Maciej
Pinkwart
Zapach wigilii
Dla
Renaty Piżanowskiej-Zarytkiewicz, z podziękowaniem za inspirację
Te karpie przywieźli zdecydowanie za wcześnie, moim zdaniem. Ale za krótko tam
pracowałem i za młody w sumie byłem, żeby się z tym swoim zdaniem pchać przed
oczy naszemu kierownictwu, tym bardziej, że naszego kierownictwa o jego zdanie
też nikt nie pytał, bo decyzje w sprawie zaopatrzenia naszego marketu i tak
zapadały w krakowskim kierownictwie, jeśli nie dalej - w Niemczech czy gdzieś,
nie pytałem, bo jak kto za dużo gada to mu na zdrowie nie wychodzi. No, ale tak
na zdrowy rozum - kto będzie kupował karpia na święta zaraz po Wszystkich
Świętych? Chyba do akwarium, jak kto ma duże. Myśmy akurat mieli na sklepie, tuż
obok spożywki, więc jak tylko ta pierwsza partia zajechała na parking, to
chłopcy przynieśli takie dwa szafliki, gdzie tych karpi było aż gęsto, postawili
i patrzą. Komendant zawołał nas, ochroniarzy, zawsze w nas orali przy pracy
fizycznej, kazał ubrać rękawice i wszyscy, ilu nas tam było, rzucaliśmy tymi
karpiami do akwarium. Mnie akurat taki bardziej żwawy się na początek trafił,
wywijał mi się jak ryba, to go i nie utrzymałem w tych służbowych ochronkach, a
może się i przestraszyłem, że taki wysportowany, bo ledwo go chwyciłem, a tu
dup! - i karp wywija na podłodze. Ale zaraz we dwóch go złapaliśmy, nie miał
prawa, no i trafił do swojego basenu olimpijskiego. Dzieciaki z całego sklepu
się zleciały, wszystkim się podobało, karpiom też, bo w tych wcześniejszych
szaflikach to więcej karpi było niż wody, więc pewno się czuły jak w koncentraku.
Nie były za duże, tak do kilograma, ale twardziele, jak się tylko rozeznały co i
jak, to przestały zalegać na boku, a co poniektóre do góry brzuchem, tylko
mach-mach płetwami i już pływają, ryjki otwierają i za rozrywkę robią.
Ale były atrakcją tylko może przez dwa dni, one dla nas, a my dla nich. Ludzie
się szybko przyzwyczaili, bo my tu stałych klientów mamy, z południowej części
miasta przychodzą, to znaczy przyjeżdżają, bo na piechotę to tylko zasadniczo z
naszego osiedla. Przychodzili, patrzyli, wzruszali ramionami i szli po inne
zakupy. No bo kto by sobie łazienkę zapychał karpiem półtora miesiąca przed
świętami? Jeden taki starszy gościu, pamiętam go dobrze, bo zawsze z pieskiem
takim przychodził, piesek mały, kudłaty, zupełnie jak mój Bari, którego do dziś
nie mogę odżałować, tego pieska parkował pod wiatą z koszykami i czasem go
opieprzaliśmy, a czasem nie, gościa znaczy się, no i ten facio stawał przed
akwarium i gębą ruszał jak te karpie, jakby z nimi rozmawiał. Powiedział raz do
Hanki z ryb, że upatrzył sobie jednego takiego cwańszego, co najbliżej mu
podpływał, no i jak go nikt nie kupi do tego czasu, to na święta go weźmie, bo
na razie to ma małe dzieci i one muszą co wieczór do wanny. I na karpia miejsca
już nie ma, bo przy trójce drobiazgu, no i piesek był tam jeszcze, to karp jest
uciążliwy, tak powiedział, uciążliwy, nie zrozumiała Hanka i zapytała mnie co on
chciał przez to powiedzieć, ten gościu. I stąd się to tym dowiedziałem, bo Hanka
do mnie zawsze z kłopotami przychodziła, nie żeby coś do mnie miała, ale była z
tej samej wsi, co ja i ona tak po starej znajomości. Poszedłem zobaczyć tego
cwańszego, rzeczywiście trochę odstawał od reszty, bo miał wygryzioną płetwę
ogonową, jakby się bił z jakimś drugim. Jak mu wygryźli, to nie mógł być taki
cwany, jak ten gostek twierdził, moim zdaniem. Ale znów siedziałem cicho, bo
nawet Hance tego nie powiedziałem, żeby ten od psa się nie dowiedział i nie
pogniewał, że się z nim nie zgadzam, ludzie są teraz strasznie drażliwi,
szczególnie tacy co mają trójkę drobnych dzieci i psa jeszcze takiego fajnego,
jak ten mój Bari....
A tego Bariego żal mi do dziś i nawet tak sobie myślę, że jakbym go miał, to by
nie porobiło się to co się porobiło, bo Bari zawsze był taki oddany i tak mi w
oczy patrzył, jakby chciał powiedzieć: nie martw się, chłopie, wszystko będzie
dobrze, kumplujemy się, to cię nie dam skrzywdzić, spoko! No i fakt, wtedy
wszystko szło jakby lepiej, weselej i spokojniej i pieprzyć się zaczęło dopiero
wtedy, kiedy mama zachorowała na płuca. Kaszlała, kaszlała, aż przykro było
słuchać, lekarze kręcili głowami i zapisywali coraz droższe lekarstwa, kogo by
było na to stać! Jak czasem coś jej dawaliśmy, to ani brać nie chciała, bo
szkoda pieniędzy, mówiła, ani jej nie pomagało, może i przez to, że w łóżku nie
leżała, no bo kto by przy gospodarstwie robił. Tatko coraz bardziej ponury
chodził, tylko do Bariego się odzywał grzecznie i karmił go, i głaskał, aż mi
było dziwne, bo jakoś przedtem wydawało mi się że go nawet nie specjalnie lubił,
w końcu to był mój pies, a mnie i całego mojego majdanu tatko też nie lubił. No
i po dwóch tygodniach takiej miłości, kiedy mamie się nadal nie poprawiało, to
tatko w niedzielę po mszy wziął siekierę, przywiązał Bariego do jabłonki, co
rosła pod stajnią, przeżegnał się i zarąbał go od jednego machu. W zasadzie nie
od jednego, bo ta głowa jeszcze się trzymała na takim płatku skóry i oczy miał
otwarte i tylko na mnie patrzył, zanim mu zgasły te oczy, i tak mi się wydawało,
że mi chciał powiedzieć, że zasadniczo do mnie nie ma pretensji, tak te psie
oczy wyrozumiałem, tylko to tak się ułożyło, pieskie życie i pieska śmierć, i
już było po Barim, zwłaszcza jak tatko zrobił drugiego macha i głowa Bariego
poturlała się od jabłonki, bo tam w dół trochę było. Naturalnie, posunąłem od
razu do tatki, w końcu już swoje lata miałem i wojsko odsłużone, ale wziął tę
zakrwawioną siekierę i dał mi do zrozumienia, że moje miejsce jest nieco dalej.
Obdarł potem Bariego ze skóry, zeskrobał tłuszcz, niewiele tego było, bo co jak
co, ale zapasiony to ten mój Bari nie był, ale zawsze na mały garnuszek się
uzbierało. Przetopił, karmił matkę tym smalcem, nawet zupę na Bariego kościach
ugotował, i sam jadł i matce dawał, a ja pojechałem do ciotki do Wrocławia, bo
nie mogłem już tego wytrzymać.
Ale ciotka od dwóch lat była w Niemczech, więc nie miał mnie kto ugościć, w jej
domu mieszkali jacyś obcy, więc zaraz wróciłem, tyle że się przejechałem. No i
zdążyłem na pogrzeb matki, bo jej jednak Bari nie pomógł. Po pogrzebie tatko
kazał mi iść ze sobą do lasu drzewa nakraść, bo zimno się zaczęło robić,
wiadomo, jak to w listopadzie, no i tak się jakoś podziało, że sam z tego lasu
wróciłem, bo jego drzewo przygniotło, akurat na szyję spadło, a właściwie na to,
co z niej zostało po tym, jak mu odebrałem siekierę, tę samą co jej użył na
Bariego. Myślę sobie, że jakbym ja jego nie ciupnął, to on by ciupnął mnie, bo
się tak zamachnął na mnie zaraz po tym, jak drzewo podcięliśmy. Ale w wojsku
byłem w komandosach, więc to ćwiczyłem, no i nie miał szans. Zresztą w zasadzie
już i tak był do niczego, bo po tym Barim zupełnie się zmienił. Na niekorzyść,
moim zdaniem.
Ten karp-cwaniak od gościa z psem absolutnie nie był wart tego, żeby się nim
interesować, zwłaszcza w sprawie jakichś planów świątecznych. To właśnie on
pierwszy kipnął z całej tej żwawej początkowo gromadki. W sumie, tośmy się tego
w zasadzie spodziewali, przynajmniej ja, ale znów mnie nikt o zdanie nie pytał,
więc się z tym nie pchałem do kierownictwa. Nie to, żebym w ogóle się w tej
sprawie nie odzywał, bo komendantowi ochrony, jak wypadła nam razem zmiana,
powiedziałem, że jakoś tak głupio - karpie przywieźli, a karmy dla karpi nie. I
jak ludzie ich nie kupią - a nie kupią jeszcze przez miesiąc bankowo - to nam ta
żywina wyzdycha i tylko straty będą. Na to szef mi powiedział, że po pierwsze to
nie nasza sprawa, bo my mamy tylko pilnować, żeby nikt ich nie ukradł i sobie
nikt nie zrobił przy nich krzywdy, a po drugie, to pewno karp miesiąc bez żarcia
wytrzyma, bo w zimę na przykład to pod lodem pewno niczego do jedzenia nie ma.
Szef miał rację, tylko karpie o tym nie wiedziały. Pierwszy poddał się
cwaniaczek, a po nim seryjnie zaczęły odwracać się brzuchami do góry następne.
Weterynarz zbadał wodę, była w porządku, karpie jako zdechłe nie nadawały się do
sprzedaży na sklepie, no i pojawił się problem, co zrobić z nieboszczykami.
I wtedy Hania powiedziała swojej szefowej o kotach, szefowa kierownikowi piętra,
aż dotarło do centrali w Krakowie, czy może gdzieś w Niemczech, tego mi nie
mówili. Potem zeszło w dół do szefa ochrony, a od szefa - do mnie, bo to ja
miałem ten Haniny pomysł realizować. Za marketem, przy parkingu dla personelu
był śmietnik, w którym gospodarowały koty. I dla tych kotów mieliśmy wykładać te
nieżywe karpie. Niech i kotki mają święta.
Dwa razy w tygodniu robiliśmy im ucztę. Dokładniej - ja robiłem, bo po
sporządzeniu komisyjnego protokołu zniszczenia przeterminowanego towaru ja
brałem karpie w reklamówki i wynosiłem za market. Nawet nie zdążyły się
zaśmiardnąć, jak już ich nie było, koty widać wrąbywały je w całości, bo nigdy
nie została nawet ogryziona głowa.
W drugim tygodniu zobaczyłem go pierwszy raz. Musiało to być już po Mikołaju, bo
dziewczyny na stoiskach i w kasach nosiły na głowach takie głupie czerwone
czapeczki z białymi pomponikami, bez sensu, bo tylko gorąco im było jak fiks, a
pożytek żaden, w dodatku włosy się szybko przetłuszczały i na szampon im więcej
wychodziło. Od rana do nocy z głośników leciały takie amerykańskie kawałki
świąteczne i od tych Łajt Kristmesów można było się porzygać w pierwsze dni,
potem to już nie zwracałem uwagi. Było kupa roboty na sali, bo powoli ludzie
zaczynali robić zakupy na święta, no i jakoś tak coraz więcej pijaków
przychodziło. Kiedyś na Adwent ludzie przestawali pić, przynajmniej u nas na
wsi, a tu w mieście to jakby odwrotnie - im bliżej Gwiazdki, tym więcej szło
piwa i wódki, wina to nie specjalnie, bo u nas tradycja nie jest winna.
Niektórzy wypijali od razu pod marketem i ryzykując masakrę na parkingu szli
potem zakosami do domów, gdzieś tam na naszym osiedlu, bo ci z dalsza,
samochodziarze, to jednak starali się pić dopiero w domu, bo tu u nas pod
marketem często gliniarze łapali na radar i na chuch.
I ten gość, co go wtedy pierwszy raz zobaczyłem, to sprawiał wrażenie, jakby był
wypity. To nieprawda, że go wtedy widziałem po raz pierwszy, bo jak podszedłem
do niego przy tym śmietniku, z rękami pełnymi tych zdechlaków, to się tak z
nagła do mnie obrócił i twarz wydała mi się znajoma. Potem się zorientowałem
skąd go znałem, ale to potem, bo wtedy to tylko go jakoś ogólnie kojarzyłem,
kiedy go zobaczyłem pierwszy raz. No, nie pierwszy, ale jakby pierwszy z bliska.
Szedłem z karpiami, a on klęczał przy tym miejscu, gdzie wykładałem to kotom,
obok leżała reklamówka, a on pochylał się tak nisko, że głowę miał jakby na
ziemi. Już go chciałem nakrzyczeć, żeby mi tu pod sklepem nie robił dziadostwa i
jak chce rzygać, to niech idzie sobie w krzaki, bo tu u nas to zaraz się las
zaczynał za budynkiem, ale jak podszedłem bliżej, to zobaczyłem, że jest
trzeźwy, tylko po prostu stary i pewno się poślizgnął, no bo to już śnieg spadł,
a za sklepem, to nie sprzątali tak, jak na głównym parkingu. Chciałem się go
spytać, czy mu coś się złego nie stało, a może zasłabł i trzeba lekarza,
mieliśmy na sklepie dyżurkę i ambulatorium na wypadek takich wypadków, ale jak
zobaczyłem jego oczy, to od razu mi się odechciało. Świeciły mu jak węgle i nic
tylko patrzył na te moje torby z karpiami, najpierw to się przestraszyłem, że
wariat jakiś, na wariatów to i komandos może być za mało, ale potem pomyślałem,
że po prostu głodny jest, bezdomny i bezrobotny i trzeba mu pomóc. Nie
wiedziałem tylko, czy te zdechłe karpie nadają się do jedzenia, sam bym nie
wziął do ust. Ale potem doszedłem do wniosku, że komuś, co od paru dni nic nie
jadł, to jest tak wszystko jedno, i zje byle co. Najwyżej pójdzie do szpitala, a
tam dla bezrobotnego, bezdomnego i głodnego to jakby raj. Albo najwyżej umrze,
no i też nic się nie stanie, ten wyglądał, jakby nikt po nim nie miał płakać, to
co go żałować.
Spytałem go, czy chce tych karpi. Kiwnął głową parę razy i nadstawił swoją
torbę. Jak szalik mu się rozchylił, to zauważyłem że pod spodem miał zupełnie
białą koszulę i krawat, zawiązany w taki porządny trójkątny węzeł, jak u nas
tylko dyrektor fabryki nosił, jak jeszcze w naszej wsi była fabryka, którą szlag
trafił po wybuchu sprężonego tlenu na składzie z butlami. Ten krawat
zapamiętałem i ten węzeł, bo po nim poznali ciało dyrektora, który akurat w
czasie wybuchu był w pracy. Głowa tak wyglądała, że po niej niczego nie można
było poznać, no mówiąc szczerze to w ogóle jej w zasadzie nie było, ale na szyi
bez głowy tkwił wciąż ten krawat z węzłem i kierownik szkoły powiedział wtedy do
mnie, jakeśmy obaj przybiegli po tym wybuchu: patrz chłopie, z faceta gówno, a
krawat się ostał i taka ładna wirdżińja, znaczy się zrozumiałam, że ten krawat
wirdżińja się nazywał, dziwnie jakoś. No to teraz, jak pierwszy raz z bliska
zobaczyłem tego faceta, to pomyślałem, że bezdomni, bezrobotni i głodni, to nie
noszą białych koszul i krawatów z wirdżińjami. U nas w domu nie było chyba ani
jednego krawata, bo ojciec do ślubu szedł w pożyczonych ciuchach, co mu miało
podobno przynieść szczęście, ale nie przyniosło, no ale to zupełnie inna i
niepotrzebnie tu opowiadana historia. Chcę tylko zaznaczyć, że się tym
zdziwiłem, tym krawatem i facetem, co klęczał pod śmietnikiem i wyglądał jakby
był ciężko wypitym bezdomnym, któremu przecież krawat z wirdżińją nie
przysługuje.
Chciał przekładać te karpie do swojej reklamówki, ale po prostu wcisnąłem mu
swoją do ręki, po co by miał się brudzić, zresztą i tak by mu się to nie
zmieściło, bo tym razem ze cztery sztuki świeżo kipnęły. Powiedziałem mu, że to
zdechłe są karpie, ale jak on chce, to proszę bardzo, tylko niech sprawdzi, czy
się nadają, bo ja tam nie wiem, zresztą ja to ryb nie jadam, to i tak się nie
znam. Popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, potrząsnął głową, jakby się ze mną w
czymś nie zgadzał, ale nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął. Zobaczyłem, że
nie jest taki okropnie stary, jak myślałem pierwej. Wyciągnął rękę i zobaczyłem,
że nosi skórzane rękawiczki, i to nie takie jak lalusie - niedzielni kierowcy,
tylko porządne, czarne, jak biznesmeni na filmach. Na biznesmena jednak nie
wyglądał, zresztą przestałem się nad tym zastanawiać, bo ten facet, co go wtedy
pierwszy raz zobaczyłem, rozejrzał się dokoła czy nikt nie widzi, ja też, bo w
zasadzie to te karpie powinny być zniszczone, a nie trafiać do ludzi, dla
których się podobno nie nadawały, no i nie chciałem, żeby mnie ktoś przy tych
dobrych uczynkach widział, bo wiadomo, że najgorsze świństwo prędzej ci wybaczą,
niż dobry uczynek, ale na szczęście na tym naszym parkingu nikogo nie było,
tylko koty łaziły pod krzakami, wkurzone, że im się tym razem omsknęło. I jak
odwróciłem głowę, to faceta już nie było, musiał być cholernie szybki, co jakby
mi znów nie pasowało do obrazka, jaki sobie na jego temat w głowie narysowałem.
Gdzieś blisko zapalił silnik jakiegoś dużego samochodu, pomyślałem o moim gościu
z moimi reklamówkami pełnymi zdechłych karpi, ale przecież to nie mógł być on,
bo facet z samochodem, wirdżińją i w czarnych rękawiczkach nie grzebie po
sklepowych śmietnikach za żarciem, tylko wchodzi do marketu od frontu, wszyscy
mu się kłaniają, a takie leszcze jak ja to im pomagają układać paczki w tych ich
luksuśnych taksówkach.
Potem już go więcej nie widziałem, znaczy tutaj, przy śmietniku, bo albo
przestał przychodzić, albo bywał nie na mojej zmianie, albo się rozchorował po
tych rybich trupach. Nawet sobie pomyślałem, że może umarł i przez chwilę było
mi żal, ale w końcu ostrzegałem go, no i jak chciał ryzykować, to jego sprawa,
końcu ani mi on swat ani brat, a jakby umarł to też by się nic wielkiego nie
stało. Ale nie umarł, wręcz przeciwnie, tylko że to wyszło na jaw trochę
później.
Do świąt już było całkiem blisko, jak zrobiłem sobie krzywdę choinką. W zasadzie
nic wielkiego, ale któregoś dnia nawieźli nam całego tira drzewek i trzeba było
je oprawiać w krzyżaki, bo teraz ludzie się strasznie wygodni zrobili i sami
niczego nie umieją, więc jak idą do marketu, to by najchętniej wszystko gotowe
wzięli. Pomyślałem sobie nawet, że moim zdaniem to powinni od razu sprzedawać te
choinki nie tylko oprawione, ale nawet ubrane i może z prezentami na takim
stelażu pod spodem, no ale znów się opamiętałem, że jak na swoje zdanie to za
krótko tu pracuję i za bardzo zależy mi na mojej pracy. Tylko Hani powiedziałem,
jak czekała na swój bus do naszej wsi po robocie, a późno już było i choć kto
mógł ją tu zaczepić na pustym przystanku, w tym naszym blokowisku to meneli nie
brakuje, więc pomagałem jej czekać, no i jakby ją ochraniałem, w końcu jako
ochroniarz umiałem to robić, z tym że jakby społecznie, bo służbę już właśnie
skończyłem, a z Hanką jeszcze chodzić nie zacząłem. No więc powiedziałem jej o
tym moim pomyśle na choinkę, ale jej się chyba nie spodobał, bo najpierw się z
tego śmiała, a potem powiedziała, że nikt by takiej choinki nie kupił, bo by
trzeba mieć specjalne samochody dostawcze, żeby je rozwozić, takie wysokie, i że
na szczęście to nie jest nasz kłopot, bo i tak ona robi w rybach, a ja w
ochronie. Wtedy mi się bardzo spodobała po raz pierwszy, że taka jest praktyczna
i stanowcza i tak się ładnie śmieje, choć mi się nie podobało, że śmieje się
mojego zdania. Bus zresztą zaraz przyjechał i Hanka tak fajnie na mnie
popatrzyła i powiedziała, dziękuję ci mój rycerzu ochrony. Szkoda, że z nią
wtedy nie pojechałem, no ale jak miałem pojechać, kiedy w mojej wsi w zasadzie
nie mogłem się pokazywać, bo za tamtą historię z tatką to kilku jego kumpli
obiecało mi, że jeszcze zobaczę, no i nie jeździłem.
Szkoda, że nie pojechałem, bo jakbym pojechał, to na pewno by na nią tych dwóch
nie napadło, co wyciągnęli Hanusię z busu zaraz przy przystanku nad rzeką i
zepsuli ją po kolei, a potem, żeby nie chciała na nich mówić, to wybili jej
wszystkie zęby, zresztą tym samym kluczem francuskim, z którym rzucił się na
nich kierowca busa, ale go mu odebrali, a Hanusi wybili zaraz po tym, jak go
utopili w rzece, bo im chciał przeszkadzać, a oni nie byli z tych, co to dają
sobie przeszkadzać. Hania przeżyła i nawet dość szybko odzyskała przytomność w
szpitalu, bo szpital był niedaleko i jak tylko rano ludzie szli do pracy to
zobaczyli zamarzniętą prawie na kość dziewczynę w kałuży krwi bez ubrania. Ale
jak musiała najpierw lekarzowi, potem pielęgniarkom, potem policji, potem
kobietom na sali, a na koniec rodzinie wszystko opowiadać, a nie mogła dobrze
opowiadać bez tych zębów, to nie mogła już tego wytrzymać i podjęła decyzję,
żeby już nigdy nikomu nic nie mówić. Zwłaszcza, że matka jak się dowiedziała, że
ją ci dwaj bandyci zepsuli, to rzuciła się na nią z pięściami i ledwo ją
pielęgniarki odciągnęły, lekarze tej mamie dali zastrzyk i zawieźli do
wariatkowa. I jak tylko Hanka zaczęła móc chodzić i odłączyli ją od tych
wszystkich kroplówek, to poszła do łazienki żeby się umyć, popatrzyła do lustra
i potem zaraz siadła na kibelku, żeby sobie podciąć żyły nożem od śniadania, co
sobie go zachowała, trochę wbrew przepisom. Ale krwi miała mało, i siły też
niewiele, więc żeby wytrwać w tej swojej decyzji wyskoczyła oknem prosto na
śnieg, a było to z piątego piętra, bo u nas szpital jest najwyższym budynkiem w
mieście.
I jak przyjechałem do tego szpitala zaraz po służbie następnego dnia, to akurat
trafiłem na ten moment, kiedy wokół Hani na zaspie śnieżnej robiło się takie
czerwone koło krwi, no i było mi okropnie przykro, że to zrobiła, zwłaszcza, że
mi potem wszystko opowiedział jej brat, jak przyszedł do mnie się rozliczyć z
tego, co Hania mu opowiedziała o nas, a czego ja nie zdążyłem się dowiedzieć,
przez tę jej decyzję. Moim zdaniem to była niesłuszna decyzja, ale z moim
zdaniem siedziałem cicho, bo już jak Hanusi nie było, to zupełnie nie miał kto
tego słuchać, choćby nawet po to, żeby się z tego pośmiać. Brat Hani mi
powiedział, kim byli ci faceci, no i dobrze to sobie zapamiętałem, no i oni też
potem, ale w sumie pamiętali krótko, bo mówią, że człowiek po śmierci to pamięta
już same dobre rzeczy, których tu na ziemi doświadczył, a to, czego oni
doświadczyli, jak już mi się noga naprawiła, to na pewno dobre nie było. Ale to
było później, sporo po tym, jak Hania podjęła tę niesłuszną decyzję, i po tym,
jak zrobiłem sobie krzywdę choinką.
Szef wyznaczył mnie i jeszcze takiego jednego z naszej zmiany do oprawiania tych
choinek. Dokładniej, ja miałem drzewka od spodu ociosywać delikatnie, a on, taki
Jerzyk z miasta, co mu się w policji nie powiodło i musiał zmienić pracę, on
tylko wsadzał je w krzyżaki i oprawiał takimi klinikami. Ciemno się zrobiło, za
marketem nie oświetlają tak jak z przodu, moim zdaniem niesłusznie, bo z przodu
na parkingu to nawet samochody świecą, a z tyłu nic i złodziej tylko mógłby na
to czekać, ale od swojego zdania to już zacząłem się odzwyczajać, raz je
powiedziałem głośno i proszę, co się porobiło. Więc tak w półmroku ciupałem tą
siekierą, myśląc o Hani i o tym niefarcie, który wyraźnie mnie zaczął otaczać po
tym, jak mama zaczęła kaszleć i tatko ugotował Bariego. I jak człowiek tak w
półmroku myśli sobie niedobrze, to coraz gorzej myśli i gorzej i w końcu to już
by sobie tą siekierą sam walnął w łeb, gdyby nie to, że to jakoś tak niewygodnie
jest, jeszcze z byłym policjantem Jerzykiem obok. No bo pomyślałem, że w gruncie
rzeczy to ja jestem wszystkiemu winien, nawet nie dlatego, że z Hanią wtedy nie
pojechałem, tylko że się do sprawy zabierałem, jak pies do jeża, i w zasadzie to
Hania mogłaby wcale do tej naszej swojej wsi nie jechać, tylko pójść ze mną do
mojego naszego domu, i to nie żeby koniecznie dopiero wtedy po tym, jak
powiedziałem to moje zdanie z choinką, tylko znacznie wcześniej, bo mi ten jej
braciacho powiedział, to według niej to myśmy się mieli ku sobie już dobre pół
roku, na długo jeszcze przed pierwszymi karpiami. Tyle, że o tym to ja nawet się
nie domyślałem i to było jej zdanie w tej sprawie, i ona też mogła, do cholery,
te swoje zdanie powiedzieć głośno, do mnie rzecz jasna, a nie tylko wyśmiewać
się z mojego. I przypomniałem sobie ten jej śmiech śmieszny, ale śliczny i mi
się w środku coś skręciło, podniosłem tę siekierę, żeby choć choinkę ciupnąć z
całej siły i wtedy zobaczyłem, jak pod śmietnikiem siedzi wielgaśny kot z rybią
głową na szyi.
Oczywiście nie uwierzyłem w to co zobaczyłem, tylko pomyślałem, że po prostu
zwariowałem, bo za dużo już się pozwalało na moją biedną głowę, albo że mi to
się wszystko śni i nie ma żadnego kota-niekota, że Hanusi nie zepsuli i nie
podjęła tej niedobrej decyzji, a ja nie stoję tu na mrozie przed kupą choinek do
oprawiania, tylko może śpię sobie w domciu, i zaraz usłyszę jak mamcia kaszle i
tatko klnie na nią, że mu spać nie daje, i że Bari bawi się pod domem starą
piłką, co to ją jeszcze kopał mój starszy brat, tuż przed tym jak pobiegł za nią
przez jezdnię, i wtedy już nic nie mógł zrobić ani on, ani kierowca tego
autobusu, ani nawet Bari, który chciał polecieć za piłką, ale siedział jak
zaczarowany, słuchając tego krzyku ostatniego i ostatniego pisku hamulców, zanim
autobus z kierowcą i wszystkimi dziećmi jadącymi do gimnazjum w mieście nie
skatulał się w przepaść.... Ale Bari nie bawił się piłką, tatko nie klął, mama
nie kaszlała, a ja nie spałem w domciu, tylko właśnie otworzyłem oczy i ręce, a
siekiera wypadła mi z dłoni i trafiła prosto w nogę, rozcinając dżinsy,
skarpetę, skórę i kość. Wierzgnąłem nogą, niepotrzebnie moim zdaniem, ale
człowiek nie zawsze panuje nad odruchami, nawet w zasadzie rzadko, moim zdaniem,
no i siekiera poleciała jak na skrzydłach prosto do Jerzyka. I odwieźli nas
razem, jedną karetką, nawet dość ciasno było, bo te karetki to robią
jednoosobowe, ale Jerzykowi było wszystko jedno, bo w ogóle nic nie czuł, a ja
nie byłem w sytuacji, w której mogłem narzekać.
Trudno było wytłumaczyć cokolwiek lekarzom i policji, ale na szczęście właśnie z
marketu wychodził komendant i wszystko widział, więc zaświadczył, że nie
rzuciłem się na Jerzyka z siekierą po tym, jak on mi rozwalił nogę.
Powiedziałem, że wyślizgnęła mi się z rąk, bo nigdy w życiu nie robiłem niczego
siekierą. Uwierzyli mi, więc tylko skończyło się na zwolnieniu lekarskim L-4.
Jerzyk też pewno nie ma do mnie pretensji, zwłaszcza, że jeszcze się ze śpiączki
nie obudził i pewno nie będzie wiele pamiętał, jeśli w ogóle coś, tak mi
powiedzieli na intensywnej terapii, kiedy tam zaszedłem wychodząc ze szpitala.
Więc siedziałem w domu na zwolnieniu i przeglądałem te kolorowe pisemka, które
mi dziewczyny z kiosku w naszym markecie przyniosły, żebym się nie nudził. Nawet
nie wiedziałem, że są takie fajne rzeczy w tych gazetach, i to całkiem za darmo,
bo jak nikt nie kupi takiej gazety, to można ją za darmo dostać, jak się ma
dobry układ, a one miały. Rozglądały się po moim pokoju, nawet wydawało mi się
to dość mało grzeczne, ale one też ze wsi są i takie bardziej bezpośrednie, więc
pośmialiśmy się trochę i obiecały, że w święta przyjdą, żeby mi się nie nudziło
i żebym nie był sam, bo człowiek nie może być sam, tak powiedziały i moim
zdaniem jest w tym dużo racji. Ale ja się już przyzwyczaiłem do bycia samemu i
nawet mi głupio było, że one tak przyszły, i u mnie taki badziewny bardak
zastały, nieposprzątane, niewywietrzone, a ja nie ubrany i nie ogolony, mama
zawsze mówiła, że jakie pierwsze wrażenie takie całe życie, no i wydawało mi
się, że pierwsze wrażenie musiały mieć fatalne, ale obydwie się tylko śmiały i
mówiły, że przyjdą, posprzątają i nawet winko przyniosą, a potem będzie nam
bardzo dobrze, żebym tylko sobie te pisemka spokojnie czytał i uczył się jak to
państwo na świecie się zabawia, jak ma czas. A ja czasu miałem teraz kilka dni,
żadnych obowiązków i nawet nie najgorzej się czułem, tylko tak siebie uważnie
obserwowałem, czy wszystko jest mniej więcej w porządku. Kuśtykałem trochę i
nogę miałem w takim gipsowym bandażu, ale poza tym nie mogłem narzekać,
zdecydowanie kilka osób z mojego otoczenia miało gorzej, i nic nie mówiły.
I wtedy zobaczyłem go drugi raz. To znaczy przed tym pierwszym razem musiałem go
kiedyś widzieć, ale nie zwróciłem uwagi. Teraz już bym go nie przegapił. Miał
znów tę swoją wirdżińję na szyi, białą koszulę i był bez rękawiczek, ale poza
tym nie różnił się od tego obrazka, jaki sobie zapamiętałem pod marketowym
śmietnikiem. Zadzwonił do drzwi, a kiedy przykuśtykałem i otworzyłem - stanął w
korytarzu, było słabo oświetlone, bo ja tam mam taką słabą żarówkę, po co
świecić za bardzo, jak mnie nikt nie odwiedza, a ja każdą rzecz na pamięć znam i
wiem gdzie leży, więc tylko domyśliłem się, że się uśmiecha, bo tak jakoś przez
uśmiech powiedział, czy mogę wejść, no i wszedł, proszę bardzo, powiedziałem
kiedy już był w pokoju, bo ja tylko pokój z kuchnią mam. Nie było powodu się
starać o większe, byłem sam, no i dość pośpiesznie wynosiłem się z tej naszej
wsi, po tej historii nieszczęśliwej z tatką pod drzewem, jeszcze mi żywica na
dżinsach nie obeschła po tym, jak ciągnąłem ten pień, żeby go przywalić na
tatkę. Nasze gospodarstwo kupił szybko wujo, który z nami sąsiadował i już dawno
ostrzył sobie zęby na te nasze grunty i chałupinkę. Wiem, że mnie oszukał, ale
jak człowiek wie, że go oszukują, to nie daje dupy, tak sobie pomyślałem i dałem
się oszukać, żeby tylko jak najszybciej z tamtej wsi wyjechać, co to i tak jej
tylko pół zostało po tych wszystkich wypadkach, i z fabryką i z autobusem, no i
po tym, jak tatko pozbawił mnie Bariego, czyli ostatniego dobrego kumpla przed
Hanusią, z którą nie zdążyłem się nawet zaprzyjaźnić. To osiedle w mieście to na
dobrą sprawę wybudowano przy okazji budowy tego marketu, ta firma z Niemiec czy
może z Krakowa podpisała takie porozumienie z burmistrzem miasta, że on się
zgodzi na ten krakowski czy niemiecki market, a oni miastu po sobie zostawią te
kilka bloków, gdzie najpierw mieszkali budowlańcy, a potem taka miejska biedota,
no i ja, przy okazji. Było nas tu może 50 rodzin wszystkiego, część pracowała w
markecie, część w mieście i w gruncie rzeczy niewiele osób się znało.
Przynajmniej ja niewiele znałem, bo jak przychodziłem po służbie, to waliłem się
spać, nawet w domu nie jadłem, nikt do mnie nie przychodzi, bo niby kto miałby?
Rodziny już nie miałem, chyba tego wuja co mnie oszukał na domu, dziewczyn
żadnych, bo Hania nie zdążyła być dla mnie moją dziewczyną, zanim podjęła tę
niesłuszną decyzję, a dziewczyny z marketowego kiosku jeszcze mnie nie znały
wtedy.
Miał na sobie taką niby marynarkę miękką, a w zasadzie krótki szlafrok,
przewiązany sznurkiem grubym jak lina, a pod nim białą koszulę z krawatem, no i
spodnie czarne, zaprasowane w kantkę i co najdziwniejsze - skórzane kapcie.
Znalazł sobie krzesło, ja przycupnąłem na łóżku i wtedy mi powiedział, że my się
już znamy. Pokiwałem głową, ale jakoś mi tak było głupio wspomnieć mu o tym
spotkaniu pod śmietnikiem, zupełnie nie pasował do tego co myślałem dotąd o
bezrobotnych, bezdomnych i głodnych, ale on w ogóle nie o tym powiedział, tylko
o mieszkaniu w bloku, i że mimo że od kilku miesięcy blok jest zasiedlony, to
ludzie się w zasadzie nie znają i my jesteśmy najlepszym przykładem, bo przecież
od prawie roku mieszkamy drzwi w drzwi, wizawi - powiedział - i dopiero pierwszy
raz z sobą rozmawiamy. Chciałem sprostować, że drugi, ale w tym momencie
uświadomiłem sobie, że po pierwsze jest on o wiele ode mnie starszy, więc
zwracać mu uwagi nie powinienem, a po drugie - że on mnie nie poznaje, nie
kojarzy z tym facetem spod marketu. I bardzo dobrze, pomyślałem, to musiał być
dla niego trudny okres. Ale i tak jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, że taki
elegancki starszy pan chodzi po śmietnikach i wybiera z nich resztki...
Zaproponowałem herbatę, on najpierw jakby się spłoszył, spojrzał na zegarek, ale
to go widać uspokoiło, bo powiedział, że ma jeszcze pół godziny do zabiegu i
jeśli mi to nie zrobi kłopotu, to chętnie. I że przeprasza, że przyszedł w
bążurce, ale to tak po domowemu, a do mnie to ma jak do drugiego pokoju, więc
czy wybaczę. Wybaczyłem, było mi dość obojętne jak taki stary dziad jest ubrany,
ale zastanawiałem się przez chwilę, jaki to zabieg mają mu robić o dziewiątej
wieczór i gdzie. Potem popatrzył na moją nogę i zapytał co mi się stało i czy
może ma mi pomóc z tą herbatą. Podziękowałem, bo w kuchni miałem jeszcze większy
bałagan niż w pokoju, no i kiedy wróciłem ze szklanką dla niego i kubkiem dla
siebie, zobaczyłem, że ze wściekłą miną przegląda te babskie gazetki, co to mi
je dziewczyny zostawiły. Przyjrzałem mu się uważnie i pomyślałem, czy aby nie
jest to taki homo-niewiadomo, co to go nawet panienki w bieliźnie wkurzają.
Trochę się nawet przestraszyłem, ale potem pomyślałem, że przecież taki
pięćdziesięcioletni na oko staruch nie przeleci o połowę młodszego od siebie
komandosa-ochroniarza. Nawet ze zranioną nogą wciąż jeszcze miałem wszystko w
miarę w porządku, refleks też, a na stole leżał bagnet, co go kiedyś na jarmarku
w mieście od ruskich kupiłem. Stawiając herbatę - jakoś tak nie wypadało mi
zaproponować sąsiadowi piwa, choć sam chętnie bym się napił – zauważyłem, że nie
ogląda panienek, tylko przepisy, jakieś „Na świątecznym stole”, czy coś takiego.
Nie mogę na to patrzeć, powiedział i przetarł czoło, co roku ta sama tragedia,
no niech pan patrzy na tego karpia, nie dość na tym, że go zabili, to jeszcze po
śmierci się bawią jego trupem. Już nawet nie mówię o tym ćwiartowaniu, ale tu,
proszę, w usta mu wetknęli marchew, na pewno z ołowiem i innymi ciężkimi
metalami, a tu zaraz jakiś idiota w czerwonej czapeczce Mikołaja wetknął mu na
głowę taką samą czapeczkę... Potem usiadł i zapytał mnie, czy chciałbym widzieć,
jak trupa mojego ojca ktoś ubiera w czapeczkę świętego Mikołaja, a potem go kroi
na dzwonka i rozkoszuje się jego smakiem.
Przypomniałem sobie, jak mój tatko kroił Bariego, a potem i to, że na tatki
głowę w trumnie zupełnie nie dałoby się założyć Mikołajkowej czapki, ani niczego
innego, bo nie było na co, ale nie chciałem się wdawać przy obcym w takie
szczegóły, tym bardziej, że w końcu przeprowadziłem się tutaj po to, żeby
przestać widywać w snach tatkę bez głowy z Barim na ręku, też bez głowy, co mi
się zdarzało noc w noc, póki jeszcze mieszkałem u nas na wsi. Tu, na osiedlu
marketowym przeszło mi, jak nożem uciął i nie miałem ochoty na replay tego
filmu. Poprosiłem, żeby usiadł i się nie denerwował, no i powiedziałem zupełnie
szczerze, że ja w ogóle nie lubię ryb. On powiedział, że lubi i dlatego go ta
masakra denerwuje. Wydało mi się to logiczne, choć nijak nie mogłem tego
spasować z obrazkiem spod marketowego śmietnika, ale jakoś tak uznałem, że
lepiej będzie nie pytać.
Podziękował za cukier i nagle złapał się za głowę, co było dość śmieszne u tak
starego faceta, i powiedział, że popełnił niewybaczalne fopa i powinien się
wstydzić. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, że się autentycznie zarumienił, po
czym wstał, obciągnął tę śmieszną bążurkę i powiedział, że się nazywa Fisztain,
czy coś takiego, niewyraźnie usłyszałem. Pomyślałem, że pewno jest Żydem albo
Niemcem, co zresztą na jedno wychodzi, ale nic nie powiedziałem, to znaczy
powiedziałem jak ja się nazywam, ale on już nie słuchał, pewno wiedział jak się
nazywam, w końcu nazwisko jest na liście lokatorów, a on na pewno sobie dobrze
sprawdził, do kogo idzie na herbatkę. Podejrzewałem, że nie przyszedł tylko na
herbatkę. Zwlekał jeszcze chwilę, popatrzył znów na zegarek i powiedział, że ma
do mnie wielką prośbę, żebym poświęcił trochę czasu, ale się nie zdziwi, jak
odmówię i nie będzie miał żalu, po prostu zmieni wtedy plany. Powiedziałem, że
na razie jestem w domu, więc nie ma sprawy, mogę mu się przysłużyć, bo i tak nie
mam co robić specjalnie, ale za kilka dni wracam do pracy i 12 godzin na dobę
będę zajęty.
Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Miał miły uśmiech, nigdy takiego nie
widziałem, ani u tatki, ani u wuja, czy kogokolwiek z rodziny. No i wreszcie mi
powiedział, że na święta wyjeżdża do starej matki nad morze, ma tam jeszcze
kilka interesów do załatwienia, bo jego sytuacja finansowa jest nie najlepsza.
Moja sytuacja finansowa jest, hm, nienajlepsza, powiedział i przypomniał mi się
śmietnik i on, jak wyrywał kotom z gęby te karpie. No, wyrywać nie wyrywał, ale
kto wie, co tam było zanim przyszedłem, w końcu to co mi się zwidziało wtedy
przy tych choinkach to mogło być jakieś takie połączenie w mózgu dwóch różnych
obrazów, z dwóch różnych planów czasowych czy jak... A potem powiedział, że jego
prośba polega na tym, żebym miał oko na jego mieszkanie i raz dziennie tam
poszedł i nakarmił zwierzątko, które pływa w wannie. Karma stoi obok, trzeba
sypnąć tylko dwie łyżki, kwiatów do podlewania zasadniczo nie ma, bo podlewają
się same, he, he, sprzątać też nie trzeba, a jego nie będzie najwyżej parę dni,
to zależy od stanu zdrowia matki. A jak wróci, to mi się postara odwdzięczyć.
Spojrzał na moją nogę i powiedział, że da mi taką maść, po której rana zagoi mi
się w 24 godziny, choć będą przez jakiś czas pewne sajdefekts, tak powiedział,
ale nie wypadało mi się pytać, co to znaczy, no bo jak ci ktoś robi prezent, to
się mu nie wgląda w zęby, czy jakoś tak się mówi. Niech pan raczej w dzień tam
chodzi, bo, wie pan, prąd mi wyłączyli, zalegałem z opłatami, u mnie dużo się
zużywa, miałem sporo wydatków w ostatnim czasie, a przerwałem praktykę teraz, bo
mam dużo pracy i tak wyszło, powiedział, ale koło drzwi po prawej stronie od
wejścia leży bardzo silna latarka, więc jakby wieczorem, to z nią może.
Wstał. Tak sobie pomyślałem, że rzeczywiście człowiek o człowieku to naprawdę
mało wie i jak go ocenia po pozorach, to się może omylić, jak ja w wypadku tego
sąsiada. Podał mi rękę, była mała, miękka i ciepła, jak ręka kobiety, tak sobie
przynajmniej wyobrażałem, bo nigdy żadna kobieta nie podawała mi ręki, jakoś tak
w naszej wsi nie było przyjęte, rękę podawało się mężczyznom, zaraz przyniosę
klucz i maść, powiedział i rzeczywiście zaraz przyniósł. Patrzyłem za nim jak
odchodził, naprzeciwko były te jego drzwi, wyglądały solidnie,
przeciwwłamaniowe, z kilkoma zamkami. Ja miałem zwykłe, jeden w zasuwie, drugi
pod klamką, dziecko by otworzyło patykiem, ale w końcu nie było u mnie niczego,
co by takie dziecko chciało ukraść, ani komputera, ani kina domowego, co to
teraz głównie kradną. Wrócił zaraz, zatrzymał się w progu i podał mi słoiczek,
ale jednak zdecydował się i wszedł do przedpokoju, starannie zamknął drzwi i
wyciągnął z kieszeni plik kluczy. Było ich znacznie więcej niż u mnie. Ciemno
było i mało go widziałem, ale znów się chyba zarumienił, jak mi powiedział, że
po tej maści skóra się na jakiś czas zmieni w taką bardziej twardą, ale pod tą
osłoną rana się zagoi w dzień, góra dwa, potem łuska ochronna zniknie. I miał
jeszcze jedną prośbę, żeby nie wchodzić do jego gabinetu, to taki przepis,
powiedział, bo on jest lekarzem - genetykiem i musi zapewnić brak dostępu do
jego lekarstw i próbek, jako że w Polsce badania genetyczne są jeszcze ciągle
ograniczane, no i tak mnie bardzo prosi, żeby tam nie wchodzić, zresztą tak jak
w całym mieszkaniu, tak i w gabinecie nie ma nic ciekawego. Wesołych świąt,
powiedział, i teraz już całkiem się zabierał wyjść, kiedy coś mi się
przypomniało.
Przepraszam pana doktora, powiedziałem, bo uważam, że jak ktoś ma taki tytuł, to
trzeba go uszanować i nazywać tym tytułem, a właściwie to jakie to zwierzątko ja
mam u pana w tej wannie karmić, spytałem. Znów się uśmiechnął i poklepał mnie po
ramieniu, a ja pomyślałem, że może on jednak jest tym pedziem, ale co mi tam,
nie mój biznes, a on rozłożył ręce i powiedział, no proszę pana, co za pytanie,
jakie zwierzątko pływa w wannie przed świętami, przecież karp, prawda? Prawda,
powiedziałem i wtedy on sobie poszedł całkiem, a ja zostałem z tym pustym
mieszkaniem i taką myślą niedobrą, że coś nie jest tak, no bo jak on jedzie na
święta do matki, to tego karpia powinien z sobą zabrać, albo go w ogóle nie
kupować, a poza tym jak był taki oburzony tym świątecznym karpiowaniem, to po co
mu ten karp na święta, do towarzystwa czy jak, ale jakie to towarzystwo, on z
mamusią nad morzem, a karp ze mną tutaj, na marketowym osiedlu. Ale to nie moja
sprawa, pomyślałem, choć coś tu nie gra, moim zdaniem, pomyślałem i poszedłem do
swojej łazienki bezkarpiowej, bo późno się zrobiło, więc zdjąłem opatrunek,
posmarowałem sobie nogę tym mazidłem i zasnąłem jak kamień. Przed zaśnięciem
tylko słyszałem, jak doktor zamykał starannie drzwi na trzy zamki, potem
trzasnęły drzwi samochodu i odjechał. Chciałem zobaczyć, jaką ma taksówkę, ale
zanim z tą moją nogą doszedłem do okna, to już nawet spalin nie było, tylko
ciemność było widać i góry co świeciły daleko na horyzoncie.
A rano się obudziłem i nogę jak ręką odjął, doszedłem do kibla i tam sobie
dopiero przypomniałem, że do tej pory kulałem, a teraz nie. Obejrzałem sobie
ranę i rzeczywiście jakieś twarde się na niej zrobiło, taka łuska jakby
ochronna, no ale nie przejmowałem się, bo doktor uprzedzał, że to jest ten
sajdefekt, no rzeczywiście, defekt był, ale pod spodniami niewidoczny, a poza
tym rzeczywiście pomogło. Ponieważ i tak musiałem zrobić zakupy, to wybrałem się
do naszego marketu, a tam najpierw spotkałem komendanta ochrony, który mnie się
spytał jak noga, a ja powiedziałem, że zupełnie dobrze i już zapomniałem o tej
siekierze. Na co komendant posmutniał i powiedział, że biedny Jerzyk to nie
tylko, że nie zapomniał, ale nawet sobie nie przypomniał, bo co prawda już nie
jest w śpiączce, ale za to stracił pamięć i nie wie, co się w ogóle stało i jak
się znalazł w szpitalu. Pomyślałem, że to może i dobrze, bo po co pamiętać takie
złe rzeczy tym bardziej, że ja do Jerzyka nic nie miałem, nawet go lubiłem i to
wszystko wyszło takim przypadkiem nieszczęśliwym. Ale z tym swoim zdaniem się do
komendanta nie pchałem, tylko czekałem, co powie dalej, a on zaproponował, żebym
przyszedł do pracy już w Wigilię, bo ma mało ludzi, ci co mają rodziny to się
zwalniają wcześniej, a ja nie mam i mi pewno wszystko jedno, a nawet lepiej w
pracy niż samemu w domu siedzieć. Miał rację, jasne, ale zabrzmiało to tak
jakoś, że mi się smutno zrobiło, jakby mnie ktoś skreślił z jakiejś fajnej
listy. Ale się zgodziłem, bo w zasadzie, jak powiedziałem, miał rację.
Zaszedłem do dziewczyn do kiosku, bo to była akurat ich zmiana i zwróciłem
przeczytane gazety, żeby sobie oddały na makulaturę. Ucieszyły się moim
widokiem, co mnie zaskoczyło, bo tak na ogół to nikt się tym nie cieszył i
powiedziały, że im smutno. Zawsze mnie dziwi, że dziewczyny tak jakoś inaczej
myślą, bo tu mówią, że się cieszą, a tu, że im smutno, i nawet wyraziłem taką
wątpliwość wobec nich, no i wtedy się dowiedziałem, że im też wypadł dyżur w
Wigilię, dlatego że są najmłodsze, nie żeniate, no i dzieci w domu nie płaczą. I
może by nawet by to było słuszne, tylko w Wigilię busy jeżdżą jak w święto, więc
jak wrócą do domu do swojej wsi, będą musiały wziąć taksówkę i tylko stratne
będą przez tę pracę, choć w Wigilię to podwójnie płacą, a za taksówkę tylko raz,
to jednak nie wyjdą na swoje. Moim zdaniem by wyszły, ale tego nie powiedziałem,
tylko żeby je pocieszyć jakoś to powiedziałem, że ja też pracuję w Wigilię. To
mamy przejebane, powiedziała ta wyższa, blondynka Beata, a ta niższa, brunetka,
nawet nie wiedziałem jak ma na imię, pomyślała przez chwilę, popatrzyła na Beatę
i powiedziała, że w zasadzie jeśli tak, to może by one nie jechały tą taksówką,
tylko przyszły ze mną po pracy do mnie i żebyśmy sobie zrobili razem Wigilię, a
rano się zobaczy. Zresztą i tak się umawialiśmy, że przyjdą w święta, no a
Wigilia to przecież najważniejsze święto jest.
Teraz Beata pomyślała chwilę, popatrzyła na tę drugą, potem na mnie i wreszcie
powiedziała, że to w dupę pomysł jest. Wyrozumiałem jasno, że jej się spodobało
to myślenie jej koleżanki, ja też tak uważałem i to im powiedziałem, i byliśmy
umówieni, co było dla mnie zupełnie wygodne, bo one powiedziały, że wszystko
urządzą, żeby mi było dobrze, żeby nam było dobrze, poprawiła Beata, i jedzenie
przyniosą i picie, byleby tylko choinka była. I prezenty naturalnie, dodała ta
druga i tu mnie postawiła w prawdziwym kłopocie, bo jeszcze nigdy nie kupowałem
nikomu prezentu, ale pomyślałem sobie, że do Wigilii jest jeszcze parę dni i na
pewno coś wymyślę, bo jeszcze się nigdy tak nie zdarzyło, żebym czegoś nie
wymyślił, jeśli naprawdę musiałem. I wtedy ta druga, co to nie wiedziałem jak ma
na imię, powiedziała, żebym z nimi jutro poszedł do kina na fajny film. To się
umówiliśmy i poczułem się dumny, że wreszcie ktoś się ze mną umówił do kina i to
od razu dwie takie fajne dziewczyny, bo one naprawdę fajne były. Tymczasowo
jednak poszedłem na spożywkę, kupiłem co miałem kupić do jedzenia, wracając
jeszcze wstąpiłem po następną porcję gazet; to pa, nasz ochroniarzu, zawołała za
mną Beata, do jutra; do jutra, powiedziałem i obejrzałem się dookoła, ale nikt
tego nie słyszał, bo wszyscy tłoczyli się przy kasach na sali głównej, a gazety
przed świętami to mało kogo obchodzą w zasadzie, choć takie grube wychodzą,
wszystkie z choinkami i świętymi Mikołajami, a w niektórych to zamiast świętego
pokazują takie panny tylko w czapeczkach, moim zdaniem nie za bardzo święte,
choć może jeśli ktoś wygląda tak jak go Pan Bóg stworzył, to jednak trochę
świętości w sobie ma, mnie tam to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Ale teraz
miałem ważną misję, bo musiałem iść nakarmić zwierzątko sąsiada.
Nasze bloki są niskie, dwupiętrowe zaledwie, a na każdej klatce są po dwa
mieszkania na piętrze. Jedne są takie jak moje, takie więcej małe, pokój z
kuchnią, dla kawalerów raczej, no i ja byłem kawalerem, więc wszystko było w
porządku. Po drugiej stronie klatki były duże, trzypokojowe mieszkania i tam
mieszkały rodziny. No i doktor Fisztajn, który na pewno nie miał rodziny, bo by
nie wybierał karpi ze śmietnika i by nie prosił mnie o opiekę nad zwierzątkiem.
Jak zauważyłem, doktor na tych swoich wypasionych drzwiach nie miał ani godzin,
kiedy przyjmuje, jak inni lekarze, ani nawet tabliczki złotej z nazwiskiem, nic
nie miał, tylko metalowe okucia i sztaby, wpuszczane w ścianę,
przeciwwłamaniowe. Szybko dobrałem klucze, zamki były niedawno widać oliwione,
bo otworzyły się leciutko i wszedłem do przedpokoju. Był duży, ale dość ciemny,
tak jak u mnie, tylko tu się światło w ogóle nie paliło, pstrykałem i
pstrykałem, aż wreszcie sobie przypomniałem, że doktor za prąd nie płacił i go
odłączyli. Latarka rzeczywiście leżała na stoliku przy drzwiach, ale za oknem
jeszcze był dzień, więc pomyślałem co będę baterie wypalał, baterie też
kosztują, więc załatwię to przy tym co jest i zmykam do domu, oglądać te
gazetki. Łazienka była oczywiście bez okna, ale oczy się przyzwyczaiły i zaraz
go zobaczyłem.
Pływał sobie spokojnie, jak to karp, w prawo i w lewo, tylko duży był, sporo
większy od tych, co je mieliśmy w markecie i pomyślałem sobie, że jednak doktor
powinien był go wziąć do mamusi, tam by mu się dało w łeb i ludzie by sobie
przynajmniej pojedli, a taki doktor co to nie ma na prąd, to pewno i z jedzeniem
krucho stoi. Ledwie tak sobie pomyślałem, to zobaczyłem, że karp stanął w tej
wodzie, odwrócił się do mnie i gapi się, jak sroka w kość. Jakby usłyszał te
moje myśli i chciał sprawdzić co ja jeszcze wykombinuję i jak on na to będzie
mógł zareagować. Uczyli mnie w komandosach - zawsze patrz w oczy przeciwnika,
nie na jego ręce, nóż czy karabin, z oczu wyczytasz wszystko, co ci grozi. Ale
karp z pewnością nie był w komandosach, pomyślałem żartem, a potem doszedłem do
wniosku, że jeszcze nie wyzdrowiałem całkiem, jeśli tak głupio gadam w myślach.
Pucha z żarciem stała rzeczywiście obok, w niej łyżka, a w puszce takie kawałki
jak w kitikecie, sprzedawali takie na spożywce, tylko tu były jakieś większe, od
razu pomyślałem, że pewnie sam to robił i są genetycznie zmodyfikowane. Nabrałem
starannie na dużą łychę i sypnąłem do wody, jedną, a potem drugą. Nasze karpie,
jak im ktoś tam w markecie wrzucał bułkę, to w ogóle nie reagowały. Ten tu
łypnął wzrokiem, ale najpierw opłynął te kawałki z drugiej strony i stanął tak,
żeby mieć w zasięgu wzroku i mnie i tę karmę. Potem nie spuszczając ze mnie
wzroku spróbował jednego, wziął do gęby, połknął, a następnie patrzył na mnie i
wyraźnie dawał mi do zrozumienia, żebym już sobie poszedł. Dobrze to rozumiałem,
też nie lubię jeść, jak mi ktoś się gapi w talerz. Zamknąłem drzwi i wróciłem do
siebie do domu.
To kino nie było cudowne, do którego żeśmy się umówili z dziewczynami z kiosku.
Znałem je, bo jak nie miałem służby, to sobie czasem tam chodziłem, żeby jakoś
zabić wolny czas, co go zwykle miewałem za dużo na tym osiedlu. Najlepszy w nim
był popkorn, zawsze kupowałem dużą porcję, wszyscy kupowali, niektórzy z
kokakolą, i potem przez cały seans słychać było to popkornowe chrupanie i
kokakolowe bekanie, aż niekiedy tekstu nie było słychać w dabingach, no bo ja na
dabingi przeważnie chodziłem, żeby się nie męczyć czytaniem. Ten popkorn czasem
się rozsypywał przy śmieszniejszych scenach, i potem chrupał pod nogami jak się
wychodziło i to było fajne, ale niektórym kokakola się rozlewała na siedzenia i
na drugim seansie można sobie było spodnie wybrudzić i potem pół kina wyglądało
tak, jakby się ufajdało w dresy albo i w dżinsy. Na to, że ogólnie był syf i
siedziało się jak na wysypisku, to mało kto zwracał uwagę, no bo ludzie
przeważnie na ekran patrzyli. Ale nie wszyscy, na takich co poważniejszych
filmach, jak „Terminator”, na którym byłem trzy razy czy „Kiler” to ludzie się
nudzili i cały czas pisali esemesy, aż oczy bolały, tak błyskało. Mnie to się
wydawało strasznie niekulturalne, więc jeśli ktoś taki siedział koło mnie z tymi
esemesami, to mu grzecznie zwracałem uwagę, a potem rozbijałem mu telefon o łeb,
żeby się nauczył, że nie wolno robić drugiemu co temu drugiemu nie jest miło,
jak uczy pismo święte. Potem to już mnie znali i nikt nie siadał bliżej mnie niż
na 3 rzędy, bo w tym kinie zawsze było kupę miejsca.
Tym razem przyszedłem może z 15 minut wcześniej, żeby się aby nie spóźnić, no i
przyjemnie było tak czekać na kogoś, a zwłaszcza na dwie osoby, to przyjemność
była jakby podwójna. Jak przyszły, bo akurat tuż przed piątą miały busa ze
swojej wsi, to mało że ich nie przegapiłem, bo były zupełnie niepodobne do tych,
które znałem ze sklepu. Ubrane były elegancko do tego kina jakby do teatru czy
kościoła, no kościoła może nie, bo takie miały krótkie spódniczki i bluzki, te
nasze wiejskie dziewczyny zawsze ubierają się jakby były siostrami, posadziły
mnie między sobą w środku i przez cały film się tak do mnie przytulały, że raz
mi się mało kokakola nie wylała, a popkorn się wysypał mi na spodnie, i one
wciąż tam sięgały i chichotały tak, że nie mogłem się na filmie skupić. A to
horror był tym razem i z napisami, więc wymagał uwagi, zwłaszcza, że te
ożywające trupy wszystkie były do siebie dość podobne, bo przecież taki trup po
roku w ziemi to swoje osobiste rysy jakby traci, a tu one były bohaterami, te
żywe trupy. Ale ogólnie było przyjemnie, choć raczej z powodu tego, że byliśmy
razem we trójkę, w tym kinie, a nie z powodu tego co działo się na ekranie, na
co zresztą po jakiejś godzinie przestaliśmy w ogóle zwracać uwagę.
Odprowadziłem je potem do busa, co przypomniało mi o mojej koleżance Hani, więc
zanim odjechały do tej swojej wsi, starannie sprawdziłem, kto z nimi jedzie.
Bardzo się śmiały z tego mojego opiekuństwa, ale widać było, że im się to
podoba, zwłaszcza jak się okazało, że jest tam kilku chłopaków ich znajomych.
Pomyślałem sobie najpierw, żeby z nimi jechać na tę ich wieś, ale to
wcześniejsze przypomnienie o Hani przypomniało mi o tym, że mam jeszcze coś do
zrobienia przed świętami, bo przed świętami się wszystko sprząta, a ja nie
miałem uprzątniętej jeszcze jednej sprawy. Więc skoro byłem zajęty, a tym moim
nowym koleżankom chciałem zapewnić bezpieczeństwo, to zastosowałem stary tryk
komandoski, polegający na zdobyciu sojusznika na tyłach wroga. Sojusznika
zdobywa się zakupieniem jego przychylności lub zastraszeniem siłą albo groźbą
jej użycia. Znalazłem tam takiego jednego większego i poprosiłem go, żeby
wyszedł ze mną za przystanek, bo ten bus miał jeszcze kilka minut do odjazdu, i
powiedziałem mu, że może zarobić dychę, jeśli bezpiecznie odprowadzi obie
dziewczyny do domu, albo w michę, jeśli tego nie zrobi, a gdyby im się coś
stało, to zarobi kulkę. Uśmiechałem się przy tym przyjaźnie, bo to nawet tak
dowcipnie wyszło, dychę w michę, ale na wszelki wypadek rozpiąłem kurtkę, żeby
zobaczył napis sekjurity i przypiętą przy pasie kaburę. Była pusta, bo broń
oddawaliśmy po służbie, ale o tym mu nie mówiłem ze względów taktycznych.
Zgodził się, wybrał dychę i jak potem się dowiedziałem, wywiązał się ze swych
obowiązków znakomicie, nawet zakochał się w Beacie podobno, ale był dla niej za
młody i ona w ogóle na niego nie patrzyła.
Stałem i machałem, jak odjeżdżały, a potem przystąpiłem do sprzątania. Wyjąłem z
portfela trochę pomiętą kartkę, na której Haniny brat zapisał mi nazwiska tych
dwóch gości, którzy byli podejrzani o to, że jechali z moją koleżanką tym
fatalnym busem wtedy, co ją zepsuli. Jeszcze w tej sprawie nie mieli procesu,
ale się przyznali i teraz czekali na sąd, mogli dostać z pięć lat w zawieszeniu,
tak ten brat powiedział, to znaczy w sumie nic nie mogli dostać, nawet w mordę.
Moim zdaniem to nie było sprawiedliwe, żeby Hani już nie było, a tacy faceci
byli, mieli się dobrze i nic im nie groziło, bo takie zawieszenie to jest nic.
Ale jeśli oni tak myśleli, to się grubo mylili. W zawieszeniu to sobie mogli
dostać od sądu, ale ode mnie to musieli dostać konkretnie. Mieszkali w naszym
mieście i to dość niedaleko od siebie, niestety natomiast daleko i ode mnie i od
tego kina, więc musiałem się trochę przespacerować, co z uwagi na tę zranioną
nogę mogło być trudne i uciążliwe, ale nie było, bo noga nie bolała mnie wcale,
a jak zdziwiony tym nieboleniem podwinąłem spodnie, to okazało się, że rany już
całkiem nie ma, bo cała łydka pokryta jest łuską, jak jakaś zbroja
średniowieczna. Ale ponieważ doktor mi o tym powiedział, więc się nie
przejmowałem, spuściłem nogawkę i pomaszerowałem dalej. Tego pierwszego, co
mieszkał bliżej wyciągnąłem z domu pod pretekstem, że mam mu coś do powiedzenia
od tego drugiego, wyszedł przed dom, ale długo nam nie zeszło, bo cherlawy był
strasznie, choć niby bysior, i aż mi było przykro na niego patrzeć, jak się po
jednym uderzeniu zwinął jak robak na wędce i pomyślałem sobie, że to
niesprawiedliwe dla Hanusi, żeby taki gnój co ją zepsuł i spowodował tę jej
fatalną decyzję - umarł tak luksusowo od jednego kopa, tak nie powinno być w
danym przypadku.
Ten drugi jakiś ostrożniejszy był, bo jak zadzwoniłem, to wysłał najpierw
dziecko, synka czy brata, nie przyglądałem się, ale przecież z dzieckiem, nawet
nie wiem czy w sumie synkiem, czy bratem, nie będę o takich poważnych sprawach
rozmawiał, więc poprosiłem, żeby tego pana poprosił do mnie. Potem przysłał
jakąś starszą kobietę, matkę pewno i uśmiechałem się do niej jeszcze grzeczniej,
ale nie chciała go poprosić, więc musiałem załatwić sprawę sam, naprawdę, jak
przychodzi do trudniejszej sprawy to człowiek jest jak samotna wyspa na oceanie.
Kobietę i dziecko zamknąłem w łazience, sprawdziwszy czy okna w niej nie ma, nie
było, tylko dwa karpie pływały w wannie i to mi przypomniało, że mam jeszcze
jeden dziś obowiązek do spełnienia, ale te tutaj nie był takie cwane, bo ani na
mnie ani na tę kobietę i dziecko nie zwróciły uwagi, inna rzecz, że nie było na
co zwracać uwagi, bo oni byli nieprzytomni, a ja się zaczynałem spieszyć.
Pomyślałem sobie, że zanurzenie ich w wannie albo ich ocuci, albo utopi, albo
dokarmi karpie, w każdym razie jakoś posunie sprawę naprzód, ubrałem służbowe
rękawice ochronne, żeby się nie dotknąć któregoś karpia przypadkiem i tak
zrobiłem, że one nie miał już wiele swobody w tej wannie, w większości zajętej
przez te dwie osoby, mimo że w zasadzie drobnej budowy, ale jednak wanny teraz
małe robią, nie to co kiedyś, w takich królewskich pałacach, to cała rodzina
mogła się kąpać i byłoby jeszcze miejsce na stado karpi. Ale zdaje się w wannach
królewskich pałaców nie trzymali karpi przed Bożym Narodzeniem. Karpiami jednak
się nie przejmowałem, bo miałem coś ważniejszego do roboty, zresztą nie
przepadam za rybami.
Ten drugi facet co zepsuł Hanię zabarykadował się na piętrze, co mi przysporzyło
trochę więcej roboty, ale i satysfakcji, bo gdy odsuwałem tę szafę, co nią
zastawił drzwi, to przewróciła się i strzaskała mu obie nogi, tak że leżał w
kałuży krwi i strasznie jęczał, żeby mu pomóc i że on jest niewinny. Kłamał, bo
był winny, ale mu pomogłem, podniosłem szafę, wyciągnąłem go spod niej, po czym
prosząc, żeby nie krzyczał, powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Zawsze nas
uczyli, żeby nie być nadmiernie okrutnym i dawać duchową pociechę. Więc się
zamknął w zasadzie i tylko trochę jęczał, bo te nogi musiały go bardzo boleć, i
krew z nich płynęła. Więc go podniosłem ostrożnie, żeby się nie pobrudzić i
wyrzuciłem przez okno na zalodzone podwórko. A potem spokojnie wyszedłem. Gdy go
mijałem, poza tymi połamanymi nogami miał rozbitą głowę i był nieprzytomny, na
wszelki wypadek jeszcze mu połamałem ręce, ale zostawiłem go przy życiu, no bo
Hania też jeszcze żyła kilka dni po tym, jak ją zepsuli.
Słońce już dawno zaszło, jeszcze w zasadzie przed kinem, no i w sumie ciemno
było jak u murzyna, tylko w co poniektórych oknach łyskało niebieskawo-zielono
od telewizorów. Do mojego osiedla był dość spory kawałek drogi, ale przez
dochodzący do granic miasta las wiodła ścieżka na skróty, którą czasami biegałem
jak sobie robiłem trening kondycyjny, o czym zawsze nasz komendant przypominał
nam na odprawach, żeby nie ustawać w doskonaleniu się. Zwykle doskonalenie się
na trasie z domu do miasta zajmowało mi 18 minut, ale w przeciwną stronę było
trochę pod górę, bo nasz market i okoliczne osiedle było na górce takiej, więc
mogło mi nawet zejść do 25 minut. W zasadzie nie spieszyło mi się, zwierzątko
sąsiada nie wyglądało na zabiedzone do tego stopnia, żeby nie wytrzymać jeszcze
pół godzinki bez kolacji, a od razu wiedziałem, że przez to kino będę musiał go
karmić przy latarce. Ruszyłem drobnym truchtem i na pierwszej polance zobaczyłem
konia. Konie w ogóle były już u nas rzadkością, a w tym lesie to prędzej można
było zobaczyć porzucony wrak malucha niż jakiekolwiek zwierzę. Zresztą tu przy
mieście koń nie miałby wiele do roboty, zwłaszcza zimą. Ten jednak stał przy
drodze i patrzył na mnie uważnie. U nas na wsi konie były często hodowane i
wydawało mi się, że nawet patrząc poprzez skrót perspektywiczny koń powinien
mieć dłuższą głowę. Kiedy ruszył w moją stronę, przyspieszyłem kroku i
przebiegłem obok niego w pełnym pędzie, nie dość szybko jednak by nie zauważyć,
że w miejscu końskiej głowy ma coś dziwnego, co przypominało ludzką czaszkę z
płetwami.
Pomyślałem, że to znów przywidzenie; jak tylko przypominałem sobie o Hani to mi
się coś z głową robiło, tym razem jednak postanowiłem na siebie uważać i biegłem
sobie dalej spokojnie, patrząc, żeby mi nic na głowę nie spadło i żeby się nie
przewrócić. Noga nic a nic mnie nie bolała i doszedłem do wniosku, że ten doktor
to jest dobry fachowiec, bez dwóch zdań, choć akurat genetyk to może maściami
się nie powinien zajmować, ale znam się na tym za mało, żeby się tak stanowczo
wypowiadać. Doleciałem tak do drugiej polanki, już całkiem blisko domu, kiedy
drogę zagrodziła mi krowa. Dokładniej - ciało krowy, leżące w poprzek mojego
toru treningowego. Zatrzymałem się, bo z nią też coś było nie tak. Sam fakt, że
krowy zimą rzadko bardzo łażą po lesie miał jakby mniejsze znaczenie, bo ta
akurat wcale nie łaziła. Leżała sobie jak flak, dyszała ciężko, jakby chora
była, a ciało miała jakby poskładane z kilku kawałków. Widać było na niej jakieś
blizny i szwy, nie wiedziałem czy krowy też przechodzą operacje. Tradycyjnie już
zamiast głowy krowiej miała rybi pyszczek, ale z boków coś jej się robiło nad
przednimi łopatkami, jakieś gule szybko rosły, przy mnie jedna przebiła skórę i
pokazało się takie niewielkie skrzydełko, jakby w KFC podawali, tylko zamiast
panierki była świeża krew. Doszedłem do wniosku, że jak tylko doktor przyjedzie
opowiem mu o tym i może znajdzie mi jakąś maść na głowę, albo oczy, bo pewnie po
tej historii z Hanusią coś mi się porobiło z myśleniem albo z widzeniem, albo
jednym i drugim.
W domu trochę odpocząłem i gdzieś tak koło 22-giej wybrałem się do sąsiada. Na
klatce panowała już cisza, bo tu u mnie wszyscy dość wcześnie kładą się spać,
więc cicho wszedłem do korytarza naprzeciwko, wymacałem latarkę i puściłem
strumień światła na mieszkanie. Łazienka była naprzeciwko wejścia, więc udałem
się tam od razu i nieco się zdziwiłem. Karp pływał z trudem, bo ciężko mu było
brać zakręty, jako że od wczoraj urósł może o 20 centymetrów, ta pasza doktora
musiała być na jakichś hormonach i na pewno zawierała to samo świństwo jakim
faszerują się pakerzy w fitnesach, zawsze uważałem, i tak nam mówił nasz
dowódca, że normalne, zdrowe odżywianie się, jak najbardziej naturalne, jest dla
komandosa o wiele właściwsze, niż cokolwiek medycznego. Ale w końcu to nie był
mój problem, ani nawet nie mój karp, więc sięgnąłem po łyżkę i nasypałem
karpiowi do wody. Prowadził moją rękę wzrokiem, i było to dość nieprzyjemne, bo
gdy pochyliłem się po drugą porcję, wystawił łeb z wody, jakby sprawdzał, czy go
nie oszukuję. Gdy podniosłem głowę, napotkałem jego oczy na wysokości moich.
Świeciły na czerwono. Ciepnąłem kitiketa i wyszedłem z łazienki. Nawet za
drzwiami słyszałem, że chlusta wodą, jakby polował na te kawałki mięsa czy co to
tam było w tej karmie i pomyślałem sobie, że wychlapie wodę i zdechnie, ale to
był problem ewentualnie na jutro. Coś błysnęło w świetle latarki po lewej
stronie korytarza. Przesunąłem się tak, żeby zasłaniał mnie kant szafy na
ubrania i jeszcze raz skierowałem promień w tamtą stronę.
Z korytarza prowadziły tam uchylone drzwi i za nimi coś połyskiwało. Pomyślałem,
że to może jakieś zwarcie elektryczne, grożące pożarem, ale po chwili
przypomniałem sobie, że nie ma prądu. Jednak jak mawiał nasz dowódca - gdy w
nieznanym terenie coś nas zaniepokoi, musimy to wyjaśnić, bo jest 80 procent
prawdopodobieństwa, że jak tego nie zrobimy, to nie będziemy nawet wiedzieć co
nas zabiło. Kryjąc się za futryną otworzyłem drzwi i skierowałem do pokoju
światło latarki. Błyszczały srebrne bombki na choince. Wszedłem głębiej. Cały
pokój wyglądał jak las po kwaśnych deszczach - stało w nim może z dziesięć
rudych choinek, niektóre zupełnie bez ozdób, inne z pojedynczymi bombkami i
skrawkami waty, jeszcze inne z cynfolią i kolorowymi łańcuchami, ale za to
kompletnie bez szpilek. Były powsadzane w kubły i donice, do których jakimś
zmyślnym rurociągiem kapała po kropelce jakaś ciecz z pojemnika, stojącego
wysoko na szafie. Najpierw pomyślałem, że doktor jest sentymentalny i gromadzi w
domu choinki, które przypominają mu minione lata młodości, potem dostrzegłem na
jednej z gałązek zieloną odrostkę. Niemniej wydało mi się to okropnym dziwactwem
i bałaganiarstwem, żeby hodować w bloku takie dziadostwo zamiast iść do sklepu i
kupić, a wobec braku pieniędzy - iść do lasu i ukraść świeże drzewko.
Wróciłem do swojego mieszkania i zacząłem sprzątać przed Świętami. Po tym
wszystkim byłem zmęczony i spałem jak zabity prawie do południa. Zjadłem coś i
poszedłem do marketu, dziewczyn nie było, komendanta też nie zauważyłem. Na
stoisku z warzywami stały ubrane choinki. Wdałem się w rozmowę ze
sprzedawczynią, nowa była, więc się nie znaliśmy, i okazało się, że sprzedawane
na placu choinki nie szły, klienci przyzwyczajeni do kupowania w marketach
nastawiali się na to, że zakupy zrobią wszystkie na raz, po jednym dachem. Więc
zrealizowano mój pomysł, oprawione choinki poubierano i teraz sklep nawet na
życzenie dostarczał je do domów klientów, niektórzy ostrożnie brali je sami do
samochodów, bo tak było taniej, a najgorszy problem był z pakowaniem tak
niemiarowego towaru. Wybrałem sobie taką mniejszą, owinęli mi półsztywnym
papierem i zatargałem do domu, ustawiłem na stole przed telewizorem i święta
miałem przygotowane. Potem przypomniałem sobie o jedzeniu, niby dziewczyny miały
to przynieść, ale komandos zawsze musi liczyć przede wszystkim na siebie, a nie
na formacje wsparcia. No i trzeba było jakieś prezenty wymyślić. Pomaszerowałem
do sklepu jeszcze raz, napchałem dwie reklamówki, na Gwiazdkę kupiłem im takie
zwierzaki pluszowe, dla każdej innego i dezodoranty, co najmocniej pachniały. Na
holu tym razem spotkałem komendanta. Zaczął mnie wypytywać o wczorajszy wieczór,
a ja powiedziałem, że byłem z koleżankami w kinie, a na dowód tego pokazałem
bilety i opowiedziałem mu film, przynajmniej tyle ile pamiętałem. Niby udawałem,
że nie wiem, o co mu chodzi, ale w lot wykombinowałem, że ktoś musiał widzieć
faceta rozprawiającego się z tymi bandziorami, może nawet w kamizelce sekjurity,
no i potrzebowałem alibi. W sumie to słabe ono dość było, ale liczyłem na to, że
o mnie i Hanusi to niewiele osób wie, bo i nie bardzo było o czym. Poza tym
Komendant był przekonany, że ja ledwo chodzę, no bo od razu jak go zobaczyłem,
to zacząłem utykać. Że to niby taki słaby i chory jestem, i że nie ma mowy, żeby
mnie takich dwóch bysiorów jednym palcem nie przewróciło.
Tak sobie gadaliśmy, aż się zorientowałem, że noc się zrobiła, więc była pora
wracać do domu i zająć się przygotowaniami do Świąt, jako że następnego dnia
szykowała mi się pracowita dniówka. Komendant zresztą uprzedzał, że w wigilię
ochrona ma mnóstwo pracy, bo to ludzie przy zakupach na ostatnią chwilę nerwowi
są strasznie, roztargnieni, złodzieje to wykorzystują, a i ludzie sami z siebie
skłonni są do awantur. Jakaś magiczna ta Wigilia jest, bo wszyscy przywiązują do
tego okropnie dużą wagę. Samotni mniej. To znaczy starzy, którzy żałują tego, że
ich rodziny wyrzuciły albo odumarły, to tak, ale ja od śmierci mamy to w
zasadzie cały czas byłem sam, i nie żałowałem nikogo, to i w Wigilię nie bywałem
ani przesądny, ani smutny. Ale teraz to nie wiedziałem czy jeszcze jestem
samotny czy nie. Miałem, chyba miałem, dwie dziewczyny na raz, podobało mi się
to, choć jeszcze wspominałem Hanię i myślałem sobie, że jakbym miał jedną
dziewczynę, to bym był mniej samotny, niż z dwiema.
No i miałem jeszcze karpia pod opieką. Przyspieszyłem kroku jak tylko komendant
zniknął w markecie, do domu miałem z pięć minut, ale już na osiedlu stanąłem jak
wryty: po chodniku skakał gołąb. To się zdarza, choć zimą rzadko. Ale gołąb
skakał, odbijając się nogami i opadał na skrzydła, jak żaba. Bo i nie bez
powodu: na wysmukłej szyi tkwiła wyraźnie żabia głowa. Miałem dość tych omamów,
więc postanowiłem zmierzyć się z przeciwnikiem jak na komandosa przystało:
położyłem zakupy na ziemi, zdjąłem ostrożnie kurtkę, rzuciłem się na gołębia
tygrysim skokiem i już go miałem. Przyklęknąłem i ostrożnie odwinąłem kurtkę.
Smutnym wzrokiem popatrzyła na mnie mordka żaby, osadzona na gołębiej szyi.
Popatrzyłem dalej. Na końcach skrzydeł były małe pazurki, nogi kończyły się
płetwami. Dotknąłem. Były ostre. Usiłował mnie dziobnąć, co wobec braku dzioba
zakończyło się żałosnym plaśnięciem mordką o moją rękę. Usłyszałem z tyłu
szelest, odwróciłem się szybko i zdążyłem jeszcze podstawić nogę
kilkunastoletniemu złodziejowi, który usiłował uciec z moimi zakupami. Torba
wraz z małolatem prasnęła o ziemię, usłyszałem brzęk tłuczonego szkła, na ziemię
polało się moje wino zmieszane z krwią złodzieja, który upadłszy na butelkę
przeciął sobie rękę. Wziąłem go za kołnierz, jednocześnie przytrzymując mu
krwawiącą dłoń. Nie bronił się, tylko lekko się szamotał jak ten gołąb z głową
żaby, nadal okutany moją kurtką. Zaczynało mi się robić zimno. Kazałem mu nieść
resztę zakupów, jedną ręką trzymałem go za kołnierz, drugą niosłem gołębia i tak
doszliśmy do domu.
Wepchnąłem go do korytarza, szarpał się trochę, więc odłożyłem gołębia i
trzasnąłem gnoja po ryju. Zmiękł w nogach, więc spokojnie mu zdezynfekowałem
ranę, zatamowałem krew, po czym posmarowałem rękę maścią doktora. Natychmiast
pokryła się drobną łuską. No co pan, żachnął się, ale widząc moją minę i swoją
rękę, zamilkł, niech pan nie dzwoni po policję, ja z głodu. Dałem mu kawałek
kiełbasy świątecznej i zrobiło mi się go żal. Poza tym był mi potrzebny jako
obiektywny świadek. Powiedziałem mu, że ta rana mu się za dwa dni zagoi, a jak
łuska odpadnie to jedynym skutkiem będzie to, że ni z tego ni z owego zrobi się
trochę mądrzejszy, nieco bardziej kulturalny i może nie będzie kradł, ale
niewykluczone, że działanie maści w tej mierze będzie również przejściowe. Pod
moją kurtką zaskrzeczało. Wyciągnąłem gołębia i podetknąłem mu przed oczy.
Otworzył usta, żeby wrzasnąć, ale przypomniał sobie swoją sytuację, więc nie
wrzasnął. A teraz słuchaj, młody człowieku, powiedziałem, co tu widzisz. No niby
ptaka, powiedział, ale jakiś taki dziwny on, ptak-nieptak. A jak nieptak, to co,
spytałem. No niby żaba trochę, ale w zasadzie to tylko częściowo. Dobra, wstałem
i podałem mu gołębia, to teraz sobie idź, ptaszka-nieptaszka wypuść wolno i
żebyś mi się nie rzucał na mienie dobrych ludzi, bo możesz w przyszłości trafić
na kogoś bardziej nerwowego, co ci zęby powybija, nogi połamie i jaja urwie,
więc spadaj gnoju, pókim dobry.
Za Boga nie chciał straszydła wziąć do ręki, więc kazałem mu uciekać, prawie
zakrętu nie mógł złapać, a ja otworzyłem okno i postawiłem na nim ptaka. Nie
bardzo wiedział co miał robić, gwałtem pchał mi się z powrotem do mieszkania,
trochę się mu nie dziwiłem, na gołębia było za ciemno, a na żabę za zimno.
Miałem go już dość, w zasadzie już byłem pewien, że drań istnieje naprawdę, a
jeśli tak, to i ryba kocia, i koń rybi, i krowa kurczakowa też istnieją, no
oczywiście mogłem to sobie dalej roić, i gołębia, i złodzieja i wszystkie te
dziwadła, ale prawdopodobieństwo, że to wszystko jest w realu było znacznie
wyższe od zera, przekalkulowałem. Z otwartego okna leciał ziąb, odruchowo
wziąłem kurtkę, zobaczyłem, że ptaszek mi się w nią ufajdał i wyglądała
fatalnie, moja najlepsza puchówka, więc wkurzyłem się na niego okropnie.
Odłożyłem kurtkę, wziąłem gołębia i w pierwszej chwili chciałem mu ukręcić
łepek, ale najpierw pomyślałem, że to za surowa kara jak za jedną kupę, pewno ze
strachu się zesrał, a po drugie brzydziło mnie trochę urywać żabią głowę, ptak
to jednak trochę bliższe człowiekowi i zabić jest przyjemniej. Więc po prostu
wyrzuciłem go wysoko w powietrze, żeby sobie odleciał. Ale nie odleciał, gmerał
trochę tymi skrzydłami - łapkami, ale tak bez ładu i składu, jakby zapomniał, że
umie latać i jak już skończył się wznosić siłą, którą nadał mu mój wyrzut, to
zaczął spadać jak kamień i tak go straciłem z oczu, nawet nie słysząc jak pacnął
o ziemię, może zresztą wpadł w kupę śniegu, co ją pod garażami pług usypał.
Uprałem kurtkę, powiesiłem w łazience nad wanną i wtedy przypomniałem sobie o
tej wannie sąsiada, i że pora najwyższa paszę karpiowi podać. Włożyłem sweter,
bo jednak wychłodziło się w mieszkaniu, wziąłem klucze i poszedłem na drugą
stronę. Zaraz w korytarzu, jeszcze latarki nie zapaliłem, usłyszałem, jak się
tapla w tej wannie, musiał być wkurzony, że się pan kelner z kolacyjką spóźnił,
idę już, idę szanowny kliencie, co pan dziś zamawia, to co zwykle, zażartowałem
sobie, ale jak wszedłem do łazienki to mi się śmiać odechciało, bo zwierzątko
miało dobrze ponad metr długości, na szerokość zajmowało pół wanny i prawie że
siedziało w resztce wody na podwiniętym pod siebie ogonie, gapiąc się na mnie z
wyraźną pretensją. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, ale zaraz sobie
pomyślałem, że to tylko głupia ryba jest i do tego karp a nie żaden rekin i do
mnie przecież nie strzeli, ani nie rzuci się z nożem, zresztą na nóż to byłem
szkolony. Pomyślałem sobie, że wodę wychlapał tak rosnąc, im większy jest, tym
więcej miejsca potrzebuje, a ta wanna przecież nie rośnie razem z nim i jak tak
dalej pójdzie to nie wiem co to będzie. Na początek jednak pomyślałem, że wody
koniecznie trzeba by dolać, bo przecież tylko część ciała ryby była pod wodą, a
łeb unosił w powietrzu i śledził każdy mój ruch, przesuwając nie tylko oczy, ale
i pysk za mną, jakby mu trochę szyja urosła, pierwszy raz widziałem takiego
karpia. Inna rzecz, że nie znam się na rybach, tylko kiedyś czytałem, że karpie
to rosną przez całe życie, ale ten to stary nie był, bo ledwie parę dni temu był
prawie jak normalny, a teraz nie przymierzając jak świnia urósł. Ale żeby wodę
odkręcić, to bym musiał rękę przełożyć koło jego pyska, a ryj miał taki, że
spokojnie mógłby mi chapnąć całą dłoń, nie wiedziałem czy karpie mają zęby, ale
wolałem nie sprawdzać na własnej ręce. Poza tym nabrudzone było w tej wodzie,
więc w zasadzie najpierw powinienem ją spuścić, a potem napełnić, a leżał drań
na korku od odpływu i jakoś tak nie chciałem go przesuwać. Ale po chwili karp
sam odsunął się od kurków, robiąc mi miejsce, jakby czytał w moich myślach, ale
nadal nie wiedziałem co robić, nawet kitiketa mu nie zadałem, bo po co bym mu
miał wrzucać, jeśli wodę miałem zmienić.
I wtedy zadzwonił telefon. Wiedziałem, że nie mój, no bo ja telefonu nie miałem,
tylko komórkę, a ją zostawiłem w swoim mieszkaniu, zresztą u nas na całym
osiedlu, a nawet w markecie nie było zasięgu i to żadnej sieci. Więc na pewno to
był telefon do doktora, ale tak dzwonił i dzwonił, że w końcu poszedłem go
poszukać. Na słuch był w salonie z tymi choinkami i rzeczywiście znalazłem go na
biurku, którego przedtem nie zauważyłem. Położyłem latarkę na jakiejś starej
gazecie i podniosłem słuchawkę. Fisztajn mówi, usłyszałem, co pan tak długo nie
odbierał, bałem się, że pan tego telefonu nie znajdzie, a mam ważną sprawę. No
słucham, powiedziałem, ale skąd pan wiedział, że teraz jestem u pana, przecież
miałem być przed południem. A jakoś tak się domyśliłem, powiedział, czy pan
mógłby zmienić w wannie wodę mojemu zwierzątku, spytał; pomyślałem, że on jednak
jest genialny. Tyle mu miałem do powiedzenia, ale jakoś tak przez telefon w tej
ciemności było mi głupio, więc tylko powiedziałem, że się trochę boję, bo rybka
zrobiła się ociupinkę spora, ale on zapewnił, że nikt mi krzywdy nie zrobi, na
co ja się z grzeczności zapytałem o jego starą matkę, do której pojechał nad
morze. No, niestety, powiedział, za późno przyjechałem, już się nic nie dało
zrobić, dopiero teraz się nią zajmę, ale muszę szybko wracać, bo mam coś ważnego
do roboty i w ogóle sprawy idą nie najlepiej, ale już z góry panu dziękuję i
wesołych świąt.
Postanowiłem na wszelki wypadek wrócić do swojego mieszkania po rękawice
ochronne, więc wziąłem latarkę z biurka i wtedy światło padło na choinkę, tę
najbliższą mnie. To była ta sama, na której wczoraj dostrzegłem zieloną
odrostkę, ale poznałem tylko po dwóch gilach, wiszących jak bombki prawie na
samym czubku. Wczorajszej odrostki nie było, bo cała choinka pięknie się
zieleniła, a dwa gile zwisały głowami na dół i na przemian otwierały dzióbki i
zamykały oczy, poza tym były bez ruchu, jakie to zmyślne ozdoby teraz robią.
Karp nie przeszkadzał, jak mu czyściłem wannę, posunął się nawet jak mógł
najbardziej do przodu i udawał, że wcale na mnie nie patrzy, tylko szybko
otwierał i zamykał ten swój pysk, pewno żebym mógł zobaczyć, że nie ma zębów
tylko jakby same dziąsła stwardniałe, pomyślałem sobie, że wygląda jak dziadek,
który w kiblu zgubił sztuczną szczękę. Jak woda wylała się całkiem, przestał
nagle poruszać skrzelami i został z otwartym pyskiem i przysiągłbym, że oddycha
ustami, gdyby nie to, że jakoś tak by to było bez sensu, bo karpie przecież płuc
nie mają. Zatkałem odpływ i puściłem wodę, dźwignął się jakoś nieporadnie na
boku i zobaczyłem że płetwy ma na takich jakby krótkich piszczelach, przypadkiem
z jakiegoś filmu wiedziałem, że takie ryby nazywają się trzonopłetwe i że taka
latimeria to potrafi i w wodzie i po lądzie się poruszać, a oddycha i skrzelami
i płucami, woda leciała, a karpisko dało nurka i odsunęło się ode mnie najdalej,
jak mu tylko wanna pozwalała i wtedy zegar wybił północ i zaczęła się wigilia,
co to ją mieliśmy spędzać w miłym trzyosobowym gronie, obie dziewczyny z kiosku
i ja.
Wesołych świąt, mówili wszyscy na ulicy i jak tylko wszedłem do marketu, wszyscy
składali sobie życzenia, każda kasjerka już po kilku godzinach była
zachrypnięta, bo każdy tak do niej jechał, co się należy, już pani daję drobne,
nie, nie mam, mogę kartą, dziękuję, wesołych świat, nawzajem, wesołych. Ale w
pracy czas szybko mija, i rzeczywiście było wesoło, bo koło południa przestali
grać te łajt krismesy i zaczęli takie nasze, o stajenkach i pasterzach i
trzejkrólach, głupio trochę, Bóg się rodzi, nie ma pan drobnych, wesołych świąt,
mizerna cicha, do widzenia. Organista ustawił sobie stolik przed punktem
promocyjnym z karpiami, teraz je wszystkie masowo zabijali, bo to nikt już do
wanny nie brał, a brać żeby sobie samemu zabić to mało kto miał odwagę się
przyznać, że mu to sprawia przyjemność, tak, trzy paczki opłatków proszę, co cię
należy, co łaska, i tego mi proszę zabić, dziękuję, wesołych i spokojnych.
O ósmej zamknęli i poszliśmy do domu. Dowiedziałem się, że ta druga dziewczyna
miała na imię Ania, taka drobna, brunetka, ale to ona rządziła wysoką Beatą,
pomagałem im nieść siatki, które postawiły w kuchni i powiedziały, że w tej
większej to jedzenie jest i winko, trzy flaszki to nam może wystarczy na razie
pod humorek, a w tej mniejszej są prezenty, więc odwróć się teraz, bo musimy je
popakować i zanieść pod choinkę, a potem będziemy się przebierać. A jak,
zapytałem, bo jakoś nie przewidziałem dla siebie żadnego kostiumu, nawet
garnituru z krawatem nie miałem. Ale zabrałem się do łazienki, ogoliłem się
porządnie i włożyłem białą koszulę do jasnych dżinsów, uważam, że było
elegancko, a one tam w kuchni chichotały i szeleściły papierami, włączyłem
telewizję, żeby puścić kolędy, ale na naszej tylko przemówienia szły, więc dałem
chwilowo na program przyrodniczy, gdzie było akurat o myszoskoczkach. Uważam, że
jak na święta, to głupio dobrali, bo na święta to pasują owieczki, woły i
wielbłądy, no może karpie jeszcze, ale takie to już na pewno nie. Weszły
dziewczyny, też w białych bluzkach, wypuszczonych na wierzch, z gołymi nogami i
nawet bez spodni, faktycznie, było gorąco, ale tak się jakoś nie wigilijnie
zrobiło, no ale ja się nie specjalnie znałem na tych babskich zwyczajach
wigilijnych. Położyły paczuszki pod choinką, obok tych moich pluszaków i
dezodorantów i zaczęły ustawiać talerze z jedzeniem. Beata przyniosła opłatek i
ustawiła na środku. Otworzyłem wino, nie miałem kieliszków, to dałem szklanki.
Ania wyłączyła myszoskoczki, przełamaliśmy się opłatkiem, po czym ja się
zabrałem za pierogi, a dziewczęta za wino. Zauważyłem, że na stole nie ma
karpia. Wypiłem cały kieliszek, było jakieś cierpkie i mocne, jak na wino, nie
byłem przyzwyczajony.
Sam tu mieszkasz, zapytała Ania i przysunęła krzesło bliżej mnie, ale jeszcze
nie zjadła widać wszystkiego, bo równocześnie z tym przysuwaniem nakładała sobie
sałatkę i nie wszystko trafiło na talerz, nie szkodzi, posprząta się,
powiedziała Beata i też się przysunęła, poczułem się jak w pułapce, ale w końcu
mi nic nie groziło od tych fajnych moich koleżanek. Opowiedziałem im ni z tego
ni z owego o mamie i o tym, że w ciągu paru tygodni zostałem sam na świecie, bez
brata, Bariego, mamy i tatki, tak bardzo chciałem im powiedzieć wszystko, nawet
o Hani i tych jej niedobrych ostatnich znajomych, ale jakoś to nie mogło wyjść
ze mnie i nie wyszło. Zasmuciły się i zaczęły się do mnie przytulać, ale jakoś
tak sobie nawzajem przeszkadzały, że Beata się jakby obraziła i powiedziała, że
idzie na papierosa na korytarz i poszła tak jak stała, a Ania powiedziała, jak
chcesz to cię pocieszę, chodź do łóżka. I poszliśmy, ale mnie się zrobiło żal
Beaty i powiedziałem, fajnie ale niech Beata też już przyjdzie, bo się
przeziębi, pójdę po nią, jak chcesz, może być, powiedziała Ania. Nalała sobie
następny kieliszek, z drugiej butelki, co to ją musiałem otworzyć i wtedy coś
zaczęło pukać do okna. Zasadniczo nie boję się złodziei, bo jak się mieszka na
drugim piętrze, to raczej oni przez okna nie wchodzą, no i była Wigilia, choć
wczoraj w telewizji mówili, że w święta to najwięcej włamań jest oprócz wakacji.
Ania krzyknęła i przykryła się kołdrą, razem z głową i kieliszkiem z winem.
Na parapecie leżał wczorajszy gołąb, ale nie miał już głowy żaby, tylko ryby, za
dużo tych ryb, przypomniałem sobie o moim sąsiedzkim obowiązku, więc wyrzuciłem
gołębia i powiedziałem do Ani, muszę jeszcze coś zrobić dzisiaj, ale to tylko
chwilę potrwa, nie bój się, to tylko ptak, nie wdawałem się szczegóły, bo by się
mogła Ania spłoszyć. Wyszedłem na klatkę po Beatę, a ona stała w tej bluzce z
gołymi nogami pod drzwiami doktora i słuchała, co tam się dzieje, ale jak zwykle
nic się nie działo, przecież doktora nie było, tylko karp w łazience i choinki w
pokoju. Kto tam mieszka, zapytała, ale poprosiłem, żeby weszła do domu, bo nie
chciałem, żeby ktoś ją w takim stroju na klatce zobaczył, a poza tym zdrowo
ciągnęło z dołu, pewno dzieciaki z parteru znowu zostawiły otwarte, a w Wigilię
to zamykać trzeba bardziej niż w inne dni, bo złodzieje tylko czekają, kiedy
ludzie wyjdą na pasterkę, a pewno już niedługo właśnie wyjdą.
Powiedziałem dziewczynom, że muszę iść nakarmić karpia do sąsiadów; chyba zabić
karpia, zaśmiała się Ania, prędzej pewno on by mnie zabił, zażartowałem, a Beata
pocałowała mnie w szyję i powiedziała, że takiemu mięśniakowi z ochrony to nawet
rekin nie da rady, no chyba że dziewczyna; albo lepiej dwie, powiedziała Ania i
też się zaśmiała, posuwając się na łóżku. Ale chciałem najpierw załatwić swoje
sprawy, zanim zabierzemy się do tych świątecznych zabaw, więc odpowiedziałem im
kto tam mieszka, bez zbędnych szczegółów, bo też mogłyby się wystraszyć. Ale
Beata jakoś słabo słuchała, bo się podczas tego mojego opowiadania rozglądała po
pokoju, jakby czegoś szukała, więc spytałem, czego szukasz, Beatko, a Ania się
zaśmiała i powiedziała, że ona pewno szuka jakichś zabezpieczeń przed skutkami
miłości. Nie ma takich zabezpieczeń, powiedziała Beata, a ja się z tym
zgodziłem, choć zasadniczo to jeszcze nie do końca wiedziałem czym jest miłość;
szukam telefonu. Okazało się, że nie powiedziała w domu, że nie wróci na noc. No
i życzenia trzeba było poskładać i była w kłopocie. My też, bo komórki nie miały
zasięgu, a stacjonarnego nie miałem. I wtedy przypomniałem sobie o doktorze,
jego telefonie i jego karpiu. I powiedziałem Beacie, że pójdziemy do sąsiada i
stamtąd będzie mogła zadzwonić, podczas gdy ja będę karmił rybkę, tylko tam nie
ma światła, więc wymyśliłem, że ona weźmie latarkę, a mnie do wsypania kitiketa
do wanny wystarczy światło zapalniczki, którą od niej wziąłem. A Ania
powiedziała, że się tymczasowo sama prześpi.
Uprzedziłem Beatę, że w dużym pokoju, gdzie na biurku stoi telefon, rosną sobie
choinki, na co ona powiedziała, że bardzo dobry pomysł jak na święta. Zaświeciła
latarkę i poszła w lewo do pokoju, a ja pstryknąłem zapalniczkę i wszedłem do
łazienki.
Wanna była pusta. Nie było w niej nawet wody. Rozejrzałem się, czy nie wypadł na
podłogę, ale podłoga też była pusta, nawet nie było na niej mokro. Znikła także
puszka karmy. Pomyślałem o wigilijnych złodziejach i zrobiło mi się gorąco na
myśl o tym, co pomyśli o mnie doktor Fisztajn. I wtedy usłyszałem krzyk Beaty,
ale zanim zerwałem się do biegu, zrobiła się cisza. Wpadłem do pokoju, było
ciemno i nic nie widziałem. Nie wyhamowałem za drzwiami i władowałem się prosto
w choinkę. Zanim zwaliła się na ziemię, pociągając za sobą inne, poczułem na
twarzy igły i świeży, świąteczno-leśny zapach i przez moment zastanowiłem się,
skąd to się wzięło na tych osypanych, wyschniętych habaziach, ale zaraz zacząłem
wołać Beatę, bo właśnie sobie pomyślałem, że ona też wpadła na choinkę i
przestraszyła się, może się przewróciła i gdzieś tu leży, ale przecież ją
uprzedzałem, no i miała latarkę, a teraz ciemno było okropnie, pachniało choinką
i była taka cisza, w której czuło się, że ona nie jest cicha bezosobowo, tylko
ktoś w pokoju jest, ale powstrzymuje się nawet od oddychania. Naturalnie,
skojarzyłem sobie to z brakiem karpia w wannie i od razu pomyślałem o tym
złodzieju, i że to dobrze, bo go złapię i doktor nie będzie stratny, a ja nie
wyjdę na ofiarę, której nie można nawet powierzyć opieki nad głupią rybą. I
wtedy dostałem w łeb czymś oślizgłym i ocknąłem się dopiero, jak już byłem
przywiązany do fotela bandażem elastycznym, pewno z tego gabinetu doktora, do
którego nie można było wchodzić. Obok siedziała Beata, dotykała mnie ramieniem i
czułem, że drży. Nadal było cicho i ciemno, ale oczy powoli zaczynały mi się
przyzwyczajać do mroku, zresztą przez nie zasłonięte okna wpadało trochę światła
z ulicy. Bandaż nie był zaciągnięty mocno i powinienem sobie z nim poradzić, nie
martw się, szepnąłem do Beaty, nie wiem czemu nadal chciałem, żeby było cicho,
będzie dobrze Beatko.
Bez słowa pokręciła głową, wpatrując się przed siebie. Spojrzałem za jej
wzrokiem. Po drugiej stronie biurka doktora siedział karp wielkości człowieka,
karp-niekarp, bo głowę miał ryby, a resztę ciała prawie ludzką, tułów okrywała
ta bążurka doktora, a na biurku leżały wielkie zielone ręce, w prawej, tej
bliższej mnie połyskiwał chirurgiczny skalpel. Pomyślałem, że zaraz mu go
odbiorę, jak tylko uda mi się wyrwać z bandaża choć jedną rękę. W tym momencie,
jakby słyszał to co powiedziałem, cofnął się nieco i skierował ostrze w moją
stronę. Coś poruszyło się za nami, karp popatrzył ponad mną w głąb pokoju, ja
też odwróciłem głowę i zobaczyłem przelatującego gila, który jeszcze dwa dni
temu był całkiem martwy, a wczoraj ledwo poruszał dzióbkiem. Odwróciłem się z
powrotem, ze strony gila, a nawet dwóch nie powinienem się zasadniczo spodziewać
niczego złego, a ten skalpel jednak to było konkretne niebezpieczeństwo, z
którym umiałbym sobie poradzić, gdybym miał choć jedną rękę wolną, ale karp znów
jakby to usłyszał, popatrzył na mnie uważnie, pysk skrzywił mu się w czymś w
rodzaju nieprzyjemnego uśmiechu i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści.
Zrozumiałem, że on umie czytać w myślach, nie wiem jak, ale umie i przypomniał
mi się taki trening w jednostce przeciwko próbom ataku telepatycznego. Myśl o
czymś, intensywnie myśl, co byś chciała zrobić, gdybyś mogła, odwracaj jego
uwagę, myśl szybko o czymś skomplikowanym, szepnąłem do Beaty i sam też
usiłowałem myśleć o czymś innym, o Hanusi spróbowałem, ale przy Beacie jakoś mi
nie szło, więc zacząłem sobie przypominać, jak tata robił z Barim. Nie umiem o
niczym myśleć, tylko o nim, jęknęła Beata, pomyśl o tym, co mieliśmy zamiar
robić zanim tu przyszliśmy, podpowiedziałem, aha, dobrze, powiedziała, chętnie,
i pomału odsuńmy się od siebie.
Nogi mieliśmy w miarę wolne, to po trochu się odległość między nami zaczęła
powiększać tak, że już nie mógł nas widzieć jednym spojrzeniem, głowa mu zaczęła
tak latać, ale że nie miał jednak zasadniczo szyi, to musiał się z całym
korpusem przekręcać, raz na mnie, raz na Beatę i poczułem, że już nie umie się
tak skoncentrować. Intensywnie myślałem o Barim i to mu sprawiało wyraźną
przykrość, a jak patrzył na Beatę, to znów się wykrzywiał w tym głupim uśmiechu,
tak trwało przez chwilę, wyrwałem w pewnym momencie prawą rękę, ale nadal
trzymałem ją pod poręczą fotela, chyba nie zauważył, po chwili i druga się
rozluźniła, mogłem już wyciągnąć ją spod bandaża, ale nie wyciągałem, czekając
na dogodny moment, kiedy będę mógł zaatakować. Wolałbym wiedzieć, jak on ma z
nogami, ale nie widziałem, były – jeśli w ogóle były – ukryte pod biurkiem.
I w tym momencie zapaliło się światło, normalne, elektryczne i do pokoju wszedł
doktor Fisztajn, ciągnąc za sobą wielki podłużny pakunek. Zupełnie dobrze, panie
sąsiedzie, już by się panu prawie udało, powiedział i błyskawicznie zaciągnął mi
z powrotem bandaż na prawej ręce, ale tego, że lewa jest w rozluźnionym węźle
nie zauważył. Uregulowałem wczoraj rachunek, powiedział, ale jakoś tak
zapomniałem panu powiedzieć, że mi włączyli, może i dobrze. Pilnuj ich dalej,
braciszku, poklepał karpia po karku i wtedy pomyślałem, że na pewno to wszystko
nie może istnieć i że jestem ciężko chory i to od dłuższego czasu, uszczypnij
mnie powiedziałem do Beaty, nie mogę, mam związane ręce i w ogóle nie wierzę, że
tu jestem, po co mi był ten dyżur w Wigilię. Poczułem się jakby winny, zawsze
wszystko spada na moją głowę, i nawet jak coś zaczyna u mnie iść dobrze, to
zaraz musi koniecznie się spieprzyć, co za życie.
Doktor otworzył drzwi do zamkniętego dotąd pokoju, to musiał być ten niedostępny
gabinet, zapalił tam światło i dopiero mnie zatkało. Na wysokim łóżku, jakby
ortopedycznym, przywiązana bandażami, leżała kobieta. Wyglądała jakby umarła już
dawno temu, przypominała mi mamę, jak jej Bari nie pomógł, miała woskową twarz,
zapadłe policzki, wpadnięte oczy, i odruchowo pociągnąłem nosem czy nie
śmierdzi, ale niczego nie było czuć, a potem zauważyłem jak ten rzekomy trup
miarowo porusza palcami obu rąk, splecionymi na piersi. Moja żona, powiedział
doktor, jakby nas przedstawiał, zmarła trzy miesiące temu i jeszcze nie doszła
do siebie, to kwestia czasu, nie miałem odpowiedniego materiału, ale teraz
widzę, że jest, i to w jak najlepszej formie, zaraz się do tego weźmiemy, a i
pan sąsiad nam się przyda, nie martwcie się, nic lepszego się nie może
człowiekowi zdarzyć, jak oddać swój materiał genetyczny drugiemu człowiekowi.
Braciszku, poproszę...
Karp odłożył skalpel i wstał zza biurka. Typowy błąd, szkolny można powiedzieć:
wartownik prawie zawsze zwalnia się z wartowania, gdy na jego posterunek
przychodzi dowódca warty, jego własny rozum usypia. A dowódca myśli, że nie musi
uważać, bo przecież jego żołnierz pełni wartę. Naturalnie, bałem się dalej jak
cholera i byłem ciekaw, czym to nam z Beatą grozi, ale zmusiłem się, żeby myśleć
tylko o uwolnieniu się. Doktor przesunął w naszą stronę łóżko ze zmarłą żoną, po
czym pochylił się nad podłużnym pakunkiem, a gdy rozwinął papier pakowy,
zobaczyliśmy zupełnie szarego trupa starej kobiety. Beata wrzasnęła ze strachu i
zemdlała. Obaj podskoczyli w jej stronę, a ja w tym samym momencie wyrwałem lewą
rękę z bandaża, porwałem ze stołu skalpel i razem z ręką schowałem pod biurkiem,
odwracając się jednocześnie w stronę Beaty. Nic nie zauważyli, widać myśli
doktora całkiem zagłuszyły moje. Czekałem na sposobność. Komandos nigdy nie
rezygnuje, dopóki żyje.
Doktor popatrzył na swojego koszmarnego brata, który wyszedł zza biurka i
sięgnął poza łóżko zmarłej żony i czegoś tam szukał. Wyglądał jak normalny,
trochę gruby człowiek, był ubrany w dresowe spodnie i tę bążurkę, ręce i nogi
miał jak człowiek, tylko ta rybia głowa jakoś się nie zamieniła w ludzką. Od
wczoraj urósł ze 70 centymetrów i teraz był wyższy od doktora, i wcale go nie
przypominał. I nie tylko przez tę głowę, bo cała figura była taka
nieproporcjonalna. Nie widziałem tego, ale tak sobie pomyślałem, że w jednaj z
nogawek musi chować jeszcze nie odpadnięty ogon i to go z pewnością mocno
ogranicza w ruchach. Znalazł za łóżkiem jakieś kable i przyniósł je doktorowi.
Ten pochylił się nad jedną, potem nad drugą leżącą kobietą, jakby im wkłuwał
końcówki kabla, po czym podszedł do Beaty, nadal była nieprzytomna, odgarnął jej
włosy z karku i pochylił się nad nią. Zacisnąłem rękę na skalpelu, ale w tym
momencie przykuśtykał do mnie braciszek i położył mi obie ręce na ramionach.
Silny jak cholera, czułem to, był twardy jak lokomotywa i składał się z
żelaznych mięśni. Ani nie drgnąłem, kiedy Fisztain wbił jej w kark cienką igłę,
sprawdził połączenia i wytarł ręce w serwetkę. Z drugim kablem podszedł do mnie,
po czym wbił sobie igłę w szyję, a drugą końcówkę zbliżył do mojego karku.
Obliczyłem szanse ataku, były niewielkie. Potwór, pewno wyczuwając moją
determinację, zacisnął mi ręce na ramionach. Szanse spadły do zera.
Pewno się zastanawiasz, po co mi ta transfuzja od ciebie, młody przyjacielu? Hm,
przyznam, że w zasadzie ma ona motywacje pozanaukowe, po prostu spojrzałem na tę
młodą damę, która ci towarzyszy w tych nieciekawych dla was okolicznościach
wizyty w moim mieszkaniu, no i doszedłem do wniosku, że pewne cechy twojej osoby
są lepsze niż te same cechy mojej osoby, normalne, to zużycie materiału, poza
tym ja jako pokolenie powojenne nie miałem szans tak się dobrze rozwijać jak ty,
choć wyczuwam w tobie trudne dzieciństwo i niełatwą młodość. Toteż transfuzja
nie będzie pełna, po prostu wszystkiego nie chcę. Bo co do kobiety to oczywiste
– jej komórki, a właściwie zawarty w nich materiał genetyczny posłużą do
regeneracji mojej żony i matki, zapomniałem powiedzieć, że to po jej ciało
właśnie pojechałem nad morze. Jestem ci wdzięczny za opiekę nad moim bratem, bo
dzięki temu mogłem mieć szansę wykraść zwłoki jeszcze przed pogrzebem, to
znacznie upraszcza wszystko, a jego ewolucja mogła przebiegać bez zakłóceń. To
jasne, że to nie jest mój brat, to mój klon, który został stworzony przy pomocy
materiału genetycznego wyhodowanego w tkankach ryb, które zdobywałem dzięki
tobie. Ja tak samo jak ty nie lubię karpi, ale co zrobić – ryby są w dolnych
częściach naszej ewolucyjnej drabiny i z nich najłatwiej jest wyhodować ludzki
organizm, przyspieszając chemicznie to, co naturze zajęło kilkaset milionów lat
i dzięki zaprogramowaniu genetycznemu tego procesu opuszczając etapy pośrednie,
wszystkie te płazy, gady, ptaki, ssaki małe i większe, w końcu naczelne.
Musiałem, naturalnie, eksperymentować, sporo egzemplarzy innych zwierząt
wymknęło się spod kontroli, ale wymrą, zanim ludzie się dowiedzą, a ty im nie
powiesz, już o to się postaram.
Pamiętasz co się stało ze sklonowaną owcą Dolly? Zdechła na sklerozę...
Wyhodowano ją z komórki dorosłej sztuki, więc musiała się błyskawicznie
zestarzeć, nie odbyła całego procesu ewolucyjnego i jej mózg nie nadążał za jej
ciałem, a dokładniej to je wyprzedzał. Ja klonowałem nie tylko ciało, ale i
psychoenergię. Temu tu osobnikowi, który jest moim biologicznym i psychicznym
bratem, klonowałem własne neurony i wbudowałem własną psychikę. Dlatego
porozumiewamy się telepatycznie na dowolną odległość, bez żadnych ograniczeń. To
nie jest moja kopia, on naturalnie wciąż ma ograniczenia wynikające z jego
pochodzenia, może to ustąpi, a może nie, tego jeszcze nie wiem. Ma też plusy w
stosunku do człowieka – jest diabelnie silny, uparty i doskonale odbiera impulsy
elektryczne mózgu, czyli mówiąc prosto, czyta w myślach. Wszystko to jednak jest
tylko etapem przejściowym do tego, co tutaj właśnie robimy. Nie chcę bynajmniej
być doktorem Frankensteinem dla ryb, i wcale się nie nazywam Fishstein, tak
sobie wobec ciebie zażartowałem, bo już wtedy pod śmietnikiem wybrałem cię na
partnera tego eksperymentu. Nieważne, jak się nazywam, ta wiedza jest dla ciebie
zbędna, nigdy zresztą nie zdążysz jej wykorzystać. Chodzi o to, żeby w martwe,
choć tylko w sensie biologicznym, komórki tchnąć życie, żeby dać im z powrotem
duszę, którą straciły. Dusza to jest energetyka mózgu, z której buduje się
pamięć i uczucia, miłość i nienawiść, wiarę w Boga i niewiarę w ludzi. Na
niższym etapie rozwoju, jak w roślinach, wystarczyło opracować odpowiednią
substancję chemiczną, jak nawóz, która przywróciła życie w tych uschniętych
choinkach, które teraz są zielone i pięknie pachną, i pewno je wyniosę z czasem
do lasu, tworząc prywatny zagajnik doktora, powiedzmy, Fischsteina. Rozwój ryby
stymulował pokarm chemiczny i chemicznie zmieniona woda. Ożywić człowieka, jak
dotąd może tylko drugi człowiek. Niestety, na obecnym etapie rozwoju,
najczęściej po prostu oddając mu swoje życie. Dlatego ku wielkiemu mojemu
żalowi, będę musiał stracić sąsiada, a sąsiadka także zasili energetykę moich
bliskich. Będziecie po prostu nawozem dla psychiki mojej rodziny, no i mojej
przy okazji też...
Ktoś wszedł? Popatrz kto to, ostrożnie, uważaj, kable...
Igła wyskoczyła mi z szyi, ciachnąłem skalpelem po bandażu wiążącym mi prawą
rękę, dwoma cięciami uwolniłem Beatę i zanim się zorientowali, kantem dłoni
uderzyłem doktora w bok szyi tak, że błyskawicznie stracił przytomność i runął
na ziemię, a ja wyrwałem Beacie z szyi końcówkę kabla i wbiłem ją głęboko w
tchawicę doktora. Charknął głośno, ale potem zaczął oddychać miarowo, choć coraz
wolniej. Chciałem patrzyć jak jego gasnące życie uchodzi do nieruchomych ciał
jego żony i matki, ale nie było czasu na takie rozrywki: brat Karpowicz zawrócił
z korytarza i brnął teraz między choinkami, które zwaliłem wchodząc po ciemku do
pokoju. Miałem może jeszcze ze trzy metry przewagi, kiedy Beata się ocknęła i
zaczęła krzyczeć. Uciekaj, wrzasnąłem, do drzwi, kątem oka zauważyłem w
korytarzu przerażoną twarz chłopaka, który wczoraj chciał mi ukraść zakupy i nie
wybudzoną dobrze ze snu Ankę. Beata przemknęła obok potwora, który obrócił się
powoli jak dźwig i wyciągnął łapy, żeby ją zatrzymać, ale nie zdążył, a ja
rzuciłem się na niego jak szczupak i wbiłem skalpel w miejsce, gdzie człowiek ma
serce, dopiero poniewczasie orientując się, że to nie jest człowiek. Na poprawkę
już za tym razem nie było czasu, skalpel wypadł i zniknął gdzieś w cetynie, a on
złapał mnie obydwiema rękami za szyję i pomyślałem, że już po mnie. Jakaś
resztka mojej świadomości przypomniała mi, że mam w kieszeni jeszcze jedną broń.
Traciłem już świadomość, gdy zdołałem wyciągnąć zapalniczkę Beaty. Zamknąłem
oczy i pstryknąłem, zapalniczka wypadła mi ze słabnących rąk, jednak płomień
błyskawicznie objął bonżurkę doktora i, niestety, także moją koszulę. Zapiekło
mnie okropnie, ale puścił mnie zaskoczony i niezdarnie zaczął się oganiać od
płomieni. Upadłem na podłogę i przeturlałem się po niej, jednym ruchem zdarłem z
siebie koszulę i odrzuciłem w jego stronę. Odprowadził lecący płomień wzrokiem.
Zapaliła się sterta choinek na podłodze, rzuciłem w tę stronę fotel, usiłował
się osłonić, ale grube cielsko straciło równowagę i runął z trzaskiem na
podłogę. Nie czekałem na efekty, tylko wyprysnąłem do korytarza, gdzie całe
towarzystwo stało jak widzowie na pokazie ogni sztucznych, w czasie którego ja,
człowiek, niemal nagi walczyłem z ubraną w szlafrok rybą. Otworzyłem drzwi,
porwałem z szafki pęk kluczy, który tam zostawiłem wchodząc, przekręciłem tylko
jeden zamek i wpadliśmy do mojego mieszkania.
Ogłupiały chłopak wskazał ręką stojącą w korytarzu reklamówkę. Wino panu
odkupiłem, wczoraj stłukłem, przepraszam, no i tak wyszło, powiedział, wszyscy
patrzyli w stronę płonącego za drzwiami mieszkania doktora. Mamy jakieś
dwadzieścia minut, powiedziałem, zanim albo zapali się cały dom, albo ten
płomień sam się zdusi. Więc spokojnie ubierać się, brać żarcie i winko i
uciekamy. W łazience szybko się umyłem, żeby nie straszyć ludzi i po chwili
wahania wtarłem w siebie maść regenerującą doktora Fisztajna. Przestało boleć
natychmiast. Wziąłem tylko pieniądze i dokumenty, i ciepły sweter. I puchówkę.
Wyszliśmy przed blok. W oknach na drugim piętrze widziałem płomień.
Stanęliśmy na chodniku. Grupki ludzi wychodziły z klatek, okutani szalami, w
czapkach, bo mróz był spory. Dokoła rozbrzmiewały życzenia Wesołych Świat.
Pachniało pieczoną rybą. Od strony marketu rozbłyskiwały sztuczne ognie,
błyskało też w naszym domu. Dokąd teraz, zapytała Ania, obejmująca mnie z prawej
strony, tam gdzie miałem mniejsze oparzenia, może do ciebie, powiedziała do
chłopaka, który szedł przodem, nie bardzo, powiedział, my teraz idziemy na
pasterkę, to ja się pożegnam i jeszcze raz przepraszam, co złego to nie ja. To i
my chodźmy, powiedziała Beata, potem wrócimy z wszystkimi ludźmi i tak będziemy
mieć jakieś alibi, pamiętajcie, nas tam w ogóle nie było, no nie, siedzieliśmy
najpierw u ciebie, a potem przyszedł ten mały i poszliśmy na Pasterkę. Nie
jestem mały, proszę pani, mam już 16 lat i nazywam się Wiktor. A jak ręka, już
nie boli, zagoiło się, spytałem. Tak, wszystko jest super, powiedział, trochę
tylko swędzi. To ja lecę po rodziców i spotkamy się w kościele. Albo po
kościele, powiedziała Ania. Wiktor podniósł na pożegnanie rękę i w świetle
latarni zobaczyliśmy prześwitującą między palcami błonę płetwy. Z sąsiedniej
klatki doleciał zapach sernika. Dzwony biły na Pasterkę.