Maciej Pinkwart

Miniatury włoskie

 

Jak w San Marino nie zostałem milionerem

 

W zasadzie nie byłoby po co tam jeździć, bo przecież polskie grupy, wstępujące do San Marino po drodze do Rzymu i tak nie mają dość czasu, żeby zwiedzić XI-wieczną twierdzę, pałac księcia z XV w. czy klasztor franciszkanów z XIV w., po prawdzie nawet mało ich obchodzi to, że samo miasto założono w 301 r. i jest siedzibą najdłużej istniejącego państwa w Europie. San Marino kojarzone jest wyłącznie jako siedziba jedynej drużyny piłkarskiej na świecie, z którą Polska wygrywa oraz jako światowe centrum alkoholu. Mit o bezcłowych okazjach cenowych udało mi się obalić już za pierwszym pobytem, kiedy to kontrolnie kupiony pięciolitrowy baniaczek czerwonego wina był w San Marino o połowę droższy niż w sąsiednim włoskim Rimini. Niemniej jednak potęga mitu jest wielka, a poza tym jest jeszcze inny czynnik, dla patriotów niemal tak samo istotny jak cena: tam wszyscy mówią po polsku. W sklepach alkoholowych, naturalnie.

I jest jeszcze jeden czynnik, który nas ciągnie do San Marino: w każdym sklepie – nie tylko z alkoholem! – zanim podejmiesz decyzję o zakupie (nie koniecznie pozytywną!) – jesteś zapraszany do degustacji wybranego trunku. Najczęściej są to kolorowe wódki i likiery w najdziwaczniejszych buteleczkach, uwodzące potencjalnego alkoholika barwą, zapachem i kształtem. Przerwa w wycieczce czy pielgrzymce, przewidziana na – powiedzmy - "zwiedzanie" San Marino, trwa zwykle godzinę. Wystarcza to, żeby obejść większość sklepów wokół centralnego Piazza Della Liberte. Przerabiałem to za pierwszym pobytem. Głowa bolała mnie potem do samego Asyżu, przeszło dopiero w piwnicach katedry, może to wpływ świętego Franciszka. Któregoś razu w czasie pielgrzymki po sklepach, zaszedłem w towarzystwie kilku przyjaciół do sklepu, prowadzonego przez Polaka (polskich sprzedawców jest tu ze 20-tu; reszta się nauczyła po polsku mówić), bo Krysia miała ochotę na jakiś kolorek na prezent dla kogoś starszego. Zagadałem się na boku z właścicielem, gdy nagle usłyszałem kłótnię. Przed Krysię do kolejki wepchnęło się kilka zakonnic pod przewodem księdza, który właśnie udzielał im rad, jaki alkohol kupić. Był kompetentny, bo rekomendował raczej Jacka Danielsa niż kolorowe likierki, ale Krysia nie zwracała uwagi na fachowość alkoholowych porad dla zakonnic, tylko podniesionym i kategorycznym tonem napominała, że oni tu nie stali, tylko wepchnęli się bezczelnie, a w ogóle, to kto to widział, żeby osoby duchowne kupowały hektolitry alkoholu.

Znajomy pospieszył obsłużyć moją zirytowaną przyjaciółkę, ksiądz usiłował obrócić sprawę w żart mówiąc, że zakonnica też człowiek i napić się musi, a księży wino mszalne już uodporniło, Krysia zrzucała na nich całą górę pogardy, ale nie mogła nic powiedzieć na argument, że jej adwersarze są z pielgrzymką i spieszą się do Ojca Świętego, więc chcieli gorzałę poza kolejką.

I tak straciłem szansę na wzbogacenie się, bo ten znajomy chwilę przed awanturą proponował mi, że będę dostawał dolę za każdego turystę, którego doprowadzę do jego sklepu. Potem już do tego nie wracał. Widziałem, że gadał z księdzem.