Maciej Pinkwart

Miniatury włoskie

 

Wyspa kochanków

 

Leszek od rana wykazywał niezwykłe ożywienie. Już sam marsz do portu w Sorrento był właściwie marszobiegiem, a dzień się dopiero leniwie zaczynał. W porcie zniknął nam z oczu i wrócił po chwili z ogorzałym marynarzem, który okazał się właścicielem niewielkiej floty motorówek. To właśnie z nim mieliśmy płynąć na Capri.

Żebym nie wiem co słyszał o tym miejscu, zawsze przede wszystkim przypomina mi się piosenka Pamiętasz Capri, tę wyspę kochanków… A przecież nazwa pochodzi od wcale nieromantycznych kóz, zamieszkujących tamtejsze skały. Oczywiście – dawniej, bo teraz na Capri mieszkają przede wszystkim milionerzy. No i ci, co dla nich pracują. Zatoka Neapolitańska była spokojna jak letnia zupa, przepłynęliśmy pod skalnym Łukiem Miłości, wznoszącym się niejako w środku morza, co miało nam zapewnić powodzenie w uczuciach i Capri zaczęło być widać. Wyglądała jak małe Czerwone Wierchy, białe wapienie błyszczały w słońcu, wyglądając wcale dostojnie jak na swoje niespełna 600 metrów nad poziomem morza, które przybierało coraz intensywniejszą niebieską barwę. Niestety, kapitan zakomunikował, że do słynnej Lazurowej Groty na zachodnim brzegu wyspy wpłynąć się teraz nie da, bo jest przypływ i wejście skryło się pod wodą. Na pociechę opłynęliśmy Capri dookoła, podziwiając kilka rezydencji i ruiny po pałacu cesarza Tyberiusza. Z portu mieliśmy jechać do górnej części wyspy żółtym autobusikiem miejskim, obliczonym na 30 szczupłych osób. Na przystanku czekała spora wycieczka, tłum turystów indywidualnych i ludności miejscowej. Nie wiem jak, ale wszyscy się zmieściliśmy, choć o odetchnięciu pełną piersią mowy nie było. Leszka tłum oddzielił ode mnie, ale nie bardzo, także mogliśmy trochę nawet rozmawiać, choć na dystans. Po chwili autobus ruszył, od razu z kopyta, dziarsko pokonując kolejne serpentyny i przyjaciel jakoś tak przestał odpowiadać na moje uwagi. Wychyliłem się poprzez grubszą jejmość i zobaczyłem, jak rozmawia ze zjawiskowo piękną brunetką, do której przyciskała go siła odśrodkowa na każdym zakręcie i zupełnie nieźle im szła ta znajomość.

Jednak w miarę podróży tłum zaczął ich rozdzielać, rozmawiali jeszcze, ale już na coraz większy dystans, wreszcie Leszek jakby się poddał, skinął ręką na pożegnanie, ale zaraz podjął inną decyzję i z desperacją zaczął przeciskać się do przodu. Niestety, było już za późno. Na placu w górnym mieście, gdzie autobusik skończył bieg, dziewczyny już nie było.

- Może poszukamy? – zaproponowałem – wyspa nie jest duża…

Pokręcił głową.

- Ponad 10 kilometrów kwadratowych, dwa miasta, kilkaset rezydencji ogrodzonych, niektóre dostępne tylko z morza…

No, tam na pewno się nie schowała, bo jednak jechaliśmy naziemnym autobusem. Zrezygnowani, siedliśmy w kawiarni przy ogrodzie botanicznym. Słońce chowało się za rozłożystymi liśćmi bananowców, wiatr szumiał w gałęziach palm, wspominaliśmy piosenkę o wyspie kochanków.

Leszek westchnął i przypomniał sobie o obowiązkach przewodnika.

- W 1905 na Capri mieszkał Lenin…