Renata w Bramie Słońca - pierwszym oknie ProwansjiMaciej Pinkwart

W oknach Prowansji

 

(tekst wykładu, przygotowanego na 17 listopada 2008, na Dzień Kultury Francuskiej w Nowym Targu)

 

Okna Prowansji… Przez okna, otwierane w czasie wykładu będziemy spoglądać na Prowansję, a zdjęcia będą tę Prowansję pokazywać… Prowansja bowiem jest jakby ładnym i dużym domem, w którym jest wiele pokoi, każdy stanowi inną atrakcję dla turystów, a przede wszystkim – miłośników wspaniałego klimatu, ciekawych zabytków, dobrego jedzenia, pysznego wina i ciekawych ludzi. Zajrzyjmy więc do tego domu.

 

Le mas – to słowo oznacza wiejski dom, albo niekiedy całe gospodarstwo na wsi. Ale zarazem jest symbolem Prowansji, a może bardziej – mody na Prowansję. Posiadanie le mas gdzieś na stokach Luberonu, Alpików czy Alp Nadmorskich, gdzie wieje mistral, a w ciepłe dni trwa bezustanny koncert cykad, gdzie pachnie lawenda, a artyści rozstawiają swoje sztalugi, by malować niespotykane nigdzie indziej kolory – to szczyt mody, to jest chic, a może nawet dernier cri, ostatni krzyk mody. Zwłaszcza od czasów, kiedy pewien Anglik, dobrze zarabiający pracownik agencji reklamowej Peter Mayle, postanowił zmienić fatalny klimat i jeszcze bardziej okropną kuchnię Anglii na rzecz pięknej na ogół pogody prowansalskiej i jeszcze piękniejszych tamtejszych obyczajów gastronomicznych.

Le mas z prawej, z lewej - la BorieSłowo le Mas wbrew pozorom nie pochodzi prawdopodobnie od francuskiego la Maison, dom. Bo też i nie przypomina współczesnego domu. Zbudowany jest z kamieni, najczęściej jasnych wapieni z Luberon, pokryty dachówką, płaski, rozłożysty, parterowy, otoczony również kamiennym ogrodzeniem, czasem ocieniony platanem. Ma specyficzne kolory: ściany są barwy bardzo jasnego miodu, zaś dachówki przypominają wysuszone na słońcu pomidory. Okna niewielkie, by nie wpuszczać za dużo słońca i za dużo mistralu, często ozdobione kwiatami, niekiedy osłonięte okiennicami.

Dom, le mas, w Prowansji, jest wyrazem wysokiego statusu społecznego, jeśli należy do przybysza spoza Prowansji, zwłaszcza kogoś z coraz tu popularniejszych les étrangers, cudzoziemców. Dla mieszkańców tej ziemi, zwłaszcza rolników, jest po prostu domem, zarazem miejscem pracy. Powinien być wygodny i wcale nie jest chic. Jeśli chcesz kupić le mas, na przykład o powierzchni 220 m2 wraz z przyległym terenem 1600 m2, musisz mieć na koncie co najmniej 470.000 euro do wydania.

Ale tak naprawdę chic jest posiadanie la borie, kamiennego igloo, jakie układano w Prowansji od czasów prehistorycznych do dziś. Tylko, że borie przypomina termitierę, albo wiejski wychodek, może i jest snobistyczne, ale kompletnie nie ma miodowo-pomidorowego uroku prowansalskiego le mas.

 

Mapa ProwansjiGdzie w zasadzie leży Prowansja? W zasadzie to jest dość łatwo ją zdefiniować, kłopoty zaczynają się przy określaniu szczegółów. W zasadzie jest to część Francji, rozciągająca się na południe od Alp i na wschód od Rodanu. Administracyjnie rzecz biorąc, region (jeden z 22 we Francji) nazywa się dość dziwnie, jakby do jednego worka usiłowano wsadzić kota, myszy i psa z budą dodatek: Provence Alpes Côte d'Azur (w skrócie, często spotykanym - P.A.C.A.). W jego skład wchodzi sześć departamentów: Alpes des Hautes Provence, czyli Alpy Górnej Prowansji, Hautes Alpes, Wysokie Alpy, Alpes Maritimes, Alpy Nadmorskie, Var, Bouches du Rhône, delta, a dosłownie – usta – Rodanu, oraz Vaucluse. Region obejmuje dwa obszary historyczno-geograficzne: część Delfinatu, na południe od Grenoble, czyli właśnie Alpy Wysokie oraz Prowansję, której definicji geograficznej szukamy. Z Delfinatem dajmy sobie spokój, bo został do tego obszaru sztucznie dołączony. Ale jeśli znajdziemy się na południe od miejscowości Gap oraz górskiego pasma Drôme, na wschód od Rodanu i na zachód od granicy włoskiej Ligurii, to właśnie będziemy w Prowansji. Od dziesiątków lat dyskutowane jest to, czy Lazurowe Wybrzeże, należy do Prowansji czy też nie. Co prawda, we Frejus, w Cannes, Antibes czy Nicei znajdziemy wyraźne deklaracje, utożsamiające te miejscowości z Prowansją, a niekiedy nawet spotkamy napisy informujące o nazwach ulic w dwóch językach – francuskim i prowansalskim, ale dla wielu jest to nieprzekonujące, bo może to tylko taki chwyt marketingowy – Prowansja jest modna… Ale tak naprawdę, nasze wątpliwości budzi fakt, że przez wiele stuleci region wschodniej części Riwiery rządził się swoimi prawami, miał swoich władców i dopiero w 1793 roku hrabstwo Nicei po 8 wiekach niezależności zostało z powrotem przyłączony do Prowansji, a i to na krótko, bo niebawem na pół wieku odwojowali je Sardyńczycy.

A co zrobić z miejscowościami położonymi na zachód od Rodanu, a przecież niewątpliwie zarówno w historii, jak i w charakterze bardzo prowansalskimi: Villenueve-lés-Avignon, Nîmes, co z akweduktem Pont du Gard, co wreszcie z samą Camargue, rozlewiskami delty Rodanu, która formalnie rzecz biorąc dzieli się na dwie części – okolice miasta Saintes Maries de la Mer należą do Prowansji, a tak bliskie Aigues Mortes – prawobrzeżnego departamentu Gard. Cóż, po prostu przeżywajmy Prowansję tam, gdzie ją widzimy i czujemy, analizy naukowe zostawiając spierającym się od lat naukowcom.

 

Prowincjonalizm, czyli Rzymianie w prowincji. Z czym się kojarzy słowo „Prowansja”? Tak, dobrze, właśnie z prowincją.Teatr rzymski w Orange Przy czym, jeśli dla nas „prowincja” ma wydźwięk nieco pejoratywny, a w niektóry momentach przaśno-sentymentalny, to Prowansja raczej przeciwnie: kojarzy się z modą, ekskluzywnością i dużymi pieniędzmi, może też trochę z egzotyką. Rzymianie znaleźli tu piękny klimat, zagospodarowane tereny i uprawy roślin, które świetnie znali – oliwek i winorośli. Przywieźli je tu głównie Grecy, pierwsi koloniści na tych terenach, którzy już w 6 wieku p.n.e. założyli tu pierwsze miasta i porty: Massalię – Marsylię, Antipolis – Antibes, Nikaję – Niceę czy Monoikos – Monako.... W głębi kraju panoszyli się Ligurowie, wywodzący się z północno-zachodniej Italii, którzy osiem stuleci przed Chrystusem dotarli wybrzeżem do rejonów południowej Prowansji i napotkali tu silne plemiona celtyckie, później nazywane Galami, które dotarły tu z północy, wypierając spokojnych rodzimych pasterzy neolitycznych. Wojny skończyły się wspólnym działaniem, bo nic tak nie łączy jak wspólny wróg... A poza Grekami na południu, od wschodu zaczynali łakomym okiem patrzeć na Prowansję Rzymianie, delikatnie flirtujący z Grekami. A potem ante portas stanął fenicki wódz Hannibal i jego słonie. Grecy w konflikcie opowiedzieli się po stronie Rzymian, a w nagrodę ci ostatni w 212 r. p.n.e. ustanowili w Masalii rzymską załogę... Co prawda - opłaciło się, bo Celto-Ligurowie, siedzący w nieodległej warowni Entremont źle obliczywszy szanse, postanowili zaatakować kwitnący port. Rzymianie przyszli z braterską pomocą, Entremont obrócili w perzynę, no i swoim zwyczajem na jego gruzach (a dokładniej – nieco na południe od brzydko pachnących ruin) wznieśli swoją, w pełni rzymską osadę. Ponieważ powstała wokół malowniczego źródła wody termalnej, a urządzał ją konsul imieniem Sykstus, pierwsze rzymskie miasto w Galii nazwano Aquae Sextiae - Wody Sykstusa. Po wiekach nazwę skrócono, a potem powiązano z nową prowincją i dziś znamy je jako Aix-en-Provence. Cieplica Sykstusa działa w nim nadal...

A ponieważ Celto-Ligurowie nadal podnosili głowy, Rzymianie zaczęli budować między Alpami a Pirenejami kolejne garnizony i powoli utworzyli swoją pierwszą pozaitalską prowincję – Galię Narbońską. I gdy Juliusz Cezar wkroczył tu w 58 r. p.n.e. – w zasadzie nie było już czego podbijać. Kłopoty z Galami miał, jak wiadomo nieco bardziej na północ, tutaj Rzymianie po prostu ustanowili swoją administrację i swój ustrój polityczny. Ale ślady owej trwającej 600 lat pokojowej okupacji terenu, oficjalnie już nazywanego Provincia Romana napotykać będzie każdy turysta w Prowansji.

Rzymska władza nad Prowansją jakoś tak rozlazła się zaraz po chrześcijańskiej konfesji Konstantyna. Przez jakiś czas na Pomorzu Śródziemnomorskim współistnieli sobie Rzymianie i chrześcijanie, obok rzymskich aren i teatrów powstawały wczesnoromańskie kaplice, sama nazwa zresztą wiąże tę epokę budownictwa z Rzymem, potem zaczęły się kłopoty z Germanami – z dalekiej, skandynawskiej północy ciągnęli Burgundowie i Longobardowie (dając początek ziemiom jakże mało kojarzonym z Germanią – francuskiej Burgundii i włoskiej Lombardii), ze wschodu, wypierani przez Hunów szli na zachód Ostrogoci i Wizygoci, wreszcie całe to towarzystwo wziął za twarz najpotężniejszy z Franków, Germanin jak się patrzy – Karol Wielki, który stworzył cesarstwo Franków. Jego częścią stała późniejsza Francja, biorąca nazwę od owych Germanów.

 

Dobry król Rene - pomnik w Aix-en-ProvenceDalecy krewni Królowej Jadwigi. W ostatnich wiekach pierwszego tysiąclecia najeżdżał Prowansję kto chciał, ale nikt długo tu nie popasał. Pustoszyli dorzecze Rodanu Normanowie, w 924 r. zapuścili się to nawet Madziarowie, bestialsko plądrując Nîmes, najwięcej jednak we znaki dali się mieszkańcom Saraceni, których naiwni Prowansalczycy chcieli mieć za sojuszników przeciw Frankom, ale jak to zwykle bywa – sojusznik przekształcił się wkrótce w okupanta, trzeba było przed nim uciekać do wysoko położonych, ufortyfikowanych miasteczek, wreszcie pod koniec X wieku hrabia Wilhelm z Arles zadał najeźdźcom zdecydowany cios koło Saint Tropez, wycinając w pień wojska Saracenów, chroniące się w masywie górskim, znanym do dziś jako Massif des Maures – Góry Maurów.

Spokój zapanował w XI wieku, kiedy to Prowansja weszła w skład Cesarstwa Rzymskiego, rządzonego przez władców niemieckich, którzy jednak do lokalnych księstewek niewiele się wtrącali. Od XI wieku teren między Alpami a Rodanem zarządzany jest przez miejscowych panów, których sukcesorami z początkiem XI stulecia stają się hrabiowie Barcelony. Pierwszym władcą Prowansji został z początkiem XIII wieku Katalończyk Raymond Beranger V, który założył stolicę w Aix i miał nadzieję stworzyć wielkie imperium śródziemnomorskie. Jego córka Beatrycze wyszła za mąż za Karola Andegaweńskiego i od połowy XIII w. panowie d’Anjou zdobywają tytuł hrabiów Prowansji. Znaczy to bardzo wiele.

Wywodzili się znad Loary i w wiekach średnich stanowili najbardziej szacowny i skoligacony ród w Europie. Byli skromni, gdzie trzeba i wielcy, gdzie można. W czasie, gdy we Francji i ościennych krajach karty rozdawał wcale niepiękny Filip Piękny, wsławiony przeniesieniem stolicy papiestwa z Rzymu do Awinionu i brutalnym skasowaniem zakonu templariuszy – prowansalscy przedstawiciele Andegawenów siedzieli cicho w Aix i zajmowali się propagowaniem sztuki, korzystając zresztą z wpływu, jaki na rozwój artystyczny tego regionu miał dwór papieski. Warto tutaj przypomnieć, że jeden przedstawicieli tego rodu - Karol Robert Andegaweński został królem węgierskim, zapoczątkowując dynastię, która miała wielkie europejskie plany, realizowane ze zmiennym szczęściem. Ożenił się z córką Władysława Łokietka, jego syn Ludwik był królem Węgier i Polski, a wnuczka Jadwiga odziedziczywszy po stryju tron Polski, wyszła za mąż za Władysława Jagiełłę. Z ziemi prowansalskiej do Polski? Nie koniecznie – Karol Robert to była inna linia, Prowansalczycy nie mieli aż takich ambicji, ograniczając swoje wpływy do basenu Morza Śródziemnego. To też nie było mało....

Po latach niewoli awiniońskiej wszystko wróciło do normy, papieże pojechali zurück do Rzymu – a sztuka pozostała. Z początkiem XV wieku hrabia Ludwik II Andegaweński założył w Aix słynny uniwersytet, zaś jego syn, zwany Dobrym Królem René, zasłynął w całej Europie jako wybitnie kulturalny, wykształcony i prawdziwie dobry człowiek. Niestety, te cechy, choć sympatyczne, nie uczyniły zeń w zasadzie dobrego władcy, przewidującego i troszczącego się o swój kraj. Po jego śmierci w 1480 r. Prowansja straciła niezależność – choć jeszcze przez trzy stulecia zachowała autonomię. Powoli traciła jednak odrębność polityczną, kulturową, wreszcie językową. Czasy średniowiecznych trubadurów, którzy jeżdżąc od zamku do zamku sławili piękne damy i rycerskie czyny w pięknym języku prowansalskim, stanowiącym wspólny mianownik dla łaciny, włoskiego, francuskiego i katalońskiego –– odeszły w przeszłość. W 1790 roku w czasie Rewolucji Prowansję ostatecznie wcielono do Francji.

I obecnie jest perłą w koronie pana prezydenta Nicolasa Sarcozy’ego.

 Morze i góry - La Ciotat

Między górami a morzem. Między górami a morzem w Prowansji niekiedy jest tylko kilkanaście metrów… Cały obszar sytuuje się na południowych stokach Alp, których pasma obniżają się od ponad 3 tysięcy metrów w Górnej Prowansji (góra Pelat, w departamencie Var) aż do poziomu morza. Ale najwięcej uroku dają Prowansji wyodrębnione pasma Les Dentelles i Baronnies, z najwyższym szczytem Mont Ventoux, przepiękny Luberon, z bajecznie kolorowymi wzgórzami ochry, urocze Alpiki – Les Alpilles, położone na północ od Arles, wyniosła Mont Sainte Victoire, wznosząca się nad Aix-en-Provence, masyw Sainte-Baume, związany z legendą o ostatnich latach Marii Magdaleny czy tajemnicze Góry Maurów, oddzielające Riwierę od Prowansji właściwej, masyw Esterel nad Cannes, no i oczywiście malownicze Alpy Nadmorskie, które schodzą wprost do Morza Śródziemnego, co najefektowniej widać na wschód od Nicei, szczególnie w Monaco i Menton. Jedyną większą równiną Prowansji jest delta Rodanu – nizina Camargue.

 

Wiatrowe góry. Spośród licznych gór Prowansji może najsławniejsze są dwie – jedna na północy, druga na południu. Pierwsza to pokazywana w transmisjach z Tour de France Mont Ventoux. Nazwę tłumaczy się zwykle jako „Góra Wiatrów” co niewątpliwie jest słuszne, bo każda góra jest siedliskiem wiatru. Ale po prowansalsku nazywano ją Ventor, co wywodziło się od celtyckiego vent, które to słowo oznaczało po prostu górę. Góra o nazwie „Góra” po prostu, a Góra Wiatrów to już francuska nadinterpretacja. Przypomina mi się jak kilka lat temu rozszyfrowywałem nazwę jaskini w innej górze – Mont St. Victoire. Jaskinia nosiła nazwę Gouffre de Garagaï, co okazało się również tautologią: prowansalskie Garagaï znaczy to samo co francuskie gouffre, czyli przepaść, studnia, jaskinia bez bocznych korytarzy, awen.

Sklep z pamiątkami na szczycie Mont VentouxAle wznosząca się na 1912 m n.p.m. Mont Ventoux to góra ważna dla Prowansji, choćby dlatego, że jako pierwszy zdobył ją Petrarka w 1336 r., stając się w ten sposób pierwszym alpinistą, który wspiął się na nią, dlatego że jest. A alpinista także i dlatego, że góra ta jest najwyższym szczytem masywu Baronnies w Alpach Południowych. Warto było na pewno, bowiem ze szczytu widać zarówno Morze Śródziemne, jak i najwyższe szczyty Alp oraz Pirenejów. Wieje okropnie, niekiedy do 300 km na godzinę. Ale kto by się tam dzisiaj wspinał! Na sam szczyt prowadzą dwie drogi dojazdowych, w dodatku często poprowadzi się tędy trasę prowansalskiego etapu Tour de France. Podjazd na odcinku ok. 20 km pokonuje 1600 m deniwelacji, ze średnim nachyleniem ponad 7,5 %. W 1967 r. w czasie podjazdu tuż przed szczytem zmarł na serce angielski kolarz, mistrz świata Tom Simpson, zaś w 1970 r. na mecie na szczycie Mont Ventoux zasłabł Eddie Merckx, późniejszy zwycięzca Tour de France. Dziś albo są ludzie silniejsi, albo mniej się spieszą, bo codziennie podjeżdża tam kilkuset kolarzy amatorów, oczywiście bynajmniej nie na rowerach górskich, tylko na kolarkach z dobrymi przerzutkami. Warto się tam wybrać nie tylko z uwagi na ofertę handlową, odrobinę podobna do tej, jaką ma dla turystów Gubałówka, a więc – przekąski, napoje, pamiątki, kije alpejskie czy pamiątkowe fotografie, ale także po to, by spojrzawszy w stronę wschodnią zobaczyć całe gniazdo francuskich Alp.

No i druga góra prowansalska – podobnie jak Mont Ventoux wznosząca się osobnym masywem nad dolinami – Mont Sainte Victoire, góra Świętej Wiktorii. Tu także mamy do czynienia z dziwacznymi meandrami etymologicznymi, bo w rzeczy samej żadna święta Wiktoria nie była z tą góra związana. Wiktoria pojawiła się po raz pierwszy w połowie XVII wieku, i to bynajmniej nie w nazwie góry. Otóż bogaty mieszczanin z Aix, Honoré Lambert, zapadłszy na ciężką i zdawałoby się nieuleczalną chorobę, złożył ślub, że gdy wyzdrowieje, odrestauruje znajdującą się od kilkudziesięciu lat na szczycie góry budowlę, w której kiedyś mieszkali pustelnicy i wzniesie w jej miejscu kaplicę. Lambert wyzdrowiał, a widząc w tym znak boży, porzucił dobrze prosperujący interes i założył na górze klasztor, z odrestaurowaną kaplicą pod wezwaniem Notre Dame de Victoire, Matki Bożej Zwycięskiej, patronującej zwycięstwom Ludwika XII i kardynała Richelieu nad hugenotami. A samą górę od niepamiętnych czasów nazywano Ventura, w czasach chrześcijańskich Sainte-Ventura, co z pewnością pochodzi od celtyckiego Venturi, liguryjskiego Venturius lub po prostu łacińskiego Ventus. Oznaczało to bóstwo wiatrów, albo zwyczajnie wiatr. Mons Venturi - to po prostu Góra Wiatrów. Później nazwę kapliczki przeniesiono na całą górę - i oto cała święta Wiktoria. Po prostu, jeszcze jedna góra wiatrów.

Południowe zbocza Mont Sainte VictoireNa jej południowych zboczach w 102 roku przed Chrystusem wódz rzymski Mariusz zatrzymał maszerujących na Italię Teutonów... Plutarch opisuje, jak Mariusz ukrył się wraz z wojskiem w skałach, a może w jaskiniach góry i pozwolił im defilować przed sobą przez sześć dni i sześć nocy. Wędrowali od lat na południe, zmęczeni chłodem Bałtyku, szukając ciepła i spokoju. Dotarli tu i wydawało się im, że są w raju - jeśli w ogóle wierzyli w jakiś raj. Jechali na wozach przykrytych namiotami, z całymi rodzinami i dobytkiem, żywym i martwym. Ale mieli pecha, bo Mariusz był doskonałym strategiem. Kiedy już zrobił przegląd ich defilady - podzielił swoje wojsko na trzy korpusy i przed świtem, gdy ogniska przygasały a słońce jeszcze nie wzeszło - zaatakował. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć, ale podają, że 100 tysięcy przybyszów zostało zabitych, a drugie 100 tysięcy poszło w niewolę. 300 wojowników, rannych ale wciąż żywych, z tych wziętych wcześniej do niewoli, Mariusz kazał wyprowadzić na szczyt góry i strącić do otworu Diablej Studni, mówiąc, że oddaje ich w ręce ich bóstw, żeby szybciej wpadli do Hadesu... Ale najciekawszy był koniec bitwy, opisany tak, jakby Plutarch naoglądał się westernów: ostatni żywi i wolni zrobili barykadę ze swoich wozów i tam bronili się, dopóki mogli. A potem, kiedy już przekonali się, że nie mają żadnych szans, najpierw pozabijali swoje dzieci i zwierzęta, co jeszcze żyły, potem - żony, a na końcu rzucili się na swoje miecze. Przyjaciel zabijał przyjaciela, pilnie doglądając, żeby przypadkiem nie pozostał nikt ranny, ale żywy. Rzymianie Paul Cezanne, Góra Świętej Wiktoriizastali tam tylko trupy, więc pozbierali swoich rannych, oraz tych z wrogich wojowników, którzy jednak przeżyli i nadawali się na niewolników - a resztę zaciągnęli do tego obozu śmierci i podpalili. Stos płonął przez tydzień...

Ten Mariusz to miał pecha. Nie tylko przeszedł do historii jak autor największej masakry w tych okolicach, ale w dodatku słynny pisarz Walter Scott w jednej ze swych powieści napisał, że rzymski wódz został ochrzczony Mariuszem na cześć Marii Panny. Na przeszło sto lat przed narodzeniem Chrystusa.

Ale Góra Świętej Wiktorii jest niesłychanie malownicza i dlatego przeszła głownie do historii sztuki, jako modelka wielu wybitnych malarzy XIX i XX wieku, przede wszystkim Paula Cezanna, który urodził się i wychował w Aix-en-Prowence i ze swego domu świetnie ją widział, a niekiedy także rozkładał sztalugi wprost na szlaku, prowadzącym na jej szczyt.

 Mistral

Mistral. Klimat jest więc tu zróżnicowany, ukształtowany przez morze i góry. Jest zwykle ciepło, lata suche, zimy łagodne. Ale niech to nas nie zwiedzie – bywają dni (podobno ponad 100 w ciągu roku) kiedy wieje mistral – prowansalska odmiana wiatru halnego. Dość się od halnego różni: wieje z północy nie z południa, no i niesie z sobą dojmujące zimno. Ale tak jak nasz irytuje, wzmaga pobudliwość i agresję. Podobnie jak alpejski föhn był przez wiele lat uważany za okoliczność łagodzącą w czasie procesów kryminalnych. Jest bardzo silny, w porywach dochodzący do 180 km na godzinę i podobno – jak się mówi w Prowansji - wyrywa osłom uszy…

No i jak wiemy, tak się nazywał jedyny prowansalski literat, który za pisanie w języku ojczystym otrzymał literacką nagrodę Nobla – Fréderic Mistral.

 

Platany na Cours Mirabeau w Aix-en-ProvenceRoślinność. Drzewa Prowansji nie różnią się specjalnie od tych, które spotykamy w innych częściach Europy, obdarzonych wspaniałym klimatem śródziemnomorskim. Bardzo charakterystyczne są tu oczywiście smukłe cyprysy, przysadziste pinie, dęby, figi, migdały… Każdy rozpozna siwo-zielonkawe drzewa oliwne, ale już rozróżnienie różnokolorowych oleandrów, bajecznych bugenwilli, imponujących datur, nie mówiąc już o rozmaitych gatunkach palm może sprawić kłopot. Przy drogach i na nieużytkach w niższych częściach Prowansji rosną dzikie zarośla, nazywane garigue, złożone z krzewów, ziół i traw, na wschodzie spotkamy płaty makii, złożone z karłowatych dębów i cedrów, dzikich oliwek, mirtu i pistacji, a także aromatycznych ziół. Ale może najpiękniejsze są aleje i drogi, wysadzane platanami, które nigdzie na świecie nie mają takich pięknych kolorów, jak właśnie w Prowansji.

 

Rzeki. Jeszcze jeden czynnik geomorfologiczny stanowi o istocie Prowansji – rzeki. Główną jest oczywiście Rodan, po francusku Rhône, który był nazywany kiedyś kręgosłupem Francji, ale to swojego rodzaju przesada, bo ma on ledwie 812 kilometrów długości, a zaczyna się wysoko, w Alpach szwajcarskich, wypływając z lodowca o tej samej nazwie na stoku gór Damma. Wpada do Jeziora Genewskiego i opuszcza je, przebijając się przez Jurę. Potem płynie niemal prosto na południe i wielką deltą wpływa do Zatoki Lwiej koło Marsylii, tworząc niezwykłe rozlewisko słodko-słonych jezior, bagien i moczarów Camargue. Choć to Loara jest najdłuższą rzeką Francji (1020 km), to jednak przez Rodan przepływa najwięcej wody. Pozostałymi rzekami Prowansji są Durance, Sorgue, Drôme, Verdon i Var.Sorgue, wywierzysko

Jakoś tak najbardziej podoba mi się Sorgue, wypływająca z gór Luberonu i na całej swej długości czysta, porośnięta zielonymi wodorostami, przynosząca ochłodę w letnie dni. Jej źródło znajduje się w miejscowości Fountaine de Vaucluse, Źródło Vaucluse. Vaucluse to oczywiście reminiscencja czasów rzymskich i pochodzi od łacińskiego Vallis Clausa, zamknięta dolina.

Deptak nad Sorgue prowadzący w górę rzeki początkowo przypomina wszystkie Krupówki we wszystkich kurortach świata: sklepiki z pamiątkami, przekąskami, niewielkie restauracyjki, kioski z napojami.

Za dawną fabrykę papieru, napędzaną efektownym kołem wodnym, gdzie jest niewielkie muzeum, droga zaczyna powoli tracić charakter ulicy, wreszcie asfalt się kończy i ścieżka zaczyna przypominać Dolinę Białego w Tatrach. Tylko w Dolinie Białego nie rosną figowce i platany... Po prawej stronie rzeka zachowuje się nieco nielogicznie – im bliżej źródła tym robi się szersza i głębsza, wreszcie dochodzimy do wywierzyska – na całej przestrzeni sporego ponoru woda nabiera koloru zielono-żółtego, momentami przechodząc w szmaragdowy błękit i widać jak wydostaje się z dna. To jeszcze nie jest właściwe fontaine, tutaj woda tylko wydobywa się spomiędzy skał, dokąd dopływa podziemnymi korytarzami z rzeczywistego źródła. Tutaj, Renata przy źródle rzeki Sorgueprzy liczącym 230 metrów urwisku kończy się droga, a woda wydobywa się z gigantycznej groty. Tam, w środku, z przepastnego wnętrza gór Luberonu wydobywa się jej rocznie 630 milionów metrów sześciennych, co czyni Fontaine de Vaucluse największym źródłem Francji i piątym co do wielkości w świecie. Późną jesienią i wczesną wiosną do łożyska rzeki Sorgue wpływa 90 m3 wody na sekundę.

Ale tak naprawdę nie wiemy, gdzie to źródło jest, bowiem nikt jeszcze nie zszedł na samo dno jaskini. Próbowali tego rozmaici nurkowie, próbował nawet słynny badacz Jacques Cousteau, wpuszczając do wody robota, który zszedł na głębokość 318 metrów i nie sięgnął dna... Grota w Vaucluse jest więc z pewnością fragmentem zawalonego systemu jaskiń, ciągnącego się w głąb Luberonu, a być może – jak opowiadają dawne legendy – do samego środka ziemi, gdzie miał mieszkać straszliwy smok lub – jak chcą inni – wąż, o imieniu Coulobre, którego w Vaucluse w połowie VI wieku pokonał arcybiskup Cavaillon, Św. Véran.

 

Symbole Prowansji. Zanim jednak otworzymy kolejne okna Prowansji, spojrzyjmy na cały dom z pewnego dystansu, wtedy zobaczymy, poczujemy i usłyszymy więcej. Przyjrzyjmy się więc symbolom Prowansji.

Lawenda w St.Remy-de-ProvenceKolor – intensywny, niebiesko-fioletowy. Zapach – intensywny, lawendowy. No właśnie, lawenda. Rośnie właściwie w całej strefie klimatu śródziemnomorskiego, ale można ją znaleźć także w Ameryce Południowej i w Indiach. W Prowansji hoduje się ją na skalę przemysłową i nasyca nią wszystko, co tylko można – od woreczków z materiału, wsadzanych do szafy dla wypłoszenia moli, przez mydło, po pieczony na grillu schab. Pachnie w niej wszystko, oczywiście najintensywniej kwiaty, które pojawiają się w dolnej Prowansji w połowie czerwca, a w górach nieco później. W Prowansji zachodniej, turystycznej, lawendę sadzi się przeważnie dla ozdoby przy domach, na klombach i na rondach komunikacyjnych, a także w miejscach, gdzie służy jako świetne tło do fotografii, jak na przykład koło parkingu autokarowego przy słynnym moście w Awinion. Jeśli czasem spotyka się ją na polach, to też są to zwykle pola przeznaczone do podziwiania przez turystów, jak koło dawnego szpitala dla obłąkanych w St. Remy-de-Provence, gdzie lawendę malował van Gogh, czy na farmie przy opactwie w Senanque, gdzie rzekomo stanowi miejsce pracy osiadłych tam cystersów, którzy jednak do obsługi niewielkiego pólka, dobrze wychodzącego jako kolorowy akcent przy późnoromańskim budynku, wynajmują zawodowego lavendiera.

Prawdziwe pola lawendowe, uprawiane przez specjalne maszyny, znajdują się we wschodnich obszarach departamentu Var. A i tam najczęściej hoduje się nie lawendę, tylko lawendynę – hybrydową odmianę, będącą mieszanką lawendy wysokogórskiej i nizinnej, która jest bardziej odporna na wahania klimatu i wytwarza więcej olejku, choć o nieco mniej intensywnym zapachu. Najlepsza, prawdziwa lawenda, rośnie na wysokości ponad 800 metrów nad poziomem morza. Robi się z niej perfumy, wodę kolońską, dezodoranty, mydła i kremy, nawet miód… Ale także jest – według Prowansalczyków – lekarstwem na wszystko: opuchlizny i zwichnięcia, nudności i bóle głowy, reumatyzm, grypę, astmę. No i znacznie podobno powinna stanowić obowiązkowe wyposażenie kosmetyczne starszych panów, bo oznacza spokój, zasobność i nieustającą chęć podobania się…

 

*

Sprzedaż ziół w Fontaine-de-VaucluseInne pachnące rośliny, przywożone z Prowansji to zioła prowansalskie, w skład których wchodzą rozmaryn, bazylia, tymianek, szałwia lekarska, mięta pieprzowa, cząber ogrodowy, lebiodka i majeranek. Zioła te oczywiście można kupić na całym świecie, ale nic nie pachnie tak jak woreczek, do którego sami nabierzemy szufelką ziół z wielkiego worka, wystawionego gdzieś przy ulicy w Baux-de-Provence, czy też w Fontaine-de-Vaucluse…

*

 

Ale jest jeszcze intensywniejszy zapach, również wszechobecny w Prowansji, choć raczej nie trafia do perfum – tworzy go czosnek, dodawany do wszystkich potraw mięsnych, przerabiany na sos, obecny w wędlinach, którym prawdziwi Prowansalczycy pocierają widelec, zanim zasiądą do obiadu… Czosnek nie tylko poprawia smak potraw, ale jest potężnym medykamentem: obniża ciśnienie krwi, walczy z miażdżycą, zapobiega zawałom serca i rakowi żołądka. Może także być potężnym narzędziem obronnym: król Francji Henryk IV zjadał codziennie na czczo jeden ząbek czosnku i mówiono o nim, że jego oddech zdolny był powalić wołu. Ciekawe, że odnosił wielkie sukcesy w romansach – widać jego licznym kochankom to nie przeszkadzało, bo czosnek może psuł oddech, ale poprawiał co innego. Inna rzecz, że zapewne jego przyjaciółki jadały nie mniej czosnku od niego…

Z czosnku robią w Prowansji zawiesisty majonez – aïoli. Dla 8 osób potrzeba 16 ząbków czosnku, trzy żółtka i pół litra oliwy extra virgin… Poeta prowansalski Fréderic Mistral uważał, że aïoli  nie tylko poprawia smak wszystkiego, ale najlepiej odstrasza muchy… Ale spożywanie go bez dodatku silnego alkoholu, najlepiej marka, grozi zablokowaniem układu trawiennego.Drzewo oliwne w Pont-du-Gard

*

 

Inną rośliną, charakterystyczną dla Prowansji, a właściwe całego obszaru śródziemnomorskiego jest oliwka – drzewo, które podobno zostało ludziom podarowane przez boginię Atenę. Rośnie tam, gdzie nic nie rośnie, wytrzymuje suszę i wysoką temperaturę, jest twarda i odporna na wiatr i niezbyt silny mróz. No i przede wszystkim daje oliwki – owoce, z których od tysiącleci produkuje się najzdrowszy, najsmaczniejszy i najbardziej niezbędny tłuszcz, z jakim ludzkość ma do czynienia chyba od początków swej egzystencji. Pokazywano mi drzewo oliwkowe, które miało ponad 700 lat i zostało posadzone w miejscu, gdzie jej poprzedniczka rosła podobno przez ponad 2000 lat. Było to, co prawda, na ateńskim akropolu, ale i w Prowansji oliwek, pochodzących z czasów rzymskich też nie brakuje… Oliwa pomaga również na wszystko, obniża cholesterol, łyżeczka oliwy wypijana codziennie na czczo wzmaga odporność, a jej kieliszek wypity przed zakrapianym wieczorem zapobiega negatywnym skutkom przedawkowania alkoholu. Warto dodać, że w Prowansji zbiory oliwek zaczynają się właśnie teraz, w drugiej połowie listopada i trwają do Bożego Narodzenia.

*

Sad 

Jednak jest inne drzewo owocowe, które co prawda nie jest aż tak pożyteczne, ale daje o niebo smaczniejsze owoce, które nigdzie w świecie nie smakują tak, jak w Prowansji. Wyobraźcie sobie sad, nagle pojawiający się gdzieś między wysuszonymi zaroślami Luberonu, przez który biegnie zalana słońcem droga, o której możnaby powiedzieć, że ma czwartą kolejność odśnieżania, gdyby śnieg padał tu częściej niż raz na kilka lat… Upał leje się z nieba, a wyście wypili już ostatnie krople gorącej mineralnej. I nagle na drodze pojawia się prześwietlony słońcem cień, który rzuca zagajnik czereśniowy… Owoce o niepowtarzalnym kolorze pomarańczowym z czerwonawymi rumieńcami, słodkie, soczyste, wielkości niedużych pomidorów… Takich czereśni, jak wtedy, pod słońcem Prowansji, nie jadłem nigdy i nigdy już mi się nie trafią…

 

 

*

 

Owocem, którego nie sposób nie skosztować w Prowansji jest melon. Ma niezwykły smak, świetnie pasuje zarówno do sera, do szynki, oraz owoców morza, jak i do prowansalskiego wina rosé, o którym będzie jeszcze mowa. Warto podawać go z mięsem, jako dodatek do pieczeni lub krojony w cienkie plastry, jako sałatkę. Nie jest tani – kosztuje od 2 euro w górę, a miastem, uFotografuję jedyny melon w stolicy melonówważanym za stolicę melonów jest dawne papieskie Cavaillon. Najsmaczniejsze są zbierane w lipcu, kiedy to w Cavaillon jest festiwal melonów i całe miasto pachnie jak melon. Podobno. Byłem w Cavaillon w lipcu. Pachniało kozami. Melon zauważyłem tylko jeden na wystawie i wyglądał na używany. I kosztował prawie 4 euro, co go zdyskredytowało w moich oczach całkowicie.

A jaki powinien być dobry melon? Oglądamy go przed zakupem, trzymając pionowo. Na górze powinien mieć wyraźną brodawkę, a na dole ogonek, otoczony niewielką, barwioną na czerwono bruzdą, którą tworzy naturalny, skrystalizowany cukier. To miejsce warto powąchać, bo tylko tutaj melon w łupinie pachnie jak melon bez łupiny. Prawdziwy melon jest podzielony na dziesięć cząstek, zaznaczonych na łupinie niebiesko-zielonymi liniami. Aha, i koniecznie trzeba weń postukać zgiętym kciukiem – odgłos, jaki wyda powinien być taki, jakby się stukało w puste pudełko.

*

 

Do wrażeń smakowych jeszcze powrócimy, ale teraz wsłuchajmy się przez momentCeramiczne cykady w Roussillon w dźwięk, towarzyszący nam od początku wykładu. To podobnie jak oliwka, zjawisko charakterystyczne dla całej strefy śródziemnomorskiej, a nawet szerzej – strefy klimatów ciepłych. To cykady, po francusku cigales… Najlepiej znamy te owady z piosenki „Cykady na Cykladach” zespołu Maanam. Jeśli ktoś słyszy pierwszy raz granie cykad, kojarzy je zapewne ze świerszczami czy konikami polnymi z naszych łąk, domów i bajek. Tymczasem cykada czyli piewik jest bliżej spokrewniona z, przepraszam za wyrażenie, pluskwami. Instrumenty grające zwane tymbalami mają tylko samce i umieszczone są one nie na skrzydłach lub nogach jak u koników polnych i świerszczy, ale na odwłokach. Antyczni Grecy, lubiący jak wiadomo szczerą miłość męską, powiadali, że to najszczęśliwsze owady na świecie, bowiem ich kobiety są nieme… Samczyki cykad grają, rzecz jasna, w celu przywabienia muzykalnych samiczek, ale jak to się dzieje, tego nikt nie wie, bo te instrumenty tak są skonstruowane, że słychać zawsze jakby obok, nie tam, gdzie znajduje się grajek. Samiczki jakoś sobie z tym radzą, co może nie jest zbyt trudne, bo cykady prawie zawsze występują w ilościach hurtowych, więc tam, czy obok to jakby wszystko jedno. Dźwięk ten jest dla mieszkańców Prowansji także swojego rodzaju termometrem – tutejsze cykady grają tylko w temperaturze powyżej plus 22 stopni. Zatem, gdy wieczorem cichną – zawsze, jak nożem uciął, wszystkie naraz – to dla Prowansalczyków sygnał, że nadszedł chłód i trzeba założyć gruby sweter lub puchówkę…

Ale cykady, rzecz jasna sztuczne, to także najpopularniejsza pamiątka i ozdoba Prowansji. Ich ceramiczne, czy w wersji chińskiej – plastikowe wizerunki towarzyszą nam na każdym kroku, wypełniają sklepy z pamiątkami, są umieszczane na szczęście przy drzwiach domów, jak żydowskie mezuzy. Wśród suwenirów najbardziej okropne są cykady z tak zwanym radarem – urządzenia, które „widzą” przechodzącą obok osobę i wtedy zaczynają wściekle cykać. Tak samo gwiżdżą zakopiańskie sztuczne świstaki… Ich oszałamiające kolory niewiele mają wspólnego z rzeczywistością – bo prawdziwe cykady prowansalskie są zwykle szare lub brązowe, niekiedy zielone, duże żyłkowane skrzydła są przezroczyste, a ich rozmiar rzadko przekracza 3-5 centymetrów.

*

 

Tkaniny prowansalskieW sklepach z pamiątkami rzucają się w oczy także wspaniale kolorowe tkaniny - chusty, obrusy, ściereczki, wszystkie w kolorach Prowansji: żółto-pomarańczowo-czerwono-niebieskich. Tkaniny te mają proweniencję niedawną zarazem i odległą: przywieziono je tutaj w XVIII wieku z Indii, zaczęto sprzedawać a następnie produkować w Orange i nazywano les indiennes. A potem stały się symbolem Prowansji.

Ot, coś tak jak u nas na Podhalu spódnice i chusty z „tybetu”…

Kolory to oczywiście pochodne pomarańczowo-czerwonej flagi Prowansji, niemal identycznej z katalońską (tylko pasy pionowe a nie poziome), a także złotego słońca na prowansalskim niebie, koloru zbliżonego do lawendy, której kwiaty są zresztą częstym motywem zdobniczym les indiennes… Podobnie, jak – oczywiście – cykady.

*

 

Santons to inne obowiązkowe pamiątki prowansalskie, które swoją popularność zawdzięczają… szopkom bożonarodzeniowymŚwiątki prowansalskie. Słowo oznacza po prostu „świątki”, które początkowo wystawiane były w kościołach jako ozdoby świąteczne i początkowo przedstawiały Świętą Rodzinę, pasterzy, trzech króli i wszystko to, co znamy z naszych kościołów. Tak było głównie we Włoszech, od czasów Świętego Franciszka z Assyżu. Ale w Prowansji tradycja była inna, bardziej teatralna – szopki pokazywano w kościołach po mszach, a rekwizyty były naturalne: stajenkę budowano z drewna, Jezusa odgrywało ostatnio narodzone we wsi dziecko, zwierzęta sprowadzano z najbliższego pastwiska, za Trzech Króli przebierali się mer i ławnicy, świętą rodzinę prezentowały osoby z kręgów kościelnych… W czasie rewolucji szopki zostały zakazane i zeszły do podziemia, a dokładniej w zacisze domów, gdzie w Boże Narodzenie ustawiano figurki Świętej Rodziny, i do szopek zaczęto dodawać figurki zwyczajnych ludzi – własnego dziadka i babcię, sąsiadów, mera, żandarma, potem znanych artystów, gwiazdy filmowe, postacie charakterystyczne dla najbliższej okolicy. Marsylczycy uważają, że to oni są wynalazcami „świeckiej” szopki i pokazują w muzeum pierwszą taką figurkę z 1803 r., przedstawiającą, oczywiście, Marsylczyka. I tak jest do dzisiaj, że świątki prowansalskie w znacznym stopniu przestały być świątkami, a stały się świątecznymi lalkami. Wykonywane początkowo z drewna lub wosku, teraz są prawie wyłącznie gliniane, malowane żywymi kolorami, mają od jednego do 40 centymetrów i nigdzie nie są takie ładne, jak w Prowansji, a szczególnie w Fontaine-deVaucluse.

*

 

Gra w petanqueJest senne, letnie popołudnie... Znad morza wieje leciutki wietrzyk i szeleści liśćmi platanów. Na niewielkim placyku przed merostwem Sainte Maries de la Mer, nieopodal portu w La Ciotat, w pobliżu jednej z tysiąca fontann w Aix-en-Provence gromadzi się codzień kilka osób (zwykle starszych panów, ale często także kobiety i młodzież) i rozpoczyna grę w bule, znaną w rejonie Morza Śródziemnego od co najmniej pięciu i pół tysiąca lat. Początkowo były to rzuty kamiennymi, a potem metalowymi kulami do celu lub na wyznaczoną, albo największą odległość, wykonywane z rozbiegu. Ale któregoś czerwcowego popołudnia w 1910 roku w miejscowości La Ciotat, jeden z graczy, Ernest Pitiot, popatrzył ze współczuciem na swojego przyjaciela, osłabionego reumatyzmem Julesa Lenoira, który musiał zrezygnować z ulubionej rozrywki, bo już nie mógł biegać i rzucać daleko. Pitiot zaproponował więc grę bardziej zręcznościową niż wysiłkową, która polegałaby na rzucaniu kulą do celu, bez rozbiegu, z koła, w którym się stoi ze stopami złączonymi, les pieds tanqués. Nową odmianę gry w bule nazwano wówczas pétanque. Gra się indywidualnie – jeden do jednego, albo drużynami po 2 lub 3 graczy. Bulodrom, czyli boisko do gry w petanque ma powierzchnię z utwardzonego piasku, a wymiary co najmniej 15 na 4 metry. Rzuca się stalowymi kulami o średnicy do 80 mm i ciężarze do 800 gramów, a celem jest drewniana lub ostatnio plastikowa kulka o średnicy do 35 mm, zwana le cochonet, prosiaczek, lub w polskiej odmianie – koszon lub świnka. Każdy zawodnik ma do dyspozycji 3 kule (gdy drużyny mają po 3 graczy – dwie). Punkty zdobywa ten, kto umieści kulę najbliżej prosiaczka. Można, a nawet trzeba wybijać umieszone wcześniej blisko kule przeciwnika. Gra się do 13 punktów…

Gra niby jest spokojna, ale na bulodromie wybuchają częste kłótnie, zwykle o dokładność pomiaru odległości. Jednak równowagę szybko przywraca senna atmosfera pod platanami, no i jeden czy dwa kieliszki rosé albo pastisu.

*

 

Wino rosé, wbrew pozorom, nie jest mieszanką wina białego i czerwWinnica w Luberonie - Cotes du Luberononego, ale osobnym gatunkiem, powstałym z czerwonych winogron w procesie szybkiej maceracji (zwykle nie dłużej niż jedna doba), w czasie którego moszcz nabiera różowego koloru, zabarwiając się od – czarnych w naturze - skórek winogron. Są zatem wina rosé lekko kremowe i są takie, które jedynie przezroczystością czerwieni różnią się od vin rouge, wina czerwonego. W Polsce jeszcze stosunkowo mało znane, we Francji z roku na rok coraz popularniejsze, szczególnie właśnie w Prowansji. W markecie spożywczym w Mandelieu la Napoule koło Cannes widzieliśmy setki gatunków rosé, zgromadzonych na kilkudziesięciu metrach półek. Choć smak ma lekko wytrawny, nadaje się zarówno do ostrej kuchni, jak i serów i owoców. Najlepiej jednak smakuje w gorące popołudnie, leniwie sączone (w niewielkich ilościach) na ocienionym platanami tarasie kawiarni.

Jest w nim jednak pewne niebezpieczeństwo – łatwo się pije, nie uderza do głowy, lecz w większych ilościach mocno oddziałuje na układ trawienny powodując – żeby to elegancko powiedzieć – znaczne rozcieńczenie zawartości jelit. Przedawkowanie rosé to gwarantowana nieprzespana noc, kolejki do łazienki i ból głowy następnego rana.

*

 

Pastis w samo południe w kawiarni Van Gogha w ArlesInna alkoholowa specjalność Prowansji to pastis, mocna wódka z mieszaniny ziół z przewagą anyżku, wprowadzona na rynek po 1915 r. jako substytut zakazanego wówczas absyntu – różni się od trunku artystów brakiem piołunu, którego śladowe ilości nadawały absyntowi zielony kolor i – jak niegdyś uważano – halucynne właściwości. To podobno pod wpływem absyntu van Gogh napadł na Gauguina, a potem obciął sobie ucho, a Verlaine zastrzelił Rimbauda. Wynalazcami pastisu są podobno niezależnie dwaj producenci – Jules Pernod spod Awinionu i Paul Ricard z Marsylii. Nazwa ma pochodzić od włoskiego słowa pasticcio – co oznacza coś mętnego. Dorobiona chyba później legenda wiąże pochodzenie trunku z działalnością pustelnika, który tym właśnie trunkiem ratował ziomków od zarazy… Mimo wycofania przez większość krajów (z wyjątkiem USA) restrykcji antyabsyntowych – pastis utrzymał się na rynku, a nawet stał się jednym z symboli Prowansji. Ma piękny, żółty kolor, pija się go – podobnie jak absynt – po zmieszaniu z zimną (i absolutnie nie gazowaną!) wodą, co nadaje mu charakterystyczne, opalizująco-mleczne zmętnienSklep z pastisem w Marsyliiie (dzieje się tak po zmieszaniu z wodą wszystkich wódek z domieszką anyżku). Proporcje pastisu do wody zależą od indywidualnych gustów klienta, choć niekiedy podaje się, że powinno to być jak 1:5. Niektórzy, zwłaszcza w gorące prowansalskie południe, dodają do wysokiej, wąskiej szklaneczki kostkę lodu, ale w zasadzie wystarczy bardzo schłodzona woda. Pastis zawiera też lukrecję, dzięki czemu jest słodkawy i w przeciwieństwie do absyntu nie powinno się go dosładzać. Z uwagi na pobudzające apetyt właściwości anyżku zwykle pastis podaje się jako aperitif. Należy pić go powoli, delektując się szklaneczką przynajmniej przez kilkanaście minut. To jedyny mocniejszy alkohol – który pity - oczywiście w umiarkowanej ilości - w środku gorącego prowansalskiego dnia na pewno nie zaszkodzi. Podkreślam tu ten zwrot – w umiarkowanej ilości, bowiem ten aperitif ma 45 % alkoholu… Pastis jest także używany do cocktaili, ale to moim zdaniem profanacja. Jednak może warto raz na jakiś czas spróbować: Mauretański - pastis z orszadą (syrop migdałowy z dodatkiem róży i pomarańczy), Papuga - pastis z syropem miętowym, Pomidor - pastis z grenadyną, Korniszon - pastis z syropem bananowym i najciekawszy – Śmierć popołudniową porą, wynaleziony przez Ernesta Hemingwaya - pastis (lub absynt) z szampanem…

Najbardziej znane gatunki pastisu to ricard, pernod, casanis, janot, granier, no i oczywiście Pastis de Marseille. Dla mnie najsmaczniejszy jest niezbyt często spotykany Lou Garagaï, wiążący się z okolicami góry Saint Victoire.

Najbliżsi kuzyni prowansalskiego pastisu to włoskie anisetta, alpestre i galliani, greckie ouzo, hiszpański patxaran, bułgarska mastika, arabski arak, turecka raki.

 

Awinion

 

Pałac papieży w AwinionieSłynne papieskie miasto Awinion za czasów rzymskich nazywało się Avenio i dzięki korzystnemu położeniu w centrum Galii, nad spławnym Rodanem, wyrosło na znaczący ośrodek handlowy. Musiało już jednak istnieć i dobrze prosperować w czasach wcześniejszych, bo jego nazwa wywodzi się z czasów celtycko-liguryjskich, a więc na kilka stuleci przed naszą erą. Nazywano je wówczas Aouen-ion, co miało oznaczać albo „miasto wiatrów” (po celtycku), albo „władca rzeki” (po liguryjsku). Obie interpretacje trafne… Potem podobno Fenicjanie, przejściowo panujący nad Marsylią zbudowali w Awinionie port rzeczny, panujący nad dolnym biegiem Rodanu, no i wkrótce zostali pokonani przez Rzymian, którzy urządzili to swoją warownię. Do wielkiej potęgi miasto doszło w czasach, gdy należało do dynastii andegaweńskiej, władającej Królestwem Obojga Sycylii, a jednym z najważniejszych ośrodków europejskich stało się z początkiem XIV wieku, kiedy to papież Klemens V, będący marionetką w rękach francuskiego króla Filipa Pięknego, w 1305 r. został – po trwającym 11 miesięcy konklawe w Perugii - wybrany papieżem. Naprawdę nazywał się Bertrand de Got, był francuskim zakonnikiem z Bordeaux, gdzie przed wyborem pełnił funkcję arcybiskupa.

Tak prawdę powiedziawszy cała ta papieska awantura, w wyniku której Watykan znalazł się w Awinionie, zaczęła się nieco wcześniej i niewątpliwie miała charakter kryminalny. Bonifacy VIII, obrany papieżem w 1294 r., wdał się w konflikt z królem Francji, który w finansach kościoła i duchownych poszukiwał źródeł dochodu dla podupadającego królewskiego skarbu. Kiedy papież wydał bullę, ustanawiającą prymat władzy duchowej nad świecką i stwierdzającą, że osoba nieposłuszna biskupowi Rzymu nie może osiągnąć zbawienia – król oskarżył Bonifacego o nadużycia seksualne, bluźnierstwa i herezję, oraz, oczywiście, przymierze z diabłem. Wezwał papieża na sąd, a gdy ten nie przybył – wysłał po niego swego zausznika Wilhelma Nogareta i… 1600 dragonów. Papież uciekł z Rzymu, ale został schwytany w swoim rodowym pałacu Gaetanich, gdzie jeden z dworzan Filipa spoliczkował go żelazną rękawicą. Bonifacy został uwięziony, potem uwolniony, ale w wyniku tych wszystkich przejść oszalał i zmarł jesienią 1303 r. w Rzymie. Pochowano go w Bazylice św. Piotra, ale to nie wystarczyło królowi Francji, który na wieść o tym, że ludzie modlą się u jego grobu – kazał otworzyć mogiłę i wtedy okazało się, że ciało nie uległo rozkładowi. By zmarły papież nie był już więcej obiektem kultu – Filip Piękny kazał spalić jego trupa na stosie.

Po śmierci Bonifacego konklawe obradowało zaledwie jeden dzień, a uczestniczyło w nim tylko 18 kardynałów – reszta bała się króla Francji i jego agentów. Był, zdaje się, tylko jeden kandydat, który odważył się sięgnąć po tiarę: najbliższy współpracownik Bonifacego, który po wyborze przyjął imię Benedykta XI. Choć zaraz zniósł ekskomunikę, nałożoną na Filipa przez swojego poprzednika, to jednak obGotyk Awiniońskiłożył interdyktem jego „prawą rękę” – Nogareta i pozostałych uczestników porwania Bonifacego. I tak jakoś się dziwnie złożyło, że zaledwie w miesiąc po wyborze Benedyktowi zaszkodziło zjedzenie kilku świeżych fig... Dostał rozstroju żołądka i – trzeba było szukać kolejnego następcy świętego Piotra... Dziwnym przypadkiem, okazał się on Francuzem, uległym stronnikiem Filipa IV, który po wyborze przyjął imię Klemensa V i żeby zbytnio nie oddalać się od umiłowanego monarchy, koronował się nie w Rzymie tylko w Lyonie, a następnie rezydował początkowo w Bordeaux i Poitiers, a od 1309 r. – w Awinionie.

Podjął w kościele interesujące próby reform, powołał między innymi sądy kardynalskie i papieski konsystorz, ale w dalszym ciągu za sznurki pociągał Filip Piękny. Gdy król wystąpił z oskarżeniami przeciwko zakonowi templariuszy (dybiąc na ich ogromne majątki) – papież – choć werbalnie od czasu do czasu próbował się sprzeciwiać królowi – jednak w końcu posłusznie zwołał synod w położonym między Lyonem a Awinionem Vienne i w 1312 r. rozwiązał bogaty zakon, sankcjonując fakt uwięzienia przez Filipa i jego siepaczy wszystkich (lub prawie wszystkich) francuskich templariuszy. Notabene, była to wzorowo przeprowadzona akcja: seneszele wszystkich prowincji otrzymali przedtem zamknięte koperty z instrukcjami, na dany znak złamali pieczęcie i w piątek, 13 października 1307 r. wkroczyli z wojskiem do wszystkich komandorii zakonu, zdobywając je w zasadzie bez oporu. Totalna klęska najpotężniejszego, rycerskiego zakonu w owym feralnym dniu spowodowała, że piątek, trzynastego zaczął być uważany za dzień wyjątkowo pechowy...

Ale tak naprawdę, to ów piątek, 13-go był liczony według kalendarza juliańskiego – na nasze obecne standardy czyli wg obecnie używanego kalendarza gregoriańskiego akcja ta miała miejsce 20 października... W czwartek zresztą...

Tak czy inaczej, pechowo skończyło się dla wszystkich. Filip nie odnalazł wielkiego skarbu templariuszy – na który liczył, wprowadzając ten stan wojenny i internując rycerzy. Może zdołano go ukryć lub wywieźć, może go w ogóle nie było. Kilkudziesięciu wyższych rangą rycerzy spalono na stosie – m.in. 18 marca 1314 r. zginął w ten sposób ostatni Wielki Mistrz, Jakub z Molay. Zanim pochodnie katów podpaliły stos, ułożony na wysepce na Sekwanie, naprzeciw królewskiego pałacu w Paryżu, z którego okien Filip IV Piękny przyglądał się z lubością egzekucji – Jakub zdołał spokojnie zapowiedzieć, że wszyscy ci, którzy zniszczyli templariuszy i jego samego niesłusznie skazali – nie przeżyją roku. I tak właśnie się stało. 20 kwietnia 1314 r., a więc w nieco ponad miesiąc po Wielkim Mistrzu zmarł papież, otruty winem mszalnym przez tajemniczego mnicha. W maju w niejasnych okolicznościach śmierć zabrała głównego organizatora prowokacji przeciw templariuszom – Wilhelma z Nogaret. 29 listopada 1314 r. w Fontainebleau oddał Bogu wszetecznego ducha Filip, też nagle, też z objawami otrucia. Potem umierali kolejni przedstawiciele rodu królewskiego i w ciągu 14 lat od owych wydarzeń wymarła cała dynastia Kapetyngów...

Klemens V próbował – z niewielkim skutkiem – przeciwstawiać się manipulacjom Filipa, ale wkrótce obaj zeszli z tego świata – a papieskie urzędy pozostały w Awinionie. Rządy Stolicy Piotrowej objął przeszło 70-letni Jan XXII, poprzednio, jako Jacques d’Euse, biskup Awinionu. Już za jego czasów miasto nad Rodanem stało się jednym z najważniejszych ośrodków religijnych i politycznych świata, zaś kolejny papież awinioński, Benedykt XII, rozpoczął budowę wielkiej i pięknej rezydencji, która jest jednym z dwóch najbardziej znanych widoków Awinionu.

Gotyk w stanie nienaruszonym od stuleci! Rezydencję tworzą połączone ze sobą Stary Pałac z czasów Benedykta XII (zbudowany 1334-1342) i Nowy Pałac, którego budowę podjął kolejny Francuz na tronie papieskim, Klemens VI (ok. 1342-1352). To on właśnie był największym bon vivantem tamtych czasów – miłośnik sztuki, sutych biesiad i dobrego wina, a przede wszystkim pięknych kobiet, i – co w tamtych czasach było regułą – absolutnie wierny monarchii francuskiej. Klemens kupczył odpustami i przywilejami, słynął z wielkiego poczucia humoru, nie bez nutki autoironicznej, był krytykowany i potępiany, porównywany z diabłem, a nawet, gdy w Awinionie pojawiła się w 1350 r. zaraza – mówiono, że to kara za grzechy papieża. Ale był zarazem wielkim mężem stanu, mecenasem sztuki, szczwanym dyplomatą i doskonałym gospodarzem. Awinion zawdzięcza mu i to, że w 1348 r. za 80.000 dukatów odkupił miasto wraz z okolicą od królowej Obojga Sycylii Joanny I Neapolitańskiej.

Po nim jeszcze rezydowali w Awinionie trzej papieże: Innocenty VI, Urban V i Grzegorz XI. Już Urban chciał powrócić do Rzymu, ale udało się to dopiero w 1376 r.  Grzegorzowi XI, którego napominała w tej sprawie charyzmatyczna mistyczka, święta Katarzyna ze Sieny.

Francuscy władcy nie uznali tej ucieczki za dobre posunięcie i spowodowali, że jeszcze przez kilkadziesiąt lat w Awinionie rezydowali antypapieże – zadziwiające, ale bynajmniej nie Francuzi: Szwajcar, kilku Włochów i Hiszpan... Ten bunt nazywano Wielką Schizmą Zachodnią, a cały okres, w którym Awinion był siedzibą papiestwa zyskał nazwę niewoli awiniońskiej – przez analogię do biblijnej „niewoli babilońskiej”... Kariera kościelna Awinionu zakończyła się ostatecznie w 1429 r., ale nadal pozostawał on terytorium kościelnym, zaś granicę wyznaczał Rodan. Sama rzeka jednak uważana była za terytorium francuskie – ilekroć więc powódź zalewała niżej położone dzielnice Awinionu, pojawiali się na statkach królewscy urzędnicy i zabierali się do ściągania należnych koronie podatków z biednych powodzian.

W czasie Rewolucji, czyli pod koniec XVIII w. dawne własności kościelne stały się łupem Republiki i tak miasto nad Rodanem weszło w skład Francji.

 

*

Most świętego Benezeta w AwinionieJest kilka mostów, które w kulturze światowej odgrywają pewną rolę, ale rola każdego z nich jest mocno ograniczona. Zapewne każdy bywalec Paryża pamięta Pont Neuf, Nowy Most – może dlatego, że to najstarszy most w stolicy Francji. Może najlepiej znany z wyglądu jest wiszący most Golden Gate w San Francisco, jest most brookliński w Nowym Jorku, most Karola w Pradze... Ale jest tylko jeden most, o którym śpiewają wszystkie dzieci w krajach frankofońskich i wszyscy, uczący się języka francuskiego na całym świecie. Most w Awinionie. Sur le ponMost w Awinioniet d'Avignon l'on y dance, l'on y dance…

Most nosi imię świętego Bénezeta i obydwa człony tej nazwy są tylko częściowo prawdziwe. Jajeczko częściowo nieświeże... Po pierwsze, nigdy żaden człowiek o tym imieniu nie był świętym. Po drugie to, co widzimy to nie jest most, tylko kawałek mostu... Legenda głosi, że młodemu pasterzowi o imieniu Bénezet głos z nieba oznajmił, że ma on wybudować most z Awinionu na drugi brzeg burzliwego Rodanu, w stronę miejscowości Nowe Miasto (Villeneuve). Anioł zaprowadził go do biskupa w mieście, a ten zażądał dowodu, że sprawa ma charakter zlecenia „z góry”. Bénezet dźwignął wtedy wielką skałę, której ani 30 chłopa nie było w stanie ruszyć i zaniósł ją sprzed pałacu biskupiego na brzeg rzeki. Widząc ten cud, mieszkańcy Awinionu założyli „Bractwo Mostowe”, przeprowadzili składkę i w latach 1177-1185 most, liczący 22 przęsła został wybudowany. W czasie krucjaty katarskiej został zniszczony przez wojska Ludwika VIII, a potem powódź dopełniła dzieła zniszczenia. Po latach zaczęto go odbudowywać, ale zarzucono ten projekt i do dziś zostały ledwie cztery przęsła i niewielka romańska kapliczka, w której był pochowany początkowo – rzekomo - Święty Bénezet.

Sur le pont d’Avignon...

A podobno początkowo śpiewano sous le pont... – pod mostem, w okolicznościach może romantycznych, ale nie koniecznie jak z dziecięcej bajki: gdy most był wybudowany i pełnił swą podstawową funkcję, tędy właśnie przejeżdżali kupcy, ciągnący do wielkiego i bogatego miasta. A pod mostem czyhali zbójcy, którzy przy sprzyjających dla siebie okolicznościach napadali na nich, rabowali, niekiedy zabijali, a potem z uciechy tańcowali nad ich ciałami...

L'on y danse tout en rond...

 

Châteauneuf-du-Pape. Tu znajduje się jedna z najsłynniejszych winnic Francji, gdzie powstaje wino, uchodzące za najlepsze w naszej części świata. A może i w całej Galaktyce. Tutaj, na obszarze zaledwie 3100 hektarów, nChateauneuf du Papea żwirach i piaskach rosną wspaniałe winogrona, które dają wino Châteauneuf du Pape, o niezrównanym smaku. Trunek z tych okolic – pierwszy, który otrzymał (w 1923 r.) certyfikat oryginalności nazywany tu apelacją (na butelce znak AOC - appellation d'origine contrôlée) – produkuje się z mieszaniny trzech, siedmiu albo (rzadko!) trzynastu szczepów winogron, a wśród nich Grenache, Picpoul, Vaccarese oraz mój ulubiony syrah, poza Francja nazywany z perska shiraz. Najlepsze jest wino czerwone, wytrawne o bardzo intensywnym smaku (można wyczuć wanilię, cynamon, żurawiny), no i dość mocne. Pija się je do dziczyzny, smażonej wołowiny, sera roquefort i langres. Najlepsze jest przechowywane od pięciu do dwudziestu lat. Z ostatnich polecane są roczniki 2004, 2003, 2000. A wszystko to zawdzięczamy oczywiście papieżom, lubiącym niezłe trunki, a szczególnie Janowi XXII (nazywanemu czasem „papieżem wina”), który tu właśnie, nieco na północny zachód od swej oficjalnej rezydencji wybudował sobie takie podawiniońskie Castel Gandolfo i skłonił wieśniaków do produkcji tego boskiego trunku. Papież był synem szewca z Cahors pod Pirenejami, gdzie do dziś głównym zajęciem ludności jest produkcja wina... Nazywał się Jacques d’Euse, był wychowawcą – a potem protegowanym króla Karola Andegaweńskiego z Neapolu i nieco podstępnie w 1316 r. zdobył tron Piotrowy: po dwuletnim bezpapieżu, kiedy to Klemensa V dotknęła klątwa templariuszy, na konklawe w Carpentras koło Awinionu rozpuścił pogłoskę, że jest ciężko chory i przy swoich 70 latach długo nie pożyje, więc kardynałowie, których miejscowy hrabia zamknął w sali i zagroził zagłodzeniem, jeśli szybko nie będzie nowego papieża – wybrali go, licząc na dobrą kolację i rychłe następne wybory. Jan XXII rządził jednak w Awinionie przez 18 lat, a głównym efektem tych rządów była wspaniała winnica przy letniej rezydencji. Wsławił się także tym, że publicznie twierdził, iż piekło nie istnieje, czego musiał się wyrzec na łożu śmierci, gdyż kapelan papieski nie chciał papieżowi o takich poglądach udzielić ostatniego namaszczenia...

W miasteczku jest ładna średniowieczna starówka, gdzie co krok są winiarnie i sklepy, sprzedające firmowe trunki, tańsze tu o jedną trzecią niż w Polsce, a na wzgórzu wznoszą się ruiny Château du Pape – dawnej rezydencji letniej papieży, zniszczonej przez protestantów w końcu XVI wieku. W okolicach są winnice i dość szokujące dla niewprawnych konsumentów jest to, że plantacje są na kiepskich, żwirowych glebach, a krzaczki winorośli obłożone są kamieniami. Ale to właśnie jedna z przyczyn doskonałego smaku wina. Żwir i kamienie zatrzymują w dzień nadmiar ciepła, które następnie oddają w nocy, dzięki czemu przez całą dobę winogrona nasycają się wspaniałym smakiem Prowansji.

 

*

Francesco Petrarka. Włoch, oczywiście, ale większość życia spędził w Prowansji, i tu znalazł główny obiekt swoich zainteresowaMuzeum Petrarki w Fontaine-de-Vaucluseń literackich. Dwór papieski w Awinionie wykreował nad Rodanem całe środowisko artystyczne, prawnicze i oczywiście kościelne, w znacznej mierze składające się z Włochów. Co więcej – Awinion był także dla Rzymian, Florentczyków czy Wenecjan swojego rodzaju alternatywą, a nawet miejscem azylu: w przypadku konfliktu w rodzinnych włoskich stronach, grożącego procesu czy po prostu zbyt natrętnych wierzycieli – uciekano na dwór papieski do Prowansji. Tak trafił tu na przykład ojciec Francesco Petrarki, florencki notariusz, wraz z rodziną. Naprawdę nazywał się Petracca i został wyrzucony z Florencji za to, że przyjaźnił się w innym wygnańcem – Dantem Alighieri. Francesco, urodzony już na wygnaniu,  po studiach w langwedockim Montpellier i we włoskiej Bolonii, powrócił do Awinionu na pogrzeb ojca w 1326 r. i postanowił zostać księdzem. Skończyło się na tym, że był papieskim gryzipiórkiem, w wolnych chwilach pisywał coraz lepsze wiersze, przyjaźnił się z Boccacciem... Był już po pierwszych ślubach kapłańskich... I w Wielki Piątek, 6 kwietnia 1327 r., w kościele św. Klary w Awinionie zobaczył Laurę...

Nigdy nie rozmawiali ze sobą. Nigdy nie poznali się osobiście. Niektórzy analitycy twierdzą, że może była to postać anonimowa, wyidealizowana, przypadkowo nosząca takie akurat imię, ale to chyba niemożliwe. W latach 1330-1365 napisał o niej 317 sonetów – 261 „Dla Laury Żywej” i 56 „Dla Laury umarłej”, bowiem jego idealna miłość – co wiemy od Petrarki – zmarła w 1348 r. na cholerę. Była to prawdopodobnie Laura de Noves, z rodziny rycerza Pierre Audiberta z Noves, protegowanego biskupa Awinionu. Miała 19 lat, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Ona prawdopodobnie nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Była chyba już wtedy żoną Huguesa de Sade, przodka słynnego rozwiązłego markiza...

Miłość idealna, platoniczna, opisywana była w poezji nowatorskiej w formie, choć niewątpliwie nawiązującej zarówno do tradycji antycznej, jak i pieśni miłosnych prowansalskich trubadurów. Petrarka stworzył wzorzec włoskiego czternastowersowego sonetu, zawierającego przeważnie konstrukcję abba abba cdc dcd, gdzie pierwsze dwa czterowiersze stanowią opis, zaś końcowa konstrukcja zawiera myśl uogólniającą.

 Szybko stał się znanym i uznanym poetą, tworzył dzieła o rozmaitym charakterze, ale to sonety dla Laury rozsławiły go najbardziej. I ją, nieświadomą, także. Nie byli sobie bynajmniej wierni, o nie! Ona – mężatka, matka trojga dzieci, on także spłodził troje dzieci z nieznaną nam dziś kobietą lub kobietami. Mieszkał w Awinionie i w pobliskim Vaucluse. Tam jest też muzeum Petrarki, ale niewiele jest w nim do oglądania. W końcu, niewiele zostaje po poetach...

*

 

Panny z Awinionu PicassaMiasto nad Rodanem kojarzy się z jeszcze jednym symbolem kulturowym, które z awiniońską rzeczywistością nie ma nic wspólnego. To słynny obraz Picassa „Panny z Awinionu”, Les demoiselles d’Avignon, namalowany w Paryżu w 1907 roku, uważany za pierwsze dzieło kubizmu – albo ostatnie fowizmu.... Ale wstępne szkice obrazu powstały prawdopodobnie w 1901 roku, i to daleko zarówno od Paryża, jak i Awinionu: w domu publicznym, odwiedzanym często wówczas przez 20-letniego Pabla Ruiza w... Barcelonie, przy carrer d’Avinyò, czyli ulicy Avignon... Jest na nim pięć kubistycznie przedstawionych prostytutek (początkowo towarzyszyło im dwóch panów, przystępujących właśnie do akcji, ale namówiony przez przyjaciół Picasso ograniczył się do sceny wyłącznie żeńskiej... Można pęknąć ze śmiechu, jak czyta się uczone rozprawy o tym, że ów obraz jest kubistyczną wersją „Sądu Parysa”, a obraz uważany jest za jeden z najważniejszych w historii sztuki współczesnej. A mało brakowało, by Panny rezydowały w prawdziwym Awinionie: paryski kreator mody Jacques Doucet w 1924 r. kupił obraz Picassa, ale z uwagi na negatywne opinie środowiska i z obawy przed skandalem, nie zdecydował się na pokazanie go publicznie. Jego spadkobiercy, chcąc ratować resztę kolekcji prac z przełomu XIX i XX w., jaką zebrał Doucet, sprzedali kilka ich zdaniem „mniej ciekawych” prac (Picassa i Braque’a…) Amerykanom. A potem rodzina Douceta założyła fundację i kupiwszy dom w Awinionie – stworzyła tu muzeum, gdzie eksponowane są prace zebrane kolekcjonera.

A więc kolejny symbol nierzeczywisty – ani panny, ani z Awinionu, ale naturalnie z miastem papieży pikantnie kojarzony. Władze Awinionu delikatnie odcinają się co prawda od tych skojarzeń, informując na swojej stronie internetowej, że „ten burdel to nie u nas”... Ale na symbole nie ma siły... Choć po prawdzie ani obywatele, ani mer papieskiego miasta pewno nie mieliby nic przeciwko temu, by można było cofnąć decyzję z 1937 r. i żeby pięć wygibanych niewiast swawolnych wisiało w awiniońskim Musée d'Angladon...

Najsłynniejszy obraz Picassa znajduje się obecnie w nowojorskim Metropolitan Museum of Art  - co mówię na użytek tych, którzy oglądali film „Titanic” i uważają, że „Panny” namalował Leonardo di Caprio i że razem z Leo zatonęły po zderzeniu się statku z górą lodową.

 

*

 

Les Baux de Provence. Średniowiecze miesza się tu z początkamBaux de Provencei Renesansu. Rodzina francuskich wielmożów o nazwisku Baux opanowała wzgórze i całą okolicę – siłą – w X wieku i przez pięć stuleci sprawowała tutaj niepodzielną władzę, nie uznając ani królów, ani hrabiów Prowansji, ani władzy kościelnej. Twierdzili, że ich ród i nazwisko pochodzi od biblijnego Baltazara, jednego z trzech królów-magów, którzy odwiedzali Dzieciątko w stajence, stąd też ich proweniencja jest wyższa niż kogokolwiek. Cóż – nie znali pracy „Święty Graal, święta krew” i „Kodu Leonarda da Vinci”, bo wtedy by wiedzieli, że prowansalscy potomkowie Merowingów, czyli późni wnukowie Chrystusa mogliby ich spokojnie wysyłać do sklepu po mirrę…

Ale w herbie panów Baux, który co kilka kroków widać w mieście, jest Gwiazda Betlejemska z 16 promieniami, która ich przodka prowadziła do Stajenki…

Miasteczko jest malutkie, skupione wokół zamku, dominującego na wzgórzu. Wąskie, strome uliczki oplatają gęstą siecią twierdzę i pobliski kościół. To jeden z „cudów Francji”, a więc jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów miasteczek. Zatrzęsienie sklepów i sklepików, przede wszystkim z pamiątkami, ale także z ciuchami i butami, no i artykułami spożywczymi. Stosunkowo mało kawiarenek i restauracji, wszystko jakby w miniaturze, ilość przechodzi w jakość… Ponieważ wśród pamiątek najwięcej jest torebeczek z ziołami prowansalskimi i lawendą oraz ceramicznych cykad z „radarem”,– to już po paru krokach jesteśmy przesiąknięci zapachem Prowancji i ogłuszeni cykaniem.

Sobiepanowie Baux, w postępowaniu jeszcze okrutniejsi od niemieckich i polskich raubritterów, nawet od otoczonego fatalną sławą rodu Szafrańców z Secemina i Pieskowej Skały, trzymali żelazną ręką okolicznych mieszkańców i za nic mieli prawa ludzkie i boskie. Raymond z Turenne, pan na Baux z II połowy XIV wieku wpadł na niezwykle skuteczny sposób powiększania swojej fortuny: jego dworzanie najeżdżali po prostu okoliczne miasteczka, a nawet wsie, porywali mieszkańców i żądali okupu. Gdy rodziny nie chciały lub nie mogły zapłacić – jeńców zmuszano do samobójczej śmierci poprzez rzucenie się z murów zamkowych w przepaść. A panowie Baux w tym samym czasie podejmowali w twierdzy prowansalskich trubadurów i suto im płacili za pieśni o miłosnych perypetiach rycerzy…

Po śmierci „dobrego króla René”, który traktował Baux jako swoje lenno – miasto wraz z zamkiem przeszło na własność Francji, ale oczywiście jego panowie się temu nie podporządkowali. Tego było już za wiele dla króla Ludwika XIII i jego pierwszego ministra - kardynała Richelieu, który rygorystycznie przestrzegał zasady, żeby cały teren Francji był ściśle podporządkowany monarsze i że nie będą tolerowane żadne „państwa w państwie”. Mimo „trzejkrólowego” rzekomo pochodzenia panów Baux, kardynał miasto zdobył, a zamek zburzył. Około 6000 zamieszkujących tu osób zostało wygnanych. Ruina zyskała na znaczeniu, a miasto odżyło dopiero w XIX wieku, kiedy to odkryli je literaci (oczywiście niezrównany Mistral…), oraz artyści, w tym van Gogh, Cezanne czy Gauguin.

Dziś w części dolnego zamku jest muzeum. Nad bramą powiewa dumnie żółto-czerwona flaga Prowansji – podobna do katalońskiej, tylko z pasami inaczej ułożonymi. Herby obu krain są identyczne, a wywodzi się to wszystko z czasów, gdy nad Prowansją zapanowali książęta z Barcelony. W dolnej części miasteczka oglądamy kościół św. Wincentego, z kaplicami z X wieku i witrażami Maxa Ingranda, które zafundował świątyni w 1960 r. książę Rainier, władca Monaco, posiadacz tytułu markiza de Baux. Nieopodal stoi XVII-wieczna Kaplica Białych Pokutników (Chapelle des Pénitents Blancs), z freskami współczesnego malarza Yvesa Brayera. Wśród następnych sklepów z pamiątkami ukrywa się niewielkie Muzeum Zapachów – wstęp wolny, ale można wydać majątek na oryginalne perfumy prowansalskie.

*

 

Roussillon. Tu, jak wszędzie, domu mają miodowe ściany i pomidorowe dachy, ale tu jakby więcej odcieni pomarańczowych i czerwonych. Takie chatki z piernika na zielonym tle, tworzonym przez zagajniki sosen i pinii. Nazwa miejscowości doskonale i bezpośrednio nawiązuje do jej wyglądu i wywodzi się od koloru: village rousse to ruda wieś, za czasów rzymskich – Vicus Russus, czerwona wieś. Niewiele tu zabytków, ale początki miejscowości na pewno sięgają prehistorii, a gotycki kościół św. Michała, wchodzący niegdyś w skład fortyfikacji miejskich, pochodzi z XI wieku, choć większość wnętrza to XVIII wiek, a obecna fasada powstała w wieku XVII. Wąskie uliczki, malowniczo oplatające wzgórze są dość typowe dla wielu turystycznych wiosek południowej Europy: grupy turystów mijają się tu z mieszkańcami, którzy zajęci swymi sprawami udają, że nie widzą, jak różnojęzyczni goście zaglądają im do okien... To samo widziałem w katalońskiej Tossa de Mar, którą Roussillon mi bardzo przypomina. Tylko, oczywiście, nie ma tu morza. Ale kiedyś było i jemu to Roussillon i najbliższe mu okolice zawdzięczają swoją kolorystykę.

RousillonZa to jest wszechobecna ochra. Miasto położone jest u progu niebywale pięknej formacji geologicznej, którą 230 milionów lat temu utworzyło tu morze. Osady piasku, wymieszanego z tlenkami metali, głównie żelaza tworzą kolorowe wzgórza, urzekające wzrok paletą barw od biało-złotej po karminowo-fioletową. Ochra to naturalny, mineralny barwnik, od tysięcy lat wykorzystywany przez człowieka do twórczości artystycznej i sztuki użytkowej. To przy pomocy ochry malowali sobie twarze pierwsi myśliwi i wojownicy, wyruszający na bitwę z sąsiednim plemieniem. To właśnie wilgotna i umazana w ochrowym pyle ręka pierwszego artysty odcisnęła na jasnej ścianie jaskini pierwszy kolorowy obraz, będący pierwszym krokiem w nieśmiertelność: to co, że umrę, ale ślad mojej ręki zostanie na wieczność... Ochrą barwiono ściany domostw, ceramikę, a nawet tkaniny, którą to technologię w XVIII w wynalazł mieszkaniec Roussillon Jean-Etienne Astier. Cenny minerał wydobywano w tutejszych kopalniach odkrywkowych, transportowano potem na mułach do Marsylii i eksportowano na Bliski Wschód przez ponad sto lat, do czasu, kiedy barwniki syntetyczne wyparły naturalne.

Centralnym punktem miasteczka jest niewielki Plac Pocztowy, nieopodal punkt widokowy z zegarem słonecznym pozwala na przyjrzenie się zarówno całej miejscowości, jak i pobliskiemu rezerwatowi ochry. Widać dobrze resztki średniowiecznych murów miejskich, malownicze domki (w jednym z nich okres II wojny światowej spędził irlandzki dramaturg Samuel Beckett) i wzgórze Castrum, na którym zgodnie z nazwą stał kiedyś roussilloński zamek. Po przeciwnej stronie czerwono-pomarańczowe wzgórza ochry. Zachodzące słońce kładzie się na kolorowe piaski, dodatkowo barwiąc je kolorem krwi...

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... W XII wieku panem Roussillon był Raymond z Awinionu, który wraz ze swoją piękną i młodą żoną Sirmondą mieszkał w tutejszym zamku. Któregoś dnia przybył do nich Wilhelm z Cabestanu w Wysokich Alpach, który został – na prośbę swojego ojca, zaprzyjaźnionego z Raymondem – przyjęty na służbę w charakterze pazia i trubadura. Był młody, przystojny i układał piękne pieśni, a Raymond często wyjeżdżał do swoich rozległych włości, gdy zaś przebywał w Roussillon, więcej zajmował się polowaniem niż sprawami domowymi. Zaniedbywana żona zakochała się w młodym trubadurze, on w niej i układane przezeń pieśni stawały się coraz bardziej płomienne. Po pewnym czasie plotki dotarły do uszu Raymonda, który oskarżył pazia o zdradę, ale ten skłamał, że miłosne pieśni nie opiewają żony jego pana, lecz jej siostrę, Agnieszkę z Tarascon. Ta, znając prawdę i chcąc uspokoić szwagra, potwierdziła, że to dla niej śpiewa trubadur.

Lecz nie spodobało się to Sirmondzie, która urażona w swojej dumie, kazała Wilhelmowi ułożyć pieśń o ich miłości. Wtedy poznał się na podstępie Raymond z Awinionu, zabrał trubadura na polowanie i tam go zabił. Odciął mu głowę i ciało strącił ze skały, wyrywając mu przedtem serce, a powróciwszy do zamku – kazał je kucharzowi przyrządzić w pikantnym sosie. A następnie podał swojej żonie, zmuszając, by zjadła serce swojego kochanka. Ta zaś zorientowawszy się co się stało, rzekła:

- Panie mój, dałeś mi tak wspaniały posiłek, że nigdy już nie skosztuję niczego innego.

Raymond wyciągnął miecz, chcąc zabić niewierną, lecz Sirmonda zdołała uciec z sali jadalnej, wbiegła na najwyższą wieżę zamkową i z niej rzuciła się w przepaść, roztrzaskując się o skały. Jej krew zabarwiła ziemię na różne odcienie czerwieni i zmieszała się z krwią nieszczęsnego trubadura, tworząc cudowny melanż kolorów, które na zawsze zmieniły wygląd okolicy. W miejscu, gdzie ciało Sirmondy zatrzymało się w swym upadku, leżało właśnie pozbawione serca ciało Wilhelma z Cabestanu. I tam właśnie wytrysnęło Źródło Miłości – jak łzy z oczu, które za życia nie zdołały zapłakać. A kochanków pochowano razem w miejscu, gdzie skały mają najczerwieńszą barwę.

 Pierwsze kino świata - "Eden" w La Ciotat

La Ciotat. Hałas Marsylii, z której wymknęliśmy się niejako kuchennymi drzwiami, bo tunelem prowadzącym ze Starego Portu na przedmieścia, został za nami, droga skierowała się nad morze i po zjechaniu z dwupasmówki trafiliśmy do sennego, pustawego miasteczka, które wyglądało jak Mielno po sezonie. A był początek lipca i godzina nie taka późna, ledwo minęła piąta. Zjechaliśmy z autostrady dlatego, żeby zobaczyć miejsce, w którym zaczęło się kino.

Bracia Auguste i Louis Lumière, synowie znanego przedsiębiorcy z Lyonu, często korzystali z letniej, nadmorskiej rezydencji ojca w Ciotat i tutaj właśnie kończyli budować swój kinematograf. Choć uważa się, że pierwszy film nakręcili w Lyonie, i było to „Wyjście robotników z fabryki”, zakładu tkackiego należącego do Antoine’a Lumière, to jednak tutaj powstały dwa najciekawsze: dokument „Wjazd pociągu na stację” oraz pierwsza scenka inscenizowana, komedia sytuacyjna „Polewacz polany”. Na dworcu SNCF, położonym w północnej części La Ciotat widnieje tablica pamiątkowa w miejscu, gdzie stanęła pierwsza aakamera, a przy głównej ulicy, prowadzącej do portu - Boulevard Clémenceau znajduje się najstarsze kino świata „L’Eden Théâtre”. To właśnie tutaj, 21 września 1895 roku – na 3 miesiące przed pokazem w Paryżu - bracia  Lumière urządzili pierwszy pokaz filmowy. Publiczność, widząc jadącą wprost na nich lokomotywę z wagonami, chciała w panice uciekać… Tu także tablica pamiątkowa przypomina o tym wydarzeniu.

Ale mimo że to środek sezonu, teatr Eden jest zamknięty. Ożywa w zasadzie tylko na przełomie maja i czerwca, kiedy to w La Ciotat odbywa się festiwal filmowy „Kolebka kina”. Opodal na bulodromie słuchać stuk żelaznych kul i okrzyki kłócących się graczy. To właśnie tutaj w 1910 roku Ernest Pitiot i Jules Lenoir wymyślili modyfikację gry, nazywanej dotąd Jeu Provençal, a obecnie najpopularniejszej w formie uproszczonej, nazywającej się pétanque.

Prowadzący wzdłuż wybrzeża Bulwar Anatola France’a zapełnia się pod wieczór: w knajpkach zaczyna grać muzyka, turyści siadają do obiadu, policja zamyka wjazd dla nielicznych samochodów, bo rozpoczyna się wieczorny targ. Miasto traktuje to jak atrakcję, choć na oko głównymi zainteresowanymi towarami są sami sprzedawcy. Miasto – bo to właśnie w języku prowansalskim oznacza nazwa „La Ciotat”.

 

Camargue Tym słowem określa się najbardziej może egzotyczną część Prowansji, zupełnie odmienna od pozostałych – Konie z Camarguenizinna, wilgotna, smutna. Większa część delty Rodanu należy do gminy Arles, która dzięki temu jest największą gminą Francji. Zaraz za Arles Rodan dzieli się na dwie główne odnogi – Wielki Rodan płynie w części wschodniej i wpada do Morza Śródziemnego w okolicach portu Saint-Louis-du-Rhône, Mały zaś oddala się na zachód i dopływa do morza na zachód od miasta Saintes-Maries-de-la Mer. Trwa tu nieustanna wojna między wodą a ziemią, poza głównymi ramionami Rodanu jest wiele strumieni i kanałów, a także ponad 300 stawów i jezior, z których największy nazywa się Étang de Vaccarès. Najwyższe miejsce Camargue wznosi się zaledwie na 4 metry powyżej poziomu morza – najniższe – to półtorametrowa depresja stawu Vaccarés. Linia brzegowa a także powierzchnia i położenie poszczególnych jezior i kanałów nieustannie się zmienia, bowiem trwa także wojna między Rodanem a morzem, między wodą słoną a słodką: rzeka przynosi co roku setki ton piasku i wydziera morzu jego teren, ale potem jeden większy sztorm unicestwia te wysiłki i miejsce pól zajmuje plaża… Pomiędzy rzekami i stawami są bagna i łąki, a także nieliczne pola uprawne, na których hoduje się wysoko ceniony ryż z Camargue. Pólka wyglądają jak na filmie o Wietnamie - równe rządki czegoś w wodzie... Ryż przywieziony na południe Europy przez Maurów, tutaj znalazł świetne warunki do uprawy, a ten z Camargue jest podobno wyjątkowo smaczny.

Gdyby tak było, byłby to rzeczywiście wyjątkowy – każdy ryż bowiem jest w zasadzie kompletnie pozbawiony smaku...

Przy polach, drogach i nielicznych gospodarstwach całymi hektarami widuje się zarośla bambusowe. W południowo-zachodniej części delty zaś głównym produktem jest sól, podobno najlepsza na świecie. Dostarczają jej solanki w okolicach miasta Aigues-Mortes, działające tradycyjną metodą od tysiącleci…

Ale oczywiście najciekawsza w Camargue jest fauna. Żyje tu kilkaset gatunków, zwykle nie spotykanych w innych częściach Francji, najwięcej oczywiście ptaków, które mają tu prawdziwy raj. Są tu spore kolonie afrykańskich flamingów, zasiedlających zarówno brzegi niewielkich stawów, jak i okolice Étang de Vaccarès, a spotkanie z nimi o zachodzie słońca jest niezapomnianym przeżyciem. Najwięcej opowiada się jednak o dzikich koniach i czarnych bykach, żyjących tu na swobodzie – i w większości wypadków opowieści te są typowo francuską przesadą. Dzikość i swoboda tych zwierząt są bowiem mocno problematyczne – po prostu pasą się bez dozoru, ale zazwyczaj na wydzielonych, ogrodzonych terenach, no i mają właścicieli. Niemniej jednak robią wrażenie. Białe mustangi z Camargue, stanowiące zresztą osobny gatunek konia (o nazwie właśnie Camargue)., Podobno są tu od czasów prehistorycznych i jacyś ich przodkowie zostali nawet uwiecznieni na ścianach słynnej groty w Lascaux. Są niewielkie, mają krótkie pyski, są bardzo silne i wytrzymałe. Białe konie z Camargue rodzą się czarne lub ciemnobrązowe, z czasem ich sierść jaśnieje, aż w wieku dojrzałym staje się zupełnie biała. No, to akurat bardzo dobrze rozumiem…

Innymi okazałymi przedstawicielami miejscowej, dzikiej oczywiście, fauny, są czarne byki z Camargue. Byki i krowy, bo stado wciąż się odnawia, podobno od czasów najazdu Hunów, jako że to im przypisuje się osadzenie azjatyckiego bydła w Camargue. Wiele stuleci temu skrzyżowano miejscowe bydło z bykami z hiszpańskiej Nawarry i oto efekt pasie się na podmokłych łąkach Camargue. Co roku odławia się pewną liczbę byków przeznaczając je na corridę. Ale nie ma co ronić nad nimi łez – ich przeznaczeniem jest zwykle sława, a nie śmierć. W przeciwieństwie bowiem do hiszpańskich krewniaków – nie są one zabijane przez torreadorów (po tutejszemu – raseteurs), którzy mają za zadanie tylko pozdejmować z byczych rogów osadzone tam kolorowe kokardy i inne ozdoby. Ładne tylko! Torreador nie ma szpady, a jedynie coś w rodzaju sporego grzebienia, a byk ma rogi jak najbardziej prawdziwe i ostre. Jest rozdrażniony i walczy, jak w hiszpańskiej corridzie, raseteurs nieraz salwują się ucieczką za bandę, a jeśli byk przez 15 minut nie pozwoli zdjąć sobie ozdób – to on wygrywa...

Są w tych rozgrywkach – tak jak w hiszpańskiej corridzie - ulubieńcy publiczności, przyciągający tłumy, a jednemu z nich nawet – imieniem Cailar – wystawiono po śmieci mauzoleum. Cailar to byk, oczywiście.

Nad Jeziorem Vaccares w CaargueEntuzjazm co do eko-corridy a la Camargue studzi nieco wiadomość, że hiszpańskie jatki organizowane są tu także, i to w większych miastach, gdzie można – za spore pieniądze – zaspokoić krwiożercze gusta Prowansalczyków i ich gości.

Wszyscy tu wypatrują przede wszystkim fotogenicznych flamingów, które tu podobno zamieszkują stadami, liczącymi przeszło 10 tysięcy sztuk. Ale żeby je zobaczyć i dobrze sfotografować, trzeba zjechać z głównej drogi i wybrać się trasą wzdłuż brzegów jeziora Vaccarès. Efekt jest niemal murowany.

Jest w Camargue takie miejsce na rozstaju dróg, surrealistyczne rondo w środku zupełnej pustki. Nie tylko nie ma ruchu – nie ma nic w zasadzie. Płasko, zielono-niebiesko, słońce przez chmury. Niesłychanie smutny krajobraz. Tutaj właśnie kończy się wspaniały poemat Mireio Frédérica Mistrala, gdy jego bohaterka, tytułowa Mireille, po prowansalsku - Mireio, pielgrzymując do Saintes-Maries-de-la-Mer by prosić Święte Kobiety o wstawiennictwo u ojca, który nie chce zgodzić się na jej małżeństwo z ubogim chłopakiem – umiera w ciszy Camargue na udar słoneczny, słysząc tylko daleki dźwięk dzwonów kościoła, do którego dążyła... 

 

Saintes Maries de la Mer jest główną miejscowością delty Rodanu i najbardziej znaną – przede wszystkim z powodu legendy, jaką osnute są jej początki i sama nazwa. Saintes Maries de la Mer – to Święte Marie z Morza…

Miasteczko jest niewielkie, liczy niespełna 2 tysiące mieszkańców, ale jest siedzibą gminy obejmującej większość terytorium Camargue, co czyni zeń drugą (po Arles) co do powierzchni gminę Francji. Jak bardzo daleko w głąb historii sięgają jego początki – tego najstarsi Cyganie nie pamiętają. Na pewno istniało już i dobrze prosperowało w czasach rzymskich, ale w IV wieku n.e. geograf Festus Avienus nazywał leżące tu miasto Oppidum Priscum Râ – Stara Forteca Ra. Chodzi tu oczywiście o egipskiego boga słońca, choć wcześni ortodoksyjni chrześcijanie przechrzcili to Ra na Ratis – statek. Wiąże się to z jedną najtrwalszych legend Francji.

Prawdopodobnie w 42 roku naszej ery, w czasie prześladowań chrześcijan w Palestynie za czasów Heroda Agrypy, grupka wyznawców bliskich Jezusowi: Maria Salomea – żona Zebedusza, matka apostołów Jana i Jakuba Większego, Maria Jakubowa – żona Kleofasa, matka apostoła Jakuba Mniejszego, siostra lub kuzynka Marii Panny, Maria Magdalena, Łazarz i jego siostra Marta, Maximin i ślepy Sydon z Jerycha oraz Józef z Arymatei (niektórzy mówią o 42 osobach...) wsiedli na statek, bez żagla i steru. Ciemnoskóra Sara wołała, żeby także wziąć ją ze sobą, gdy statek już wypłynął na morze. Wtedy Maria Salomea rzuciła na fale swój płaszcz, a Sara dopłynęła na nim jak na tratwie do łodzi. Statek dopłynął sam z siebie do Prowansji i wylądował w miejscu, gdzie dziś znajduje się miasto, którego sama nazwa odnosi się do świętych Marii, znajdujących się na pokładzie.

Naturalnie, jak to zwykle z legendami bywa, jest kilka wersji tego zdarzenia – jedna z nich mówi, że nie było w tym żadnego cudu – po prostu zagrożeni przez Rzymian chrześcijanie wsiedli na statek, utrzymujący regularną łączność z Galią i tu znaleźli bezpieczny azyl. Także o Sarze różnie mówią – była podobno egipską księżniczką. Być może po prostu już tu mieszkała w czasie, gdy było to Święte Miasto Boga Re. Po wylądowaniu łodzi nawróciła się na chrześcijaństwo i stała się sługą Świętych Marii. Mówi się też, że była mniszką w Libii. Albo potomkinią zaginionych Atlantów... Cyganie, którzy czczą ją jako świętą i ich patronkę, nadali jej przydomek Kali, co ma oznaczać zarazem Cygankę i osobę o czarnej cerze. Egipskie pochodzenie Sary byłoby wówczas dość oczywiste – wszak sami Cyganie uważają, że ich ród wywodzi się z Egiptu. A po angielsku na przykład Cygan to gypsy, słowo pochodne od e-gyptian...

Maria Jakubowa i Maria Salomea, obydwie już kobiety starsze, pozostały w mieście, dokąd przywiodły je fale i spędziły tu resztę życia, w towarzystwie Sary. Ich towarzysze rozproszyli się, prowadząc działania apostolskie w Galii. Święta Marta znalazła się w Tarascon, gdzie przy pomocy znaku krzyża pokonała straszliwego płaza imieniem Tarasque, który wynurzał się z wód Rodanu, by porywać dzieci i bydło. Otoczona czcią, dokonała w świętości żywota w tym właśnie mieście i w Tarascon została pochowana. Maria Magdalena podążyła w stronę masywu Sainte Baume (czyli święty balsam) i tam zamieszkała w niedostępnej dla ludzi grocie (baume), do której wyniosły ją anioły. Tak pokutowała za swoje grzechy przez 30 lat za jedyne okrycie mając niezwykle długie i gęste włosy i żywiąc się korzonkami, po czym została przeniesiona (anielską linią lotniczą) do pobliskiego miejsca gdzie mieszkał Święty Maximin (dziś miejscowość St.Maximin-La-Sainte-Baume). Tam zmarła i została pochowana, a relikwie obojga świętych są tu do dziś czczone w bazylice. Łazarz nauczał w Marsylii a Maximin – w Aix-en-Provence. Obie Marie mieszkające w małej miejscowości portowej były otoczone ogromnym szacunkiem i już za życia przyciągały tu mnóstwo pielgrzymów, pragnących na własne oczy zobaczyć osoby, które były świadkami męczeńskiej śmierci Jezusa na krzyżu i jego zmartwychwstania. Gdy zmarły w kilkumiesięcznym odstępie (a wkrótce po nich odeszła Sara) – uroczyście pogrzebano je w niewielkiej kaplicy, którą same kazały jeszcze za życia zbudować. W ceremonii brał udział Święty Trofim, biskup Arles, który przedtem udzielił im ostatnich sakramentów.

Święta Sara z Saintes Maries De la MerI tak w pierwszym wieku naszej ery, ewangelizowana przez Świadków Chrystusa Prowansja śmiało może być uważana za kolebkę europejskiego chrześcijaństwa. Kościół w miejscu pochówku Świętych Kobiet powstał w VI wieku, miasto nazywało się po okcytańsku najpierw La Vila de la Mar, Miasto Morza, potem Nòstra Dòna de la Mar, Nasza Pani z Morza. Kult obu Marii i Sary po latach nieco przygasł, a wskrzesił go dopiero Dobry Król René, za sprawą którego w 1448 roku odkryto szczątki świętych (dokładniej – odkryto dwa kobiece szkielety), ex cathedra komunikując, że odtąd będzie to miejsce święte. Tak powstała usytuowana pod kościołem krypta, zawierająca rzekomo relikwie. Miasto stało się oficjalnym punktem pielgrzymkowym – odwiedzano je głównie jako etap w podążaniu do Santiago de Compostella, a kościół zaczął słynąć z cudów, dokonującym się za wstawiennictwem świętych Marii. „Dowodem” na to miały być liczne vota, dosłownie pokrywające całą świątynię. Niemal wszystkie zostały zniszczone w czasie Rewolucji. Sam kościół poniósł tylko niewielkie straty. Jakobini co prawda wywlekli na rynek relikwiarz i go spalili, ale przewidujący proboszcz ukrył większą część relikwii tak, że rewolucjoniści ich nie znaleźli. Potem relikwiarz zrekonstruowano, kult świętych kobiet pomału wrócił, a w 1838 r. miastu oficjalnie nadano obecną nazwę.

Przez stulecia była to niewielka wioseczka, żyjąca spokojnym życiem rybaków i pasterzy. Jedynymi rozrywkami były manady – czyli bezkrwawe walki byków, parady koni – i doroczne pielgrzymki, podejmowane zarówno przez czcicieli obu Marii, jak i Sary – 24  maja i 19 sierpnia. Dziś głównym źródłem dochodu mieszkańców (nazywanych po francusku w sposób absolutnie nieprzetłumaczalny Saintois – Świętanie?) wydaje się być jednak turystyka.

Sara uważana jest przez Cyganów za ich patronkę, stąd też doroczna fiesta 24-25 maja jest rozgrywana w rytmach od fandanga po czardasza. Figurę ciemnoskórej Świętej wyprowadza się wtedy ceremonialnie z kościoła i w procesji odprowadza na brzeg morza, na pamiątkę słynnego lądowania z 42 r., a kapłan, znajdujący się w udekorowanej łodzi – błogosławi pielgrzymów i ich patronkę.

No tak, tylko o jaką Sarę tu chodzi ?

W tradycji kościoła katolickiego jedyną czczoną Sarą jest wiekowa żona protoplasty Abrahama, bezpłodna do 90 roku życia, a potem matka Izaaka. I to ona według Kościoła jest patronką Cyganów. Cóż - Cyganie jednak swoje wiedzą…

ICH Sara to może egipska księżniczka, która przekazała Romom tajemną wiedzę kapłanów spod piramid… Może przedstawicielka wymarłych rodów galijsko-liguryjskich… Według popularnych ostatnio mitów pop-kultury to wręcz córka Jezusa i Marii Magdaleny, tylko że Maria Magdalena – ta prowansalska – zawsze była samotna… Wygląd Sary świadczy o tym, że może być utożsamiana z Czarną Madonną, bo podobna jest nieco do naszej Matki Boskiej Częstochowskiej, do Matki Bożej z Gwadelupy, Madonny z Chartres, Marii Panny z Montserrat… No, ale w zasadzie Czarna Madonna to do Marii Egipcjanki ma bliżej… Z drugiej strony imię Sara-la-Kali prowadzi nas w stronę ciemnoskórej hinduskiej bogini Kali, a Cyganie mają jednak wiele wspólnego z mieszkańcami Indii... Tyle pytań, a odpowiedzi nie ma i nie będzie. Tylko – czy w ogóle są potrzebne? Czyż XII-wieczny spór między Piotrem Abelardem a świętym Bernardem z Clairveaux na temat niekoherentnych relacji miedzy wiedzą a wiarą niczego nas nie nauczył?

 

 * * *

 

Można by jeszcze długo mówić o miastach – Arles, Aix-en-Provence, Marsylii, o uroczych miasteczkach jak Apt, Cavaillon, L’Isle sur le Sorge, Vaisons le Romans, Remy de Provence, Aigues Mortes, Tarascon, wstąpić do opactwa w Senanque, opowiedzieć o Dobrym Królu René i innych ludziach Prowansji, na koniec zachwycić się klifami Calanque i plażami Lazurowego Wybrzeża, ale nic nie zastąpi rzeczy, o których nie można opowiedzieć – słońca, wiatru, dźwięku i zapachów Prowansji, smaku pastisu, czy wściekłej marsylskiej zupy rybnej bouillabaise. Tam trzeba po prostu być.