Maciej Pinkwart

Miniatury włoskie

 

Wróć do Sorrento. Konkretnie na Piazza Tasso.

 

Bardzo dawno temu, kiedy nie było jeszcze GPS-ów, a telefony komórkowe nie miały roamingu, była już pizza i wszyscy ją bardzo lubili. Wszyscy też wiedzieli, że wynaleziono ją w Neapolu i tam by wypadało iść na obiad, ale w Neapolu był strajk śmieciarzy, więc uznaliśmy, że w Sorrento pizza będzie równie dobra. Ponieważ było tu mnóstwo pizzerii, a przewodnik nie znał żadnej, więc pozostawił nam wolny wybór. Mieliśmy za godzinę spotkać się mniej więcej w środku miasta, przy Piazza Tasso, gdzie parkował nasz autokar.

Po chwili już nie dostrzegłem nikogo z grupy. Ale nie było problemu z trafieniem. Do portu szliśmy prostą, elegancką via Marina Piccola i tą samą drogą trzeba było wracać. Nuda. Postanowiłem pójść w prawo, skręcić potem w równoległą do tej Mariny i koło kościoła, który był w połowie drogi, skręcić w lewo, by znaleźć się z powrotem trasie. Wszedłem więc w ulicę Luigi Maio, rzeczywiście równoległą do Mariny Piccoli. Było coraz ładniej, sporo zieleni, szedłem szybko, po chwili zobaczyłem kościół. Ale nie po lewej stronie, tylko po prawej. Spojrzałem na zegarek. Minęło ledwie kilkanaście minut. Obszedłem kościół z prawej strony, poszedłem znów równoległą ulicą i po chwili znów zobaczyłem kościół. Też po prawej. A potem następny. Jeszcze bardziej po prawej. Poszedłem uliczką między nimi, o zabłądzeniu nie było mowy, pamiętałem przecież cały czas, że trzeba tylko skręcić w lewo i już się będzie na szlaku. Po dwudziestu minutach wyliczyłem, że – ponieważ tyle czasu szliśmy w tamtą stronę – pora skręcić, odnaleźć plac i zacząć szukać pizzerii i kolegów. Tak też zrobiłem. Placu nie było. Nie było też żadnej szerokiej, eleganckiej ulicy. Po chwili znalazłem się na zapuszczonym osiedlu mieszkaniowym, gdzie wśród bloków biegały psy, na przyzbach siedzieli staruszkowie wygrzewający się do słoneczka i nic nie przypominało placu, na którym byliśmy umówieni.

Zagadnąłem pierwszego z brzegu emeryta o parking autokarowy, uśmiechnął się uprzejmie bezzębnymi ustani i pokręcił głową. Podeszła staruszka o lasce, posłuchała, pokręciła głową. Dzieci grające w piłkę tylko się śmiały. Nikt nie umiał po angielsku. Co gorsza, zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa plac, którego szukałem. Ludzi młodych, czy w średnim wieku o tej porze nie miało prawa być w domu – wszyscy pracowali. Mocno już zdenerwowany, sięgnąłem do najgłębszych zasobów pamięci i klecąc coś z łaciny, francuskiego i okruchów włoskiego, wyrzęziłem koszmarnie: Comment andiamo la plazza? Oczywiście sukcesu nie odniosłem, ale jeden z mężczyzn domyślił się, że idzie mi o plac: Piazza?Quale piazza?Quale nome?

W tym momencie odblokowała mi się szara komórka i wydukałem: piazza Tasso.

Wstali wszyscy, odprowadzili mnie na skraj osiedla, pokazali drogę. Doszedłem do placu z drugiej strony, bo moje równoległe nie zbiegały się na horyzoncie, tylko wręcz przeciwnie. Minęło ledwo 45 minut. Przy placu jeszcze zjadłem pizzę. Nie smakowała mi.