Wykład, którego nie wygłosiłem na spotkaniu z turecką Polonią w Alanyi
Turcja
w naszych, polskich umysłach kojarzy się raczej nie najlepiej i dość
schematycznie. Pamiętamy pobożnego Longinusa Podbipiętę, który w
Sienkiewiczowskim Ogniem i mieczem za jednym zamachem ściął, na Bożą
chwałę, trzy głowy w tureckich misiurkach oraz płaczemy nad losem pana
Wołodyjowskiego, który walcząc z inwazją turecką pod wodzą sułtana Mehmeda IV
wysadził się w powietrze w Kamieńcu Podolskim. Wierzymy głęboko i opowiadamy o
tym dzieciom, że polski król Jan III Sobieski, pokonując Turków pod Wiedniem
ocalił chrześcijaństwo,
które inaczej zostałoby już wtedy wyparte przez islam. Z drugiej strony –
uznajemy turecką dzielność i mimo wojen toczonych w XV i XVII wieku szanujemy
tureckiego przeciwnika, przeciwstawiając jego odwagę i umiejętności dzikim i
zdradzieckim hordom Tatarów i przeniewierczym Kozakom, nie mówiąc już o
ukraińskiej czerni, której ponury – choć zdaje się dość prawdziwy – obraz
nakreślił Sienkiewicz w swojej twórczości. Powtarzamy też, że Turcja nigdy nie
uznała rozbiorów Polski, dodając do tego podobno niepotwierdzony dokumentami mit
o tym, że sułtan co roku podczas prezentacji zagranicznych ambasadorów zapytywał
o przedstawiciela naszego kraju i otrzymywał odpowiedź, że poseł z Lechistanu
jeszcze nie przybył. Wiemy też, że sojuszu z Turcją przeciw Rosji szukało
wielu polskich polityków, a Adam Mickiewicz pojechał do Turcji tworzyć
antyrosyjski legion polski i legion żydowski, co się nie powiodło, a poeta zmarł
w Stambule prawdopodobnie na cholerę. Dziś w jego domu jest muzeum.
Z tą obroną Wiednia i walkami z Turcją niezbyt wiele ma
wspólnego kwestia religijna, choć nią właśnie motywowano żołnierzy i dzięki niej
udało się Polakom i Austriakom wyłudzić finansową pomoc od papieża Innocentego
IX. Imperium Osmańskie było państwem wielonarodowym i wieloreligijnym – podobnie
zresztą jak Rzeczpospolita Obojga Narodów - a Turcy w czasie swoich kampanii
bynajmniej nie mieli na celu szerzenie islamu, tylko podbój terytorialny oraz
uzyskanie w regionie dominacji militarnej i ekonomicznej. Świadczy o tym choćby
fakt, iż na podbitych i dzierżonych przez ponad sto lat Węgrzech swobodnie
kwitło chrześcijaństwo, że sojusznicy Turków – Kozacy nie zostali mahometanami,
a węgierscy panowie, buntujący się przeciw władzy Habsburgów nigdy nie przeszli
na islam, choć ich protektorami byli Turcy. Jan Zygmunt Zapolya, XVI-wieczny
antykról Węgier i książę Siedmiogrodu z nadania tureckiego, był przez
sułtana Sulejmana Wspaniałego nazywany przybranym synem, choć jego droga
religijna nigdy nie zbliżyła się do islamu: urodzony i wychowany jako katolik,
przeszedł na luteranizm,
potem na kalwinizm, zmarł jako unitarianin. Pod protektoratem Turcji Zapolya w
1568 r. ogłosił w Turdzie na terenie dzisiejszej Rumunii edykt, zapewniający w
Siedmiogrodzie swobodę wyznania. Inny antyhabsburski buntownik, Emeryk Thököly,
który został przez Turków ogłoszony królem Górnych Węgier (czyli dzisiejszej
Słowacji), a nawet brał udział – po stronie tureckiej – w bitwie pod Wiedniem w
1683 r. – po upadku powstania i fiasku swoich dyplomatycznych zabiegów o uznanie
jego praw do Słowacji przez Habsburgów i Jana III Sobieskiego – osiadł w Turcji,
od sułtana Mustafy II otrzymał majątek i tytuł hrabiego Vidinu (dziś w
Bułgarii), a zmarł w tureckim Izmicie jako protestant. Dziś jego grobowiec
znajduje się w Nowym Kościele Ewangelickim w Kieżmarku. Natomiast na islam
przeszedł wybitny dowódca, naczelny wódz węgierskiego powstania
antyaustriackiego, polski generał Józef Bem, który po klęsce Wiosny Ludów
znalazł się w Turcji, najpierw służył w jej armii, a żeby móc być oficerem –
przyjął islam (polskie źródła nie zapominają nigdy dodać, że była to tylko
formalna konwersja) i otrzymał imię Murad Pasza. Po zawarciu pokoju między
Turcją a Rosją został internowany w syryjskim Aleppo, tam odkrył wielkie pokłady
saletry, siarki i żelaza i za zgodą władz tureckich założył fabrykę prochu
strzelniczego. Wtedy został mianowany generałem tureckiej armii i w tym stopniu
dowodził walką z beduińskimi powstańcami, sprzeciwiającymi się okupacji
tureckiej. Powstańców pokonał, ale wkrótce potem zachorował na malarię i w 1850
r. zmarł w Aleppo. Został pochowany na tamtejszym cmentarzu muzułmańskim, w
miejscu zwanym Góra Bohaterów (Dżebel el Isam). Po latach jego prochy
ekshumowano i w 1929 r. przeniesiono do rodzinnego Tarnowa, gdzie Bema – Murada
Paszę - pochowano w mauzoleum na wyspie w Parku Strzeleckim, układając ciało
głową w kierunku Mekki. Naturalnie, tylko formalnie…
Pozostające przez długie wieki pod okupacją turecką kraje bałkańskie zachowały
swoją dominującą religię, jaką było wprowadzone przez Bizancjum prawosławie. Po
bitwie na Kosowym Polu w 1448 r. i zdobyciu w 1453 r. Konstantynopola Mehmed II
Zdobywca sprawił, że Turcja stała się hegemonem na Bałkanach, w Egei i Azji
Mniejszej. W 1517 r. Selim Groźny podbił Egipt, rządzony dotąd przez przeszło
250 lat przez dawnych kaukaskich i bałkańskich niewolników – Mameluków. Niebawem
jego syn, sułtan Sulejman Wspaniały po honorowej kapitulacji zakonu joannitów
zajął Rodos, zdobył Belgrad, zawarł pokojowy układ z polskim królem Zygmuntem
Starym, a potem z Zygmuntem Augustem, opanował Węgry i dotarł pod Wiedeń, skąd
się wycofał nie chcąc konfrontacji z cesarzem Ferdynandem Habsburgiem. Zdobył
Irak, walczył u wybrzeży Indii, opanował piractwo śródziemnomorskie i włączył do
swojej floty armadę niezwyciężonego dotąd Hayreddina Barbarossy. Na rozległych
terenach Morza Egejskiego zapanował pokój, a nawet względny dostatek i
tolerancja – początkowo ograniczona tylko do Bizantyjczyków, jako że katolikami
byli przeważnie Wenecjanie, z którymi Turcja wciąż pozostawała w stanie wojny.
Ale, jak pokazują to przykłady choćby z Santorini, islamscy władcy Turcji bywali
niekiedy rozjemcami w religijnych i majątkowych sporach między łacinnikami a
ortodoksami.
A więc, jak widać, z Turcją niełatwo się było – i jest – uładzić. Jeśli jeszcze
dodamy do tego problem epitetu goły jak święty turecki, to łatwo
zrozumiemy, dlaczego powstało porzekadło o siedzeniu jak na tureckim kazaniu.
Najpierw o tym gołym. Cóż, nagość jest w Turcji w zasadzie zupełnie niespotykana
publicznie: dość wspomnieć słynne burkini, w które część tutejszych kobiet
ubiera się na plaży, a i na co dzień prędzej spotkamy ludzi w pięciu warstwach
odzieży przy 40 stopniach w cieniu, niż jakichkolwiek golasów. Choć na ulicach
miast nie brakuje reklam, które jak wszędzie na świecie epatują golizną i
seksem. Powiedzenie to zawdzięczamy efektownej anegdotce, zawartej w
XVI-wiecznych wspomnieniach Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła "Sierotki", który
podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej spotkał podobno gołego derwisza, którego
miejscowa ludność określała jako człowieka świętego. Pomijając już to, że
derwisze są na ogół całkiem – choć dość specyficznie – ubrani, to islam nie
uznaje świętych. Być może to jakaś reminiscencja z Indii, gdzie nagusów,
uważanych za świętych spotyka się i dziś. Ale anegdota Radziwiłła – być może
zresztą oparta na jakimś jednostkowym realnym wydarzeniu – ustawiająca
tureckich przeciwników wojennych na pozycjach niecywilizowanych dzikusów, miała
powodzenie i stworzyła frazeologizm używany do dziś.
A
z tym tureckim kazaniem sprawa jest oczywiście prostsza – zwrot oznacza
to, że ktoś do nas mówi, a my nie rozumiemy. To niezrozumiała tureckość
jest wtórna: najpierw mówiono siedzieć jak na niemieckim kazaniu. A
Juliusz Słowacki pisał o siedzeniu jak na sanskryckim kazaniu… Przetrwało
przekonanie o niezrozumiałości języka tureckiego – i jak na razie, zupełnie się
z tym zgadzam. Język turecki jest dość oryginalny, wywodzi się ze środkowej
Azji, rozwinął się prawdopodobnie z językowej rodziny ałtajskiej i jest
spokrewniony nawet z mongolskim i koreańskim. Dzięki reformom nieocenionego
twórcy współczesności tureckiej, Kemala Atatürka został mocno uproszczony i od
1928 roku jest zapisywany alfabetem łacińskim, który zastąpił używany tu dawniej
alfabet osmański, wywodzący się z perskiej odmiany alfabetu arabskiego. Ale jak
posłuchamy, co do nas mówią Turcy na ulicy w Alanyi, nie mówiąc już o wsiach
interioru, to rzeczywiście, nie kumamy w zasadzie nic. Frustruje nas to,
bo przecież chcemy się jakoś dogadać, a Turcy w większości chyba są przekonani,
że cały świat umie po turecku, bo nawet chcąc nam coś sprzedać referują wszystko
w lokalnym języku. Napisy, reklamy, informacje – też tylko po turecku, więc
dostajemy oczopląsu i nie rozumiemy nic.
Ejże, czy na pewno? W Milasie na głównej ulicy swoje usługi reklamuje paru
adukatów, w łazience mamy duş, po kolacji podjadamy słodkiego
karpuza, uważając, żeby nie nakapać jego sokiem na divan. Rano
idziemy do tuvalety, pijemy kahvę albo çay bez şekru
zaparzony w specjalnym çaydanlıku. Zjemy trochę çikolaty,
zdejmiemy wygodne pabuçe i założymy sandale trekkingowe, aby zająć
się turizmem… Będziemy uważać na polis, które przygląda się nam
uważnie, a na wszelki wypadek weźmiemy pasaporty, które lubi nam
sprawdzać jandarma. Dobrze że nie palimy tütüniu, ani nie pijemy
votki czy viski, więc tylko weźmiemy jakąś torbę i
pójdziemy na pazar, bo musimy kupić przeciwsłoneczne okülery…
Trzeba na ulicy uważać na otobusy, a swoje oto najlepiej zostawić
na strzeżonym otoparku, już widać jego reklâm, tuż koło mescitu,
gdzie pięć razy dziennie śpiewa müezzin. Na szczęście, jest za ciepło na
palto, więc można iść tylko w bluzie i pantolonach. Şapki
też nie trzeba brać. O różnych chałwach, bakaliach, jogurtach, kumysach,
kawiorach, ogierach, czaprakach, barakach, korbaczach, abażurach, atamanach,
sepetach, kurdeszach, garnizonach, komendantach, kostiumach – nawet nie warto
wspominać: Słownik historyczno-etymologiczny turcyzmów w języku polskim
Stanisława Stachowskiego liczy 640 stron…
Ale przecież nie trzeba mówić w Turcji o tureckich wpływach na Polskę, raczej
odwrotnie. Jednak zacznijmy od tego, co świat zawdzięcza terenom tureckim. Zgoda
– nie tylko tureckim. Zresztą, odnoszę się do czasów, kiedy ani Turcji, ani tym
bardziej Polski nie było. Nie było w ogóle żadnych państw, krajów i narodów, a i
człowiek jako gatunek był bardzo młody. Kiedy poszedłem z przyjaciółmi na
pierwszy spacer po peryferiach Bodrum, połaskotało mnie w nogę coś na kształt
srebrno-złotej trawy. Na przydrożnej łące rósł sobie dziki jęczmień.
Uświadomiłem sobie, że to właśnie tu, gdzieś w meandrach rzeki Meander, dokonało
się przełomowe odkrycie, które zadecydowało o dziejach ludzkości. Nasi
przodkowie, którzy niezbyt dawno zeszli z drzew i zaczęli się żywić
zawierającymi skrobię ziarnami traw, zaczęli eksperymentować z wysiewaniem i
hodowaniem czegoś, co teraz nazywamy zbożami. Tutaj też zatrzymali się na dłużej
– bo przedtem jak wyjedli wszystko, co było w okolicy, to szli dalej, szukając
kolejnej łąki z jęczmieniem, owsem, pszenicą czy żytem.
Potem
zauważyli, że ziarna roztarte na mąkę i polane wodą dają się lepiej strawić. A
jak to jeszcze polać miodem, czy wcisnąć do tej papki rozdziabdziane owoce – to
jeszcze w dodatku jest
smaczne. No i któregoś dnia – dzień ten powinien do dziś być oznaczony na
czerwono we wszystkich kalendarzach świata – ktoś zostawił przez roztargnienie
miskę z taką mieszaniną, a gdy spróbował jej po kilku dniach – poczuł się, jak w
niebie. Kiedy już przestał śpiewać Góralu, czy ci nie żal – wytrzeźwiał i
zauważył, że jęczmienna papka zmieniła smak, wydzielają się z niej bąbelki gazu,
miło drażniące podniebienia, a po spożyciu wywiera działanie euforyczne. To po
prostu na wilgotny jęczmień rzuciły się wygłodniałe drożdże, a pożywiwszy się
nieco – odpłaciły się produkcją alkoholu. I tak powstało pierwsze piwo. Potem
jakiś inny neandertalski Einstein wymyślił, że podsuszona, a jeszcze lepiej –
upieczona nad ogniskiem zbożowa papka daje się nie tylko jeść, ale i jest łatwa
w transporcie – słowem, można ją zabrać wszędzie ze sobą, pokruszyć, zalać wodą
i poczekać na bąbelki. To coś, czego nie zużyto do produkcji piwa – podjadano
jako zagrychę, a z czasem nazwano to chlebem.
Piwo było zdrowsze od wody, bo alkohol likwidował niedobre bakterie i tak się
zaczął szybki rozwój cywilizacji, która jak nic by wymarła, gdyby nie jęczmienny
wynalazek znad Meandra. A także znad Tygrysa i Eufratu, no i oczywiście znad
Nilu – bo jak należy sądzić, wszyscy nasi cwani przodkowie byli skazani przez
Opatrzność na wynalezienie piwa. A potem wina, whisky i, niestety, coca-coli.
Mój stosunek do Turcji i Turków ukształtował się z jednej strony przez
peregrynacje powinowatych i znajomych, którzy w późnym PRL-u z wczasów w
Bułgarii przemykali przez granicę do Turcji i tam na przydrożnych bazarach
sprzedawali coś polskiego, żeby kupić coś tureckiego, co potem z korzyścią można
było sprzedać w kraju. Z drugiej – miałem Turków za okropnych uzurpatorów i
okupantów biednego Egiptu, który z pięknej i szlachetnej władzy faraonów dostał
się pod but macedońskich Ptolemeuszy, potem przez łoże Kleopatry trafił się
okropnym cezarom rzymskim, ochoczo przyjmował koptyjskie chrześcijaństwo, został
podbity przez skłóconych ze sobą Arabów, udręczony przez Mameluków i wreszcie
trafił się sułtanom tureckim. Ale kiedyś sobie uświadomiłem, że to właśnie
osmański władca (skądinąd albańskiego pochodzenia) Muhammad Ali przeciwstawił
się pod piramidami Napoleonowi, a potem jego wrogom –
Anglikom
i stworzył podwaliny pod nowoczesne państwo egipskie, Usamodzielnił się od
sułtana i ustanowił dziedziczny paszałyk. Rozpoczął prace nad budową Kanału
Sueskiego, które pod kierunkiem francuskiego inżyniera Ferdinanda de Lesseps
zostały dokończone za czasów panowania jego wnuka – Izmaila Paszy. To właśnie
Ismail zamówił u Giuseppe Verdiego operę, która miała uświetnić otwarcie kanału.
Wystawiono ją jednak dopiero w 1871 r., w dwa lata po zakończeniu budowy. Była
to Aida. Marsz triumfalny z tej opery mam ustawiony jako dzwonek w
telefonie.
Ale to nie jedyny związek mój jako byłego zakopiańczyka z tureckim władcą
Egiptu, który zbudował Kanał Sueski. Na „Listach Gości” zakopiańskich z 1891 r.
figuruje Mieczysław Geniusz,
przybyły z rodziną z Ismailii - jeden z kierowników budowy i później –
eksploatacji Kanału. A właśnie w 1891 r. w Afryce bawił i Kanałem płynął Henryk
Sienkiewicz. Po latach tę trasę pokonał Stanisław Ignacy Witkiewicz. Żaden z
nich jednak do Turcji nie trafił.
Jednak długo przed nimi była tam osobistość niezwykła i dla
Zakopanego szczególnie ważna. Pierwszym zakopiańczykiem, który w 1875 r. przez
Egipt, Arabię i Ziemię Świętą dotarł do Turcji był nie kto inny, jak zakopiański
proboszcz, ksiądz Józef Stolarczyk. Był w Gizie, wszedł na Piramidę Cheopsa,
pojechał koleją do Suezu, zwiedził Arabię – jak nazywa zapewne Jemen – po
powrocie przepłynął jako jeden z pierwszych Polaków Kanałem Sueskim do Port
Saidu, skąd udał się do Ziemi Świętej. Po jej zwiedzeniu z Nazaretu przez góry
Antylibanu dotarł do Bejrutu, skąd popłynął na Cypr, Rodos i Patmos, po czym
wylądował w tureckim Milecie, który wówczas jeszcze leżał nad morzem. Po
zwiedzeniu miasta filozofów wrócił na statek i popłynął na greckie wyspy Chios i
Lesbos, a następnie zawinął do tureckiej Smyrny (dziś: Izmir). Potem – chyba
statkiem, bo infrastruktura kolejowa Turcji dopiero zaczęła powstawać – dotarł
do Stambułu, przepłynął Bosfor by zobaczyć Morze Czarne, zatrzymał się na kilka
dni w Konstantynopolu, a po obejrzeniu zabytków dawnej stolicy Bizancjum znów
wsiadł na statek, by przez Dardanele dotrzeć na Limnos i już ostatecznie opuścić
ziemię turecką. Niestety opis tej podróży znamy tylko z dość skrótowej relacji w
Kronice parafii zakopiańskiej – prywatnych notatek pierwszego
zakopiańskiego proboszcza z tej wyprawy jak dotąd nie odnaleziono.
Kontynuatorem nawiązywania bliskich relacji
Zakopanego z Orientem był jeden z twórców lokalnej prasy, działający pod
Giewontem od lat 90. XIX w. Jan Grzegorzewski (1846? 1849? – 1922), redaktor
„Gońca Tatrzańskiego” i „Almanachu Tatrzańskiego” z 1894 r. Dość tajemnicza
postać, podróżnik, dziennikarz i mitoman, jakich w stolicy Tatr było i jest
niemało. Urodził się w Szulajkach na Ukrainie, ukończył gimnazjum w Żytomierzu,
a potem – jak sam podawał - studiował slawistykę w Odessie i orientalistykę w
Moskwie, Kazaniu, Petersburgu, Paryżu i… Maroku. Jeszcze przed wybuchem wojny
rosyjsko-tureckiej związał się z założoną we Lwowie w 1876 r. Konfederacją
Narodu Polskiego i został jednym z emisariuszy polskich, którzy posłowali do
Stambułu, próbując zjednać
władze
tureckie dla sprawy polskiej. Był rzekomo związany także z powstałym w Turcji
Legionem Polskim. Po upadku Konfederacji i zakończeniu wojny między Rosją a
Turcją Grzegorzewski kręcił się między Stambułem i Bałkanami, nadsyłał
korespondencje do rozmaitych pism, podróżował też – według jego własnych relacji
– po Mongolii, Himalajach i południowej Afryce, a wszędzie tam był nie tylko
badaczem i miłośnikiem Orientu, ale podobno także konspiratorem i
współorganizatorem licznych organizacji spiskowych. Mieszkał w Zakopanem w
latach 1893-1895, bywał tu też później i wygłaszał odczyty o Oriencie i
związkach Polski ze Spiszem oraz Węgrami. Zmarł w 1922 r. we Lwowie.
Za mitomana i niepoważnego fantastę uważał go inny orientalista (a także
hungarysta i etnograf), związany z Zakopanem w latach międzywojennych i w
początku drugiej wojny światowej – Jan Reychman (1910-1975). Od dziecka związany
z Zakopanem, w tutejszym gimnazjum zdał maturę (1929) i już wtedy rozpoczął
prace badawcze na tematy tatrzańskie i podtatrzańskie, publikując sporo w
czasopismach specjalistycznych. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim
(dyplom 1933), po wojnie był tam wykładowcą i od 1955 r. profesorem, a także
kierownikiem katedr hungarystyki i turkologii. W latach 1939-1940 pracował w
Muzeum Tatrzańskim, po czym przedostał się na Węgry i tam (oraz na Bałkanach)
pozostawał do 1945 r. Wtedy rozpoczął prace nad historią i kulturą Węgier i
Turcji, by wkrótce stać się największym specjalistą w tych dziedzinach.
Opublikował przeszło 300 prac naukowych na temat Węgier, Turcji i polskiej
orientalistyki, a wśród nich fundamentalne dzieła: Dzieje Węgier,
Mahomet i świat muzułmański, Dni świetności
i
klęski Turcji, Orient w kulturze polskiego oświecenia, Historia
Turcji. Jest też autorem cennej publikacji Peleryna, ciupaga i znak
tajemny (1971), w której opisuje związki rozmaitych zakopiańskich dziwaków i
fantastów – m.in. właśnie Jana Grzegorzewskiego.
Zakopane i Orient… Co łączy te dwa tematy? Przede wszystkim ludzka ciekawość dla
inności, dla swojego rodzaju egzotyki. Góry to wyrazisty symbol romantyczny,
doskonale wpasowujący się w obecny od XVIII w. w literaturze i sztuce kult
przyrody i przeświadczenie, że pobyt w innym klimacie (i otoczeniu) jest
zbawienny dla zdrowia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Jest w tym też
trochę właściwego wielu ludziom zamiłowania do eksploracji, do odkrywania –
choćby dla siebie – czegoś ciekawego, innego, trudnego. Oczywiście, gdy do
Zakopanego trzeba było jechać z Krakowa góralską furką przez dwa dni po
bezdrożach, a do Turcji peregrynowano przez wiele tygodni – wyprawa taka była
przygodą co się zowie, podejmowaną przez nielicznych, niekiedy raz na całe
życie. Chociaż na przykład Henryk Sienkiewicz potrafił w XIX wieku, gdy kolej do
Zakopanego jeszcze nie docierała, bywać tu i siedem razy w roku… Dziś ani wyjazd
do Zakopanego, ani do Turcji nie jest niczym odkrywczym ani trudnym, wymaga
kilku godzin i pewnej ilości pieniędzy. No i podjęcia stosownej decyzji. Niegdyś
dla zdrowia i wypoczynku, a i dla życia towarzyskiego i kulturalnego jeżdżono
do wód, do rozmaitych kurortów, czy po polsku mówiąc – uzdrowisk.
Słowo kurort dziś znaczeniowo się mocno rozbudowało: mianem tym obdarzamy
miejsca popularne, ściągające najwięcej gości, obudowane w infrastrukturę
turystyczno-handlową, z jakimikolwiek kuracjami czy poszukiwaniem zdrowia
niewiele mające wspólnego: kurortem jest i Zakopane, i Sopot, i Alanya, i Side…
Jeżdżenie do wód, do rozmaitych z niemiecka nazywanych Badów,
czyli miejsc kąpielowych zostało zastąpione przez jeżdżenie do miejscowości
plażowych. W sumie – i tam, i tu są kąpiele… Wodolecznictwo, które rozpoczęło
karierę m.in. Zakopanego (które jednak do morskiej plaży ma dość daleko…)
realizowano w zakładach kąpielowych, co dziś dzieje się także w hotelach,
reklamujących się jako resorty, wyposażone w spa & wellness. Mało
kto wie, że popularne dziś słowo spa wywodzi się od nazwy jednego z
pierwszych kurortów – belgijskiej miejscowości Spa, gdzie z dobrodziejstwa wód
termalnych korzystali już starożytni Rzymianie. I to może właśnie oni nadali
miasteczku koło Liège taką nazwę, będącą akronimem łacińskiego określenia:
salus per aquam, zdrowie przez wodę.
W Efezie -->
<-- W Pamukkale
Od
stuleci chętnie wyjeżdżamy z domu po to, żeby zobaczyć coś innego, ale
będąc wśród tego innego szukamy podobieństw do domu. Nawet w egzotycznej
dla nas Turcji szukamy polskich śladów - w nazwach, w dziejach, w wyglądzie
krajobrazu. – O, Giewont! - wołamy, widząc górę o podwójnym wierzchołku,
przypominającą leżącego człowieka… Zauważamy jednak przede wszystkim różnice,
podobieństwa rzadziej, jeszcze rzadziej – niestety! - dochodzimy do konstatacji,
że te nowo poznane kraje, historie, krajobrazy to po prostu komponenty obrazu
naszego świata, jedynego jaki mamy. Bo mimo różnic nasz świat jest nie tylko
wszędzie taki sam, ale ten sam. Musimy nauczyć się z niego korzystać – a nie
tylko wykorzystywać go. Horacjańskie zawołanie Carpe diem quam minimum
credula postero, chwytaj dzień, jak najmniej ufając przyszłości - w czasie
podróży i kontaktów z inną codziennością niż ta, którą zostawiliśmy wyjeżdżając
z domu nabiera nowego, bardziej intensywnego znaczenia. Zwłaszcza, że życie trwa
tak krótko. Nie nasze, prywatne życie, w którym możemy liczyć na jakieś – no,
bądźmy optymistami! – 80 lat, czyli (to będzie wyglądać lepiej…) 29 200 dni, z
których każdy powinniśmy schwytać. Spójrzmy na życie nas, ludzi, jako
gatunku, który kiedyś gdzieś w Afryce zszedł z palmy, przedostał się nad rzekę
Meander i jakieś 7-8 tysięcy lat temu wynalazł piwo, co dało początek
cywilizacji. Dawno? Nie specjalnie. Nasz Wszechświat istnieje 13,7 miliarda lat.
Gdybyśmy przedstawili jego historię na osi czasu w postaci kreski o długości
boiska piłkarskiego, to okres, w którym istnieje człowiek, miałby szerokość
ludzkiego włosa. Dla miłośników liczb: ludzkość istnieje i rozwija się przez
1/1022 czasu, który minął od Wielkiego Wybuchu. Albo, jakby to ujęli
inni – od stworzenia świata. I warto uświadomić sobie, jak wielkie mamy
szczęście w życiu – że żyjemy. Że zdarzył się taki szczęśliwy przypadek, dzięki
któremu nasza planeta znalazła się w tym, a nie innym miejscu naszego układu, że
grawitacja pozwoliła się zebrać do kupy rozproszonym okruchom skalnym, których
nie ukradł nam wszechmocny grawitacyjnie Jowisz, że tenże glob jakoś tak
szczęśliwie skierował w naszą stronę wielką kometę pełną lodu, która dała
początek wodzie na Ziemi, że w tej wodzie spotkało się w odpowiedniej fizycznej
chwili, miejscu i temperaturze parę cząsteczek chemicznych i dzięki połączeniu
fizyki z chemią powstała biologia, że walnęła w nas planetoida, która wygubiła
dinozaury, z czego skorzystały małe ssaki, które mogły się rozwinąć aż do
naczelnych, że żadnego z naszych przodków nie zabiła epidemia, nie zjadł tygrys
szablastozębny, nie rozdeptał mamut, że pradziadka nie przejechał tramwaj w
stanie kawalerskim, że mama nie poszła do klasztoru… No i żyjemy!
Im dalej odjeżdżamy od domu, tym dom jest nam bliższy. Nie tylko dlatego, że
Ziemia jest kulą. Także dlatego, że dom rozrasta się w naszych sercach,
obejmując miasto, kraj, kontynent, planetę. Z całą jej różnorodnością –
przyrodniczą, klimatyczną, kulturową, polityczną, obyczajową, religijną.
Religie nie muszą dzielić, jeśli próbują objaśnić świat i uczynić go lepszym.
Nie przeszkadza mi, że mieszkam koło meczetu, synagogi, kościoła czy cerkwi,
dopóki mnie tam na siłę nie zaciągają. Ze względów akustycznych – gdybym miał
wybierać sąsiedztwo - wybrałbym synagogę, bo przy niej jest najciszej.
Spotkanie, na które zaprosiła mnie za pośrednictwem Wydawnictwa „Wagant”
jedna z przedstawicielek Polonii nie doszło z winy organizatorki do skutku.
Szkic tego tekstu pisałem w Kuşadasi i w Side, na telefonie Sony Xperia ZX.
Maciej Pinkwart