i Włochami. Obojętnie odnosili się do nas Czesi, którzy mieli przeważnie lepsze stanowiska, pracowali w biurach i magazynach, a nawet obiady jadali często w pomieszczeniach kantynowych, przeznaczonych „Tylko dla Niemców”. Część Ukraińców, a raczej Ukrainek, okazywała nam stosunek często wrogi, ale było to spowodowane prawdopodobnie tym, iż znajdowali się oni na terenie fabryki stosunkowo najdłużej, po parę lat, i zżyli się z Niemcami, którzy ich odpowiednio do nas nastawiali. Zresztą ten stosunek niechętny okazywał się przeważnie w stosunkach Ukrainek do Polek, a więc wynikał najoczywiściej z obawy o utratę swych wpływów czysto „kobiecych”. Zresztą najzupełniej, jak się okazało obaw płonnych, gdyż nasze Polki trzymały się dzielnie i starały się raczej o zachowanie pewnego dystansu między sobą a Niemcami. Zresztą, jeśli idzie o nasz zespół barakowy, to potrafiliśmy swoim zachowaniem i ustosunkowaniem się do innych zaskarbić sobie szacunek naszych współtowarzyszy i przełożonych Niemców, oraz zaufanie i sympatię cudzoziemców innych narodowości.

Zaczepiwszy się na stałe w Zella-Mehlis, posiadając już stały adres rozpoczęliśmy nawiązywanie kontaktu korespondencyjnego z naszymi rodzinami i bliskimi w kraju i na terenie Rzeszy, oraz wszczęliśmy poszukiwania tych, o których losie nic pewnego nie wiedzieliśmy. Po parotygodniowych usiłowaniach dopięliśmy swego i korespondencja i otrzymywanie paczek żywnościowych, odzieżowych i tytoniowych przybrało bardzo poważne rozmiary. Specjalne nasilenie w tym kierunku można było stwierdzić w okresie przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy nasi rodacy z kraju czynili wszystko, aby ulżyć naszej doli i możliwie najbardziej dać nam odczuć swoją łączność duchową z nami, w okresie tych świąt, kiedy to Polacy na całym świecie, starają się, chociaż na chwil kilka, na krótko stworzyć atmosferę domu ojczystego i oddać się rozmyślaniom o kraju, o bliskich, o tych, co są nam dalecy ciałem, ale zawsze bliscy duchem. Toteż przygotowania do tych świąt były czynione wśród naszej „rodzinki barakowej”, ze smutkiem na twarzach, ze łzami w oczach, z wieczną troską o los pozostałych w kraju, ale też i z chęcią wytworzenia atmosfery spokoju, ciepła rodzinnego - z myślą wywołania takiego nastroju, aby nasza mała wysepka polska nie czuła się osamotniona, lecz przeciwnie na każdym kroku wyczuwała opiekuńcze skrzydła czuwającej z oddali Ojczyzny i więź z pozostałymi w kraju rodakami.

Wieczór wigilijny, z uwagi na pracę obowiązkową w dniu 23 grudnia, urządziliśmy w niedzielę 24.XII. o godz.6-ej popołudniu. Wieczerza odbyła się wspólna, na którą złożyły się odkładane skrupulatnie zapasy i przygotowane były przez nasze panie, pod kierunkiem fachowego współtowarzysza barakowego, mistrza kucharskiego, p. Zygmunta Klimczaka. Stoły nakryte papierami, ozdobione zielenią, choinka przydzielona przez zarząd fabryki i udekorowana wełną szklistą i pozbieranymi w lasach i na polach papierkami srebrnymi, zrzucanymi przez samoloty alianckie w czasie przelotów, zapachy przyrządzanych przez „mistrza” potraw - wszystko to stwarzało specyficzny nastrój świąteczny i zbliżyło nas bardzo do siebie.

O godzinie 18-ej, zasiedliśmy do stołów wszyscy w liczbie 45 osób, gdyż przybyło do naszej gromadki jeszcze trzech młodocianych chłopców, zabranych od rodzin przez Niemców, ze wsi Daleszyce pod Kielcami, Wieczerzę poprzedzało moje przemówienie, jako starszego barakowego - przemówienie, w którym zwróciłem uwagę na wyjątkową sytuację, w jakiej znaleźliśmy się w chwili tak radośnie u nas w normalnych czasach obchodzonej, w chwili, w jakiej Polacy przebywający na obczyźnie, na emigracji się znajdowali, w momencie, w którym wszystkie nasze myśli są przy naszej Ojczyźnie i naszych w kraju pozostałych bliskich i stwarzają sposobność do smętnych rozmyślań, wywołanych przeżyciami doby ostatniej. Święto Narodzenia Pańskiego jednak, jako święto radości, powinno nas napawać nadzieją na lepszą przyszłość, jeszcze bardziej zespolić i wezwałem obecnych do poddania się woli Tego, Którego Narodzenia pamiątkę w dniu tym obchodzimy.

Nastąpiło tradycyjne łamanie się przysłanym przez naszych bliskich z Krakowa opłatkiem, polały się potokiem składane sobie nawzajem życzenia i usiedliśmy do spożycia skromnej, jak nasze warunki wieczerzy wigilijnej. W czasie wieczerzy były odczytane „przesłane” pod adresem każdego z uczestników karty, w których w sposób dowcipny i wierszowany, ujęte były charakterystyczne cechy każdego ze współtowarzyszy niedoli barakowej, zgromadzeni zaś z treści mieli odgadywać, do kogo karta dana się odnosi.

Po wieczerzy córka moja, odgrywająca rolę przedstawiciela św. Mikołaja, wypowiedziała wierszyk następującej treści:

 

Teraz od siebie słów parę rzeknę

Zanim na swoje miejsce ucieknę.

Autorzy* nazwisk wam nie wyjawią,

Bo brawa wcale się tu nie zjawią.

Praca zbiorowa była to właśnie.

Nim jednak każdy na dobre zaśnie

Od Mikołaja ma nowin parę.

On darzy dzieci dziś młode, stare.

U nas był także, gdy was nie było.

Prosił, by tutaj się nie tęskniło

Za Polską naszą. Polska tam właśnie,

Gdzie garstka naszych - to nie są baśnie!

Myśl niech nas łączy wspólna i wielka,

Niech zginie troska i zła myśl wszelka!

Po otrzymaniu darów od Niego,

Chwalmy we śpiewce Syna Bożego!

 

* Zaznaczyć należy, iż wierszyki przeznaczone dla współuczestników wieczerzy wigilijnej, były pracą zbiorową niektórych osób z naszego zespołu.

W tym momencie nastąpiło wręczenie skromnych podarunków każdemu z obecnych, którymi chciałem uczynić przyjemność moim współtowarzyszom i zakupiłem dla każdego drobiazgi, jakie w opustoszałych sklepach w Zella--Mehlis, udało mi się jeszcze zdobyć. Radości było co niemiara i cel, jaki pragnąłem osiągnąć, oraz nastrój, jaki chciałem do naszego Święta wprowadzić, zostały osiągnięte. Na kilka godzin zapomnieliśmy o tym, iż znajdujemy się na wrogiej nam ziemi, wśród znienawidzonego narodu, w prymitywnie urządzonym naszym „domu” - stworzyliśmy jedną wielką rodzinę, którą jednoczyła w tym momencie myśl, jedna, iż rychło nastąpi koniec naszych męczarni, naszego wygnania, a z nimi powrót do Polski!

Następnym wieczorem, który zastał nas w Niemczech i który znów nas zespolił i zbliżył do siebie był wieczór sylwestrowy. Urządziliśmy znów wspólną wieczerzę, na której miejsce szampana zajęło grzane piwo i nie obyło się bez symbolicznej Allegorii noworocznej, podczas której dwoje naszych najmłodszych, przedstawiało w odpowiedniej charakteryzacji postacie Starego i Nowego Roku, a ukryty za ścianą głos naszej domorosłej deklamatorki wypowiedział wiersz okolicznościowy następującej treści:

 

Trzysta sześćdziesiąt pięć dni twego życia

Żywo w pamięci naszej wszyscy mamy;

Tyś się rok temu wyłonił z ukrycia -

Dziś twoje sprawki bardzo dobrze znamy.

Bo czymże dobrym możesz się pochwalić?

Co na twe dobro zapisać należy?

Czy przekleństw świata potrafisz oddalić

Od siebie potok? Któż to uwierzy,

Żeś ty niewinny, żeś miał inne plany,

Żeś chciał najlepiej dla ludzkości całej?

Dowodem - strumień łzą i krwią wezbrany -

Oto - świadectwa winy wszak nie małej!

Nie dziw się przeto, że z ulgą żegnamy .

Cię raz na zawsze. Więcej nie powrócisz!

Dobrego słowa dla ciebie nie mamy!

Radzi, że snu nam więcej nie zakłócisz!

Idź precz nam z oczu!....

(Bicie zegara) Słyszysz? zegar bije

Ostatnie chwile twojego żywota.....

(Zegar kończy bić, stary rok uzbrojony po zęby w papierową broń „produkcji” firmy C.Walther, wychodzi, ukazuje się Rok Nowy z Orłem Białym na piersi i z gałązką oliwną w ręce)

Oto rok nowy! Ten niechaj nam żyje!

Temu do życia wezbrała ochota!...

Cóż nam przynosisz, młodzieńcze nieznany?

W tobie nadzieje wielkie pokładamy!

Patrz! Twój poprzednik srodze ukarany

Poszedł już od nas! Do ciebie zaś mamy

Prośbę dziś wielką, lecz ty jej wysłuchaj:

Daj wieczny pokój dla świata całego!

Ojczyzny miłość w sercach nam rozdmuchaj!

Przywróć nam wolność! Niech do kraju swego

Każdy z nas wróci, by zaznać pokoju!

Napraw nam krzywdy, dzieło lat poprzednich!

Chcemy pracować stale w wielkim znoju!

Nie straszny dla nas ciężar dni powszednich.

Wierzymy, że kiedyś po tych latach wojny

Nastaną dla nas znacznie lepsze czasy!

Będziemy wiedli znów żywot, spokojny

I więcej kochać nasze pola, lasy!

Ufamy tobie, że nas nie zawiedziesz.

Będziem ci wdzięczni, będziesz sławny, wielki,

Gdy od dziś za rok do kraju powrócisz,

Będzie dziękować tobie człowiek wszelki!

Idź więc już w drogę, niech cię Bóg prowadzi!

Szczęścia ci życzym, w pracy powodzenia,

Przynieś nam pokój, będziemy ci radzi!

Żegnaj na razie!

Za rok do widzenia!

I znów spędziliśmy kilka godzin w nastroju życia rodzinnego i cel inicjatorów urządzenia tego wspólnego wieczoru został i tym razem osiągnięty. Chwile te zespoliły naszą rodzinkę jeszcze bardziej, umilkły waśnie i spory. Starano sobie ułatwić wzajemnie życie. Tym bardziej było to potrzebne w okresie, który przed nami się zarysowywał.

Następuje moment rozpoczęcia ofensywy bolszewickiej na froncie wschodnim, urwał się kontakt z krajem. Z jednej strony radowaliśmy się, iż ofensywa zada cios naszemu największemu przeciwnikowi, z drugiej strony brak wiadomości z kraju doprowadzał nas do szalonej depresji. Nie pomagało wzajemne pocieszenie się sukcesami na frontach walki: stwierdzenie faktu zupełnego osamotnienia i odcięcia od pozostałych w kraju bliskich spowodowało nastrój ponurego i denerwującego wyczekiwania.

Nastrój nasz zaczął się zresztą udzielać i Niemcom. Nie pomogła im nawet uroczysta odprawa, jaka odbywała się, jak mnie poinformowano, rok rocznie - odprawa, na którą byłem jako przedstawiciel Polaków zaproszony po raz pierwszy w historii życia cudzoziemców fabrycznych. Nie pomogły wynurzenia seniora współwłaścicieli Fritza Waltera, w których z entuzjazmem komunikował o rozpoczęciu ofensywy „ w wielkim stylu” przez Niemców na zachodzie i zapowiedział powrót do Paryża (!) i zaskoczenie aliantów nową bronią. Wiadomości nadchodzące wkrótce po tym oświadczeniu z frontów oziębiały stopniowo entuzjastyczne nastroje niemieckie. Smutna dla nich rzeczywistość, coraz częściej ukazujące się nad miastem eskadry samolotów alianckich, bombardowania miast okolicznych, których skutki widać było na dziesiątki kilometrów w promieniu miasta naszego, w postaci widniejących na horyzoncie łun pożarowych, oraz słychać było detonacje zrzucanych bomb lotniczych, napawały ich troską o jutro - nas zaś nadzieją na rychłe uwolnienie.

Po długotrwałej zimie turyngskiej, zimie tak obfitej w śnieżne opady, która dała nam się wyjątkowo we znaki, [z uwagi] na brak odzieży ciepłej, całego obuwia i opału, wydzielanego coraz skąpiej przez zarząd fabryki, zaczęło się ukazywać coraz bardziej dogrzewające słoneczko i słychać było coraz częściej świergot nadlatujących ptaków. Przybliżała się ku nam, tak upragniona przez wszystkich wiosna!

Nie było już tak dużych rzesz molestujących „pana dyrektora personalnego” Hahna, o przydzielenie obuwia i odzieży, których były pełne magazyny fabryczne, a które były w znikomej ilości przydzielane szczególnie nam - cudzoziemcom polskim. Zresztą nie tylko pod tym względem starano się nam dać odczuć, że jesteśmy cudzoziemcami drugiej kategorii. Podczas gdy inni obcokrajowcy, otrzymywali pełne przydziały papierosów i tytoniu dla mężczyzn, a kobiety otrzymywały przydziały na podstawie kart kobiecych. Polacy i Rosjanie dostawali po 30 papierosów lub 50 gram tytoniu i to tylko mężczyźni. Włochom wydawano karty na kupno jarzyn, podczas gdy nam obcinano nawet kupony na przydział ziemniaków. Zresztą sytuacja żywnościowa, w biednej pod tym względem nawet w normalnych czasach Turyngii, przedstawiała się dla nas coraz gorzej. Z tygodnia na tydzień zmniejszano racje żywnościowe, sklepy świeciły coraz częściej pustymi półkami, my zaś byliśmy skazami na konieczność spożywania firmowych, cienkich zupek brukwiowych, kartofelków w łupinach (ostatnio po 2 sztuki dziennie na osobę), aż w końcu cofnięto wydawanie zup wieczorem, przydzielanych odtąd tylko tym osobom, które pracowały na nocną zmianę. Pomoc w naturze okazywała nam w tych chwilach jedynie zarządzająca kantyną, która straciła męża, gdyż okazywał on zbyt wiele sympatii dla Polaków, i była specjalnie życzliwie nastawiona właśnie dla naszego zespołu barakowego. Toteż zawdzięczając pani G.Mehlerowej, niejeden z nas, miał co włożyć do garnuszka, niejednemu wydawała dodatkową porcję, czuła szczególnie na niedole naszych małoletnich współtowarzyszy niedoli. Niestety, małe możliwości, oraz baczna uwaga i kontrola władz fabrycznych, nie pozwoliły na przyjście nam z dostateczną pomocą. Cóż zresztą mogły nam pomóc wysiłki jednostek, usposobionych do nas życzliwie, kiedy na ogół wszędzie spotykaliśmy się z wrogą postawą miejscowego, niemieckiego ogółu, źle usposobionych nie tylko do cudzoziemców, ale nawet i do własnych rodaków, przybyłych ze zbombardowanych miejscowości i utrudniających mocno i tak dość skomplikowaną sytuację żywnościową naszej mieściny.

Zaczęło się robić coraz gorzej, ale może właśnie dlatego, przypuszczaliśmy w rozmowach między sobą, że jest właśnie coraz lepiej.

Podczas jednej z nocy, spędzonych na pracy w fabryce przyszło mi na myśl ujęcia naszego życia podczas zmiany nocnej w następującym wierszu:

 

Zmiana nocna

Czwarta popołudniu! Nasz barak się porusza!

Nocna zmiana do pracy siły swoje zbiera!

Resztą woli opuszczać prycze nasze zmuszą.

Nic to, że niejednemu ból mięśni doskwiera,

Że ma temperaturę znacznie podniesioną,

Że mu serce dolega, głowa z bólu pęka,

Że ręka ledwie włada z pracy umęczona,

Że nie jedna, a kilka chorób naraz pęka...

Dla Walthera, dyrekcji, siostry, chorych kasy -

To są tylko frazesy, to są puste słowa...

Czyś mniej lub więcej chory - dołącz się do masy

Białych niewolników, których prawie połowa

Czeka na nocną zmianę. Kończ rozmyślać przeto

Nad swym losem nieszczęsnym - nic to nie pomoże!

W tym kraju nic nie znaczy ciała twego veto!

To choć na nos upada każdy, ale orze!

Przecież to miał być naród, co panować marzył

Nad wszystkimi na świecie żyjącymi ludy,

Lecz przez pychę nadmierną tak piwa nawarzył,

Że się musi wyzbyć wszelkiej zwycięstw złudy....

A więc, do nocnej zmiany i ja się gotuję.

Nie ma bowiem wyjątków w Waltherowskiej trzodzie!

Schodzę ze swojej pryczy, gdzie me plany snuję,

Choćbym te chwile życia o chlebie i wodzie

Spędzić chciał na wolności! Lecz to nieziszczalne!...

Idę przeto na zupkę do naszej kantyny,

A po drodze rozmyślam (wszak to nie karalne),

Za co teraz tak cierpię i za czyje winy?

Kiedy się ta niewola skończy barakowa?

Kiedy do kraju wrócę, do tych, co nam bliscy?

Kiedy wreszcie usłyszysz: „Ojczyzna gotowa

Jest na Wasze przyjęcie - wróćcie do Niej wszyscy!”...

Drogę do gospody mam wcale nie daleką,

Lecz ile myśli przejdzie przez te krótką chwilę,

Ile spraw tu rozstrzygam, spraw, co nas tak pieką,

Jakby droga trwała nie metry - lecz mile!...

Drzwi kantyny otwieram i nosem wyczuwam,

Czy dziś znów jest kapusta, czy inne jarzyny.

Do okienka swą rękę z karteczką wysuwam,

Patrzę na mych sąsiadów, jakie mają miny:

Zupa dobra - to zaraz widoczne na twarzy,

Kiedy jest niejadalna - bardzo smutna mina,

Każdy ma widok kwiatka, jak go mrozik zwarzy,

Wiedzcie bowiem: zła zupa - to smutku przyczyna!...

Po zupce, po gazetce, czas już iść pracować,

Bo czeka tam na ciebie maszyn huk, zgrzyt, hałas.

I musisz całą przytomność umysłu zachować,

Gdyż cały legion trybów czyha tylko na nas!

Lecz jak się dziką bestię ujarzmia czasami,

Odpowiednio podchodząc - bez złości, łagodnie,

Ona się wówczas nawet grzecznie bawi z nami .

I poruszać się możesz też przy niej swobodnie —

Toż samo z maszynami! Początek był trudny!

Zdawało się, nie pojmę ich obcej wymowy -

Teraz zaś już ich warkot nie jest wcale nudny,

Przemawiamy do siebie serdecznymi słowy.

Ma maszyna - to bowiem moja powiernica!

Ona słucha mych marzeń długiego różańca,

Ona patrzy, czy smutek powleka mi lica,

Ciekawa, jakie wieści mam z wschodniego krańca.

Słucha, słucha i stęka, zgrzytnie ciężko powiem,

Odpoczywa zaś rzadko - gdy posiłku pora.

Wówczas młot tylko jeden odzywa się bowiem,

Młot, co lufy wybija, które chora

Wyobraźnia Walthera chce widzieć na froncie,

Lufy do karabinów zwycięstwa „führera”

Lufy, co zardzewieją w jakimś Rzeszy kącie,

Gdyż chęć do walki dalszej przecież już zamiera

Nawet wśród prawomyślnych! Boć to też nie żarty -

Szósty rok walczyć ciągle, walczyć z całym światem,

Wyzbyć się swych atutów do ostatniej karty,

Zamiast żyć z sąsiadami, jak z rodzonym bratem!...

A wiec moja maszyna, do której przemawiam,

Żegna mnie po dwunastu swej pracy godzinach.

Czyszczę ją przed odejściem, rzekłbym, że odnawiam

Po męczących niezmiernie tych nocnych wyczynach.

Wpół do siódmej. Wnet dzwonek wszędzie się roznosi!

Zmiana służb następuje, dzienni nas luzują!

Idę szybko do szatni! Para się unosi,

Gdy się bractwo to myje! Potem czas notują

Na swych kartach kontrolnych! Kilkadziesiąt kroków

Przejść mi jeszcze należy! - Portiernia - swoboda -

Aż do... następnej nocy.

Rano ze wszech boków

Ptasząt świergot wciąż słyszysz (kiedy jest pogoda).

Słońce, ptaki i wiosna, którą blisko czujesz!

To cię wszystko napawa na wolność otuchą!

Może już tylko miesiąc, dwa tu popracujesz

I opuścisz na zawsze tę mieścinę głuchą

Przenosząc się do kraju, do swoich najbliższych,

By rozpocząć swoje przyszłe życie

I dosięgnąć by rychło celów pięknych - wyższych,

Do których tu tęsknimy samotnie i skrycie!

A więc wiosno, przybywaj, przynosząc nam z sobą

Upragniony przez wszystkich pokój - koniec wojny,

Czuć się będziemy wszyscy bardzo dobrze z tobą,

Gdy zapewnisz nam powrót do kraju spokojny.

Boże, Ty nas wysłuchaj i wesprzyj w tej dobie,

Nie każ długo nam cierpieć katusze wygnania!

Wiemy, że nam pomożesz, więc ufamy Tobie,

Że wysłuchasz i nasze pokorne błagania!

 

Oto mniej więcej nastroje i uczucia, jakie przepełniały nasze serca, oto marzenia, jakie roiliśmy we dnie, w nocy, podczas pracy. A życie płynęło swoim torem, prąd wydarzeń stawał się coraz bardziej wartki, przeloty i naloty alianckie, były zjawiskami coraz częściej się powtarzającymi. Pobyt nasz w schronach przeciwlotniczych przedłużał się niejednokrotnie do paru godzin, powtarzał się kilkakrotnie w ciągu dnia lub nocy, zarząd fabryki, chcąc wynagrodzić sobie powstające przerwy w pracy i luki w produkcji, kazał nam pracować dłużej, pracować w święta, aby tylko wykazać się jak największą ilością przepracowanych przez robotników godzin. Nie pomogły jednak nadmierne wysiłki zwiększania godzin pracy, w ślad za bombardowaniami alianckimi, zaczął się odczuwać u nas brak opału i surowca, wyciągano z lamusa stare, zardzewiałe graty, przeznaczone na „szmelc”, resztki materiałów, wypuszczano w świat broń coraz lichszą, broń składającą się z różnych typów części, montowano to co normalnie byłoby niedopuszczalne i w ten sposób szykowano się do odparcia coraz bardziej oskrzydlającego przeciwnika.

Przeżycia natury moralnej, denerwujący stan wyczekiwania, wyczerpanie fizyczne, spowodowane coraz gorszym odżywianiem, porobiło i w szeregach naszej cudzoziemskiej braci, coraz większe spustoszenia. Ludzie znaleźli się u kresu sił. Dostęp do lekarza fabrycznego, a nawet do osławionej w fabryce „Schwester Elzy”, był mocno utrudniony. Kierownik Kasy Chorych Kessel z wielkim trudem wydawał numerki do lekarza i to tylko w wyjątkowych ciężkich wypadkach lub gdy chory miał temperaturę powyżej 38°, sam przy tym regulował kolejność wchodzenia do lekarza, wpuszczając w pierwszym rzędzie Niemców, a na samym końcu Polaków, którzy wskutek ogłaszanych coraz częściej alarmów lotniczych około godz. 10-ej - 11-ej z rana, kiedy to przerywano przyjmowanie chorych, musieli czekać do następnej wizyty. A wizyty odbywały się, o ile lekarz przychodził, dwa razy w tygodniu. Ileż to razy naprawdę chorzy współmieszkańcy naszego baraku byli wyrzucani przez „siostrę miłosierdzia” za drzwi i wracali z płaczem i z bólem, do swoich warsztatów pracy. Ileż to było wypadków lekkiego zdawałoby się skaleczenia, które prowizorycznie opatrzone, przez wszechwiedzącą „siostrzyczkę”, nie dopuszczającą pacjentów do lekarza, przeobrażały się w bardzo poważne stany zapalne, kończące się nawet zakażeniem krwi. Pamiętam nawet wypadek, gdy jedna z chorych Polek, zamieszkujących obóz większy, chora na serce, wyczerpana pracą, chciała się zwolnić z pracy, lecz „siostra” skierowała ją z powrotem, bez badania lekarskiego, do swej ciężkiej pracy, a w nocy wyzionęła ducha ze słowami „dom i matka” na ustach. Brak witamin powodował częste wypadki zachorowań na najrozmaitsze wysypki, czyraki, które były tygodniami zaleczane i powtarzały się znowu, gdyż nie można było usunąć przyczyny rozwijania się tych chorób. Forsowna „kuracja” odtłuszczająca, jakiej nas poddano w Zella-Mehlis, odbiła się również i na moim silnym zdawałoby się organizmie. Straciłem ni mniej, ni więcej jak 25 kg wagi. Nic też dziwnego, iż pewnej soboty marcowej, straciłem przytomność przy maszynie. Utrzymałem się siłą woli na nogach, wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza w... ubikacji, gdyż tam brakowało okien i można było, na chwilę chociażby odpocząć i przyjść do równowagi i tam zwaliłem się jak kłoda, bezprzytomny na kamienną posadzkę ubikacji ogólnej. Wypadek ten pozwolił mi na skorzystanie ze zwolnienia tego dnia od godz. 10-ej do 13-ej i uwodnił mnie od obowiązującego w soboty czyszczenia dokładnego maszyn. Był to przez cały czas mojej pracy jedyny wypoczynek, spowodowany mym stanem zdrowia, gdyż nawet lekarz, do którego z trudem się dostałem stwierdził, iż żadnego urlopu wypoczynkowego nawet na parę dni udzielić mi nie może, gdyż mi to nic nie pomoże, a taki przypadek może mi się zdarzyć wszędzie, ponieważ nie jesteśmy w stanie usunąć przyczyny mego stanu - złego wyżywienia. A więc pracuj i módl się o wybawienie i o rychłą zmianę sytuacji!

A ta sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Przeloty samolotów coraz częściej nas wyganiały z fabryki. Bywały dni, kiedy po 8 razy słyszeliśmy syreny „Voralarmów”, kilka wyjących syrenami ataków dużych oraz po 2-3 alarmy wewnętrzne - fabryczne. Gdy to odbywało się w nocy, barak nasz drżał, jakby był zbudowany z tektury, samoloty przelatywały tak nisko, iż widzieliśmy na nich światła sygnałowe. W dniu 7 marca, przybył z oddanej przez Niemców Kolonii, złożony z 80 mężczyzn, transport pracowników kolejowych i tramwajowych. Ci ludzie, którzy przeszli przez piekło bombardowania dywanowego i bomb powietrznych, którzy po parę razy tracili swój skromny dobytek, pozostawiany podczas pracy w barakach, byli specjalnie przewrażliwieni na widok samolotów i na ryk syren alarmowych i niejednokrotnie byli zawracani przez straż fabryczną, gdy zbyt wcześnie chcieli się schronić do miejsc bezpiecznych ich zdaniem, pragnąc wyjść przynajmniej z życiem.

Miasta niemieckie padały jedne po drugich, coraz większe połacie tej tak bronionej fanatycznie Rzeszy były zajmowane przez wojska alianckie i bolszewickie. Odległość między frontem zachodnim i wschodnim malała z każdym dniem, w miarę czego wzrastały nasze nadzieje. Podczas wypoczynków niedzielnych przyglądamy się ćwiczeniom „Volkssturmu”, tej organizacji, która miała być taką wielką niespodzianką dla niemieckiego przeciwnika. Pod koniec marca Zella-Mehlis przeżyło przedsmak bombardowania. Co to jednak było w porównaniu z tym, co przechodziły inne miasta niemieckie, co przeszli warszawiacy podczas powstania warszawskiego-sierpniowego... Padło kilka bombek, zrzuconych przez myśliwce alianckie, zostało uszkodzonych parę domów, wybito trochę szyb, zniszczono część dachu nad peronem dworca miejscowego, było paru zabitych i to... wszystko. Mieszkańcy miasta drżeli z obawy przed nasileniem nalotów, spędzali każdą wolną chwilę w dzień i w nocy, w schronach.

Zbliżały się święta Wielkiej Nocy. Nikt z nas nie myślał o zorganizowaniu wspólnego obchodu. Czekaliśmy każdej chwili na dalsze wydarzenia. Szyliśmy flagi narodowe i oczekiwaliśmy wkroczenia Amerykanów. Widzieliśmy tłumy Niemców uciekających na wschód przed następującymi wojskami amerykańskimi, widzimy całe kolumny aut, naładowanych wojskami i osobami cywilnymi, z bagażem, dziećmi, z całym dobytkiem. Pod wrażeniem wyczekiwania nastał dzień 1 kwietnia - Dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Nerwy nasze napięte do najwyższych granic.

Drugiego kwietnia przyszedł do naszego baraku, kierownik służby fabrycznej (Werkschutzu), w asyście uzbrojonych w karabiny waltherowskie członków „Volkssturmu” i oznajmił nam, iż z baraku wychodzić nam nie wolno pod groźbą zastrzelenia. Stan ten miał trwać 2 do 3 dni. W razie alarmu lotniczego, mieliśmy być odstawieni do schronu w asyście naszej straży. Barak obstawiono uzbrojonymi „Volkssturmowcami”, jesteśmy zablokowani, co nie wpływa bynajmniej na dobre samopoczucie, pocieszaliśmy się jednak tym, iż przez 2 - 3 dni nie będziemy potrzebowali chodzić do fabryki. Radość nasza z tego tytułu była jednak przedwczesna. O godz. 5-ej rano dnia 3 kwietnia, przychodzi do baraku dyrektor personalny pan Hann osobiście i oznajmia, iż praca dziś odbywa się normalnie i nie może przy warsztatach nikogo brakować. Przychodzimy normalnie do fabryki, a tam kompletne pustki! „Volkssturmiści” nieobecni, nie przybyła większość pracowników, mieszkających poza Zella-Mehlis, ci zaś, którzy byli tak gorliwi, że do fabryki przyjechali, udali się po krótkim czasie do domu. Nikt o pracy nie myśli, chociaż panowie majstrowie, defilują po salach i napędzają nas do pracy, jak za dawnych czasów. Przy warsztatach sami cudzoziemcy. Twarze rozradowane. Maszyny puszczone w ruch, ale o wykonywaniu pracy nikt nie myśli. Czekamy!

Dowiadujemy się od Niemców, że Amerykanie podchodzą pod Suhl, oddalony od nas o 6 km. O godz. 9,45 ogłoszono nam przez megafony fabryczne, że fabryka zostaje zamknięta, pracownicy mają udać się do domów, cudzoziemcy do swoich obozów. Detonacje artyleryjskie i warkot karabinów maszynowych słyszymy bardzo wyraźnie. „Volkssturm” się zlikwidował i rozbroił. Posterunki wokoło baraków zdjęte! Kanonadę słyszymy coraz bliżej i coraz wyraźniej. Godz. 11-ta!. Ogłaszają pięciominutowy alarm, po którym wszyscy mają się udać do schronu, aby nie narażać się na obstrzał z czołgów amerykańskich, mogąc wyjść dopiero po ogłoszeniu odwołania. Z fabryki Walthera wywożą broń, amunicję, zapasy.. Zapędzono nawet siłą niektórych z mężczyzn cudzoziemców do ładowania wynoszonych z fabryki towarów i przeładowania na wagony towarowe. Ponieważ nie było chętnych nęconych przez zarząd fabryki zapłatą w postaci tak pożądanych zresztą 20 sztuk papierosów, urządzono formalną łapankę i siłą zapędzono ich do pracy, do jakiej nie mieli już najmniejszej chęci.

Mija godz.12-ta, 13-ta, 16-ta - my wciąż czekamy. Korzystając z nieuwagi obrony przeciwlotniczej, zaczynamy pojedynczo wracać ze swoimi bagażami ze schronu do baraku.

Nastaje wieczór, zapada noc. Zmian żadnych nie ma. Według relacji niemieckich burmistrz miasta zdecydował poddać miasto, a więc znajdujemy się już pod okupacją amerykańską, należy tylko wyczekać na wkroczenie czołowych oddziałów. W mieście spokój.

W dniu 4 kwietnia o godz.12,45 ukazało się nad miastem szereg samolotów amerykańskich, szybujących zupełnie nisko nad miastem. O godz. 15,15 słyszymy szum czołgów, zbliżający się ku nam coraz bardziej. O godz.15,45 pierwsze czołgi 11 dywizji amerykańskiej 3 armii, zajechały przed fabrykę Walther. Straż fabryczna, dyrekcja zostaje rozbrojona i internowana w portierni.

A więc nareszcie koniec!

Wśród nas entuzjazm niebywały, radość szalona, kobiety płaczą!