Maciej Pinkwart

Miniatury włoskie

 

Łzy Chrystusa

 

Szosa, poprowadzona po zboczach Wezuwiusza, skłania do tęsknego wspomnienia poczciwego aviomarinu. Ale w końcu jesteśmy w gorącym klimacie, gdzie albo się sjestuje, albo podejmuje ryzyko. Tak samo jeździłem na Olimp, podobnie było w marokańskim Atlasie Wysokim, w Pirenejach czy Luberonie. „Nie ma się czym przejmować, w końcu codziennie jeżdżą tu setki samochodów i nic się nie dzieje” – przekonuję się w myślach, nie patrząc w stronę przepaści, gdzie co i raz pojawiają się zardzewiałe wraki samochodów, którym się jednak coś podziało. Wreszcie się zatrzymujemy na ostatnim parkingu, jakieś tysiąc metrów nad poziomem morza. Do szczytu jeszcze kilkadziesiąt minut marszu. Cóż to dla nas, górali…

Ale górale zwykle nie chodzą po wyślizganym pumeksie, w ostrym zapachu siarki. Dochodzę do bramki, gdzie trzeba opłacić 8 € za wstęp, można skorzystać z toalety i kupić pamiątki. Rozsądek podpowiada, że lepiej byłoby to zrobić w drodze powrotnej, ale przezorność uprzedza, że z powrotem stoisko już może być zamknięte, bo sprzedawcy najwyraźniej już pakują manatki. Kawałki lawy, plastikowe szczyty z napisem Vesuvio, obrazki i pocztówki. I rząd flaszek z winem. Niewątpliwie coś dla mnie.

Wybieram białe wytrawne, bo innych nie ma, cena wydaje mi się wygórowana, ale i poziom jest wysoki: wino Lacrima Christi produkowane jest z winnic na zboczach Wezuwiusza, ale transport pod szczyt musi być dość kosztowny. No i nie każdy może się pochwalić, że kupił Łzę Chrystusa prawie na szczycie wulkanu… Lacrima wędruje więc do plecaka i maszeruje na Wezuwiusz. Po chwili głośne „achy” i „ochy” oznajmiają, że jestem u celu.

Krater wulkanu zapada się na jakieś 200 metrów i gdyby chcieć zejść w paszczę diabła, to tu można by spróbować. Szarawe głazy pokryte są nalotem podobnym do tego, jaki pokrywa kamienie na tatrzańskiej Żółtej Turni. Po chwili dostrzegam różnicę: piaskowce Żółtej Turni porasta żółty porost o śmiesznej nazwie wielosporek jaskrawy, przez turystów nazywany rozporkiem. Tutaj żółte wykwity to po prostu siarka. Kilka osób jest we wnętrzu krateru, ale ja zdecydowanie odmawiam sobie tej przyjemności. To przecież rezerwat przyrody i nie wolno schodzić ze szlaku! No a poza tym mam złe konotacje ze słowem "zejście", zwłaszcza w kontekście wybuchającego wulkanu, a co gorsza  - zejście w dół musi pociągnąć za sobą w konsekwencji wejście w górę, więc raczej poprzestaniemy na wyniosłym spojrzeniu z kaldery w głąb wulkanu. W kilku miejscach krateru unoszą się dymy, widzę też niewielką watrę – na wierzch wydobywa się ogień i maleńkie wodospady lawy. Turyści dookoła sięgają po telefony i we wszystkich językach świata zawiadamiają swoich bliskich, że oto zdobyli Wezuwiusza. Nie mam telefonu, więc sięgam po Lacrimę Christi. Ale nie wypada tego obalać na wulkanie, jeszcze bym wpadł w zbyt wesoły nastrój, a wiemy, z czym się kojarzy tańczenie na wulkanie.

Schodzę na parking. Obok samochodów jest sklep z pamiątkami i, oczywiście, firmowym winem Wezuwiusza. Jest tu o połowę tańsze niż pod szczytem. Są też słodkie i półsłodkie, ale trwam przy swoim, szczytowym. Wieczorem w hotelu okazuje się, że jest kwaśne i ogólnie niedobre.

Inna rzecz, że w końcu rozsmakowywanie się we Łzach Chrystusa, byłoby zupełnie nie na miejscu.