Maciej Pinkwart

Bajka wigilijna

 

Pani Renacie Piżanowskiej-Zarytkiewicz,

zgodnie z nową świecką tradycją, która się narodziła

  

- Chcecie bajki? oto bajka... Była sobie...

Głos mamy dobiegał z drugiego pokoju, gdzie 4-letnie dziecko znów nie chciało zasnąć. Był wieczór przed Wigilią, w salonie świeciły się lampki na choince, z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny babci i jej monolog, wygłaszany do taty, który prawdopodobnie usiłował w tym rozgardiaszu znaleźć chwilkę spokoju. Mógłby, oczywiście, przyjść tutaj i usiąść w swoim ulubionym fotelu, pamiętającym lepsze czasy, może nawet poczytać „Politykę”, której najnowszy numer poświęcony był Świętom, a który zaczął oglądać wczoraj, ale naturalnie zaraz mu to wytknięto. Mógłby, ale tego nie zrobi, bo przecież idą Święta, jutro Wigilia, jest tyle do roboty, a on sobie czyta... Nie pozwalają mu się bezpośrednio włączyć do przedświątecznych przygotowań, jasne, przecież on i tak się na niczym nie zna i niczego nie umie zrobić, ale nie może być tak, że one tak ciężko pracują, a on siedzi i czyta gazetę. Tak dobrze nie ma, i już! Święta to święta, to sprawa rodzinna, wszyscy się muszą męczyć. Odpoczną po świętach.

Skąd to wszystko wiem? Nie wiem skąd. Mój związek z tą rodziną trwa już tak długo, że pewno wiem o nich znacznie więcej, niż oni o sobie nawzajem czy o sobie samych. Nawet wiekowa babcia, będąca skarbnicą informacji o sprawach rodzinnych, odkurzaczem wchłaniającym plotki i najbardziej lokalną gazetą, pełną bardzo drobnych ogłoszeń – tyle nie wie o tym domu, co ja. Babcia, w końcu, od czasu do czasu wychodzi – na zakupy, do kościoła, czy ostatnio coraz częściej – do lekarza. A ja jestem tu cały czas, wszystko widzę i wszystko słyszę. Mam wrażenie, że jestem tu znacznie dłużej, niż wszyscy ci obecni, nawet niż babcia, która kiedyś – pamiętam to dobrze – była młodą i podobno piękną kobietą. Podobno, mówię, bo wydaje mi się, że moje poczucie estetyki dość znacznie różni się nie tylko od babci, ale od wszystkich obecnych. No ale, jak to mówią – nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba...

I każdy ma swój styl, a co styl – to człowiek.

Tylko ja nie jestem człowiekiem.

Nie pytajcie mnie tylko, kim jestem, bo sam nie wiem.

Sama nie wiem?

Samo nie wiem?

Tego też nie wiem.

Oczywiście, stwierdzenie braku wiedzy nie czyni ze mnie Sokratesa, filozofia jest mi całkowicie obca, jestem po prostu dość precyzyjnym obserwatorem tej ograniczonej przestrzeni, w jakiej przyszło mi bytować w ostatnim czasie, nie do końca mam świadomość – jak długim. Mam doskonałą pamięć i świetnie wszystko rejestruję w czymś, co gospodarze tego domu nazwaliby „umysłem”, a ja nie całkiem się orientuję co to w zasadzie jest. Pamiętam, jak babcia obecnej babci była młodą kobietą i przychodził do niej w konkury równie młody malarz, obdarzony średnim talentem, ale bardzo w niej zakochany. Namalował wtedy jej portret. Pozowała mu w długiej sukni przez kilka wieczorów i udało mi się spostrzegać ją coraz wyraźniej, z każdą chwilą coraz wyraźniej i wyraźniej... Podobała mi się bardzo, tak jak malarzowi i nawet był czas, gdy różnice między mną a malarzem zacierały mi się do tego stopnia, że nie było dla mnie pewne, czy to nie ja ją maluję i nie ja mówię do niej coraz śmielej aż do momentu, gdy malarz podszedł do panny, umazany farbą, pamiętam taką zielonkawo-brązową plamę na prawej dłoni, pochylił się nad nią i powiedział:

- Jak się lepiej poznamy, zdejmiesz tę suknię i wtedy cię namaluję taką, jak sobie teraz muszę tylko wyobrażać.

Panna zerwała się, uderzyła go, niemocno jak sądzę, w twarz, i uciekła do drugiego pokoju, w którym teraz mieszka jej wnuczka, sama będąca już babcią i z którego od czasu do czasu słyszę jej płacz. Jakoś bardzo osobiście dotknęła mnie ta sprzeczka i choć nie było moim zadaniem jej rozstrzyganie – wydawało mi się, że oboje mają rację i powinni się pogodzić. W końcu to chyba dobrze, kiedy młody mężczyzna myśli o pięknie ciała młodej kobiety i jej – jak dotarło do mnie znacznie później – pragnie, a ona przecież tylko udaje, że się tego boi czy wstydzi. Zresztą tak było i tym razem, następnego wieczoru pozowanie do portretu odbywało się jak zawsze i kiedy obraz został ukończony, młody malarz przyszedł z kwiatami do mamy babci babci, oświadczył się o jej rękę, został jej mężem i mógł próbować ją namalować tak, jak ją sobie wyobrażał.

Ale nie namalował, bo wybuchła wojna i zastrzelili go zanim zdołał nabić płótno na blejtram. Babcia wkrótce też zmarła i został tylko jej portret na tym narzeczeńskim obrazie.

To ja.

Nie do końca tak. Nie jestem, w końcu, obrazem. Mogę myśleć, pamiętać, czasem nawet udaje mi się czegoś dotknąć i coś zrobić konkretnego, poza tym trwaniem w martwym polu, ograniczonym przez złocone, dziwnie powyginane ramy. Ja w zasadzie tylko tu JESTEM. Raz na kilka miesięcy – kilka lat – nie wiem, pojecie czasu w tym tutejszym rozumieniu jest dla mnie mało jasne – coś pozwala mi opuścić obraz i przechadzam się po pokojach domu. Jakiś niezrozumiały imperatyw każe mi sprzątać, pomagać, pocieszać, uśmiechać się na widok słodkich twarzyczek dzieci, posapujących przez sen. Zwykle mnie nikt nie widzi. Ale bywało i tak przez te nieskończenie długie lata i dziesiątki lat, że ktoś nagle wszedł do pokoju, w którym akurat wymiatało się kurze spod szafy – ta robota była jak dla mnie, z powodu wzrostu – i zanim udało mi się zniknąć, ten ktoś spostrzegał mój niemodny, czerwony – albo jak mówiono kiedyś: krasny kubrak, czapkę z pomponem, długą siwą brodę, zawsze mnie wkurzała, bo jakoś zbyt jednoznacznie determinowała moją płeć, jakby nawet wbrew moim intencjom.

Zazwyczaj widywały mnie małe dzieci, im łatwiej było uwierzyć w istnienie istoty, zbliżonej do nich wzrostem i takiej nierzeczywistej, jak wszystko to, co im wieczorami opowiadano w nasennych bajkach. One też były mi najbliższe, bo nie bały się mnie, nie dziwiły nawet specjalnie, tylko przemawiały do mnie niezbyt zrozumiałym gaworzeniem, wyciągały pulchne łapki i chciały się mną bawić, tak jak jedną ze swych lalek.

Do tego nie można było dopuścić. Kontakt fizyczny z żywą istotą był dla mnie zakazany. Kto, kiedy i dlaczego mi tego zakazał – nie było jasne, ale była we mnie jakaś straszliwa moc, która w takim kontakcie mogła wyrządzić wielkie szkody i jak sądzę to było przyczyną, dla której nie wolno mi było dotykać nikogo żywego. Przedmioty martwe w moich rękach dawały się dowolnie kształtować, przenosić i naprawiać, nie całkiem było nawet pewne, czy trzeba było ich dotykać, czy wystarczyło tylko się do nich zbliżyć.

Dorośli zwykle mnie nie widywali. A jeśli nawet, to brali mnie za wytwór swojej wyobraźni, za przejaw nadużycia alkoholu czy wreszcie za porzuconą zabawkę dziecinną. Kiedy jednak już się to zdarzyło, jakiś czas tłumili to w sobie, ale zazwyczaj po paru godzinach, tak – niby-żartem rzucali przy kolacji do innych:

- Ale śmieszne, wydawało mi się dziś po południu, że w kuchni widziałem krasnoludka, taki był, o...

I sięgali gestem aż pod stół, tam gdzie zwykle leżały domowe psy, czekając na resztki ze stołu. Psów nie dało się specjalnie lubić, bo widziały mnie oczywiście i wyczuwały najlepiej, ale próbowały mnie gonić i ugryźć, a może tylko się ze mną pobawić, no ale były żywe, a z żywymi kontakt był zabroniony. Raz jeden mnie dotknął. Tylko raz. Płakali po nim długo, zwłaszcza dzieci, mnie też było go żal, jednak to nie była moja wina.

Potem, naturalnie znów następował powrót do portretu młodej kobiety i mijały długie miesiące, może lata, nie bardzo orientuję się w czasie, do momentu, kiedy to jakaś nieznana siła wyganiała mnie ze złoconych ram i znów imperatyw czynienia dobra przenosił mnie do kuchni czy spiżarni, raz czy dwa nawet dalej, do przydomowego ogrodu, gdzie trzeba było naprawiać kosiarki, przekopywać grządki czy przenosić gniazda pszczół do brzęczących słodkim słońcem uli. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie było jak tego przewidzieć, kiedy i jak to nastąpi. Bo przecież przychodziło mi się materializować nie tylko jako karzeł w czerwonym. Niekiedy była to zwiewna rusałka nad brzegiem ogrodowego basenu, czasami zaś po prostu bliżej nieokreślone światła, powiewy chłodnego powietrza, nie dające się zidentyfikować dźwięki czy zapachy. Moim życiem – nie, to zdecydowanie nie jest dobre słowo! – kierowała jakaś nieznana mi siła, której trzeba było się całkowicie podporządkować i która traktowała mnie czysto mechanistycznie, jakbym nie był – nie była – nie było – całkowicie odmaterializowanym duchem.

Nie, nie był to duch prababki, zaklęty w starym portrecie, który za grzechy młodości pokutuje w złoconych ramach i od czasu do czasu, by dać upust nadmiarowi energii, wychyla się z obrazu i pokrzykując dziarsko: HU HA! – straszy gołowąsych młodzieńców i eteryczne panienki. Z biegiem czasu – lat? stuleci? – jakoś udawało mi się oswoić z tym stanem, i nawet zyskiwać coś w rodzaju samoświadomości, wiedzy o własnej osobie. Nikt mnie, rzecz jasna, o tym nie pouczał, nie wzywał do gabinetu jakiegoś szefa mojego losu, który by prosił siadać i mówił:

- No, pora aby się dowiedzieć prawdy o sobie...

A więc po pierwsze było zupełnym przypadkiem, że przyszło mi trafić do tego akurat domu i do tej rodziny. Przed portretem w tym domu były jakieś inne budowle, zamki, rudery i luksusowe pałace. Niejasno pamiętam wygodny – wygodniejszy od portretu – związek z jakimś starym sprzętem, naczyniem czy kielichem. Ale to wszystko były byty przejściowe, nietrwale i mocno niematerialne. Odnoszę wrażenie, że kiedyś już raz zdarzyło mi się być dłużej całkiem fizycznie w postaci mężczyzny, pamiętam, że byłem, że kochałem i cierpiałem, byłem dobry, ale nie doceniono tego, a ja jakoś nie umiałem się przystosować i moja kariera nauczyciela – bo chyba byłem nauczycielem? a może lekarzem? królem może? zakończyła się szybko i dość dramatycznie. Ale to tylko takie niejasne przebłyski, takie dèja vu jak coś widzę w telewizji, lub przemknie do mnie strzępek jakich niedzielnych opowieści babci. Chyba czas i miejsce, w którym zdarzyło mi się być wcześniej, było bardzo odległe od wszystkiego tego, co otacza mnie tutaj, i w ogóle nie porównywalne, a jedynym łącznikiem między tymi światami było to, co wiązało się ze mną. Ale nie mną z teraz, z portretu, nie mną z czerwonych kubraków, zwiewnych welonów i skrzypiących szaf, nawet nie mną z tamtej długiej materializacji – tylko z mną z daleka i wysoka, z rejonów tak odległych, że nie ogarnionych nawet dla mnie, a co dopiero dla tych, którzy tu, czy gdziekolwiek indziej ze mną mieszkali, ani wiedząc o mojej wszechobecności. Każdy z nich jakoś ją wyczuwał, ale oczywiście nie był w stanie jej doświadczyć bardziej, niż te chcące się mną pobawić dzieci, polujące na mnie psy czy też patrzące na mnie – a niewidzące – oczy.

Ale istoty tego wszystkiego nie mógł poznać nikt. Nawet ja. Bardzo mi zależało – to oczywiste – na poznaniu swojej przeszłości, swego pochodzenia i przede wszystkim celu, dla jakiego jestem i robię to co robię, ale gdy już-już wydawało mi się, że wiem – wszystko odpływało dalej, w mgłę domysłów, a istota mojej misji niewątpliwie ważna i świetnie znana mocodawcom, miała być skryta nawet dla mnie – wysłannika. Jakby cel był tak ważny, tak tajny, że bali się, iż w krótkich momentach materializacji mogłoby zdarzyć się coś, co unicestwiłoby ich kunsztownie skonstruowany plan.

I tego właśnie planu poznać się nie udawało.

Obserwując, można było sporo się dowiedzieć, a nawet nauczyć zwyczajów ludzi, zwierząt, czy roli mnóstwa sprzętów, którymi się otaczali. Dominujące wrażenie, jakie mnie przenikało w pierwszych okresach mojej tu obecności to nadmiarowość wszystkiego: ludzie mieli mnóstwo niepotrzebnych części ciała, ubrań, rzeczy i zachowań, które były całkowicie dysfunkcyjne, niekiedy autodestrukcyjne. Ubierali się w kilka warstw odzieży, którą niekiedy zrzucali wcale nie dlatego, że była im niepotrzebna, tylko w celach – jak to udało się pojąć – poprawienia komunikacji między nimi, przy czym traktowali to jako niezwykłe wyrzeczenie ze swojej strony. A jednocześnie sami codziennie stawali bez odzieży przed lustrami i przyglądali się sobie.

Rodzili się nadzy i pierwsze ubrania traktowali wyłącznie jako osłonę przed chłodem. A potem robili z tym zupełnie niezrozumiałe dla mnie ceregiele. Ubierali się też w domy, które były zarazem składami mnóstwa zapasowych rzeczy i części do rozmaitych urządzeń, ale i wyznacznikami standardu. Właśnie to dążenie do wyrównania poziomu między poszczególnymi osobnikami gatunku, połączone z przeciwstawnym dążeniem do wyróżnienia się było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Z punktu widzenia zachowania gatunku były to wszystko działania niecelowe i szkodliwe. Ale gatunek trwał.

Moim zdaniem wszystko to, włącznie z samoprogramowaniem czy reprodukcją osobników było powierzone przypadkowi i to w moim świecie – którego intuicyjnie można było się domyślić gdzieś tam, przed epoką obrazu i tej pierwszej materializacji – byłoby niedopuszczalne. Jednak żyjąc długo wśród ludzi, czy może powiedzmy – długo tu bytując – jest się ogarniętym w coraz większym stopniu przez tę zasadę częściowo kontrolowanego chaosu, której oksymoroniczność wydaje się odrażająca komuś tak precyzyjnemu jak ja.

Ale, jak to już było wspomniane, moje ja w sumie nie należało do mnie i ten ktoś – coś? – kto? co? tym wszystkim sterował, sprawiał wrażenie, że już też się pogubił.

Święta, obchodzone w tym domu zawsze bardzo uroczyście, były co roku dla mnie okresem bardzo trudnym, żeby nie powiedzieć - niemiłym. Wtedy najbardziej odczuwało się swoją inność, obcość wobec gospodarzy. W tym roku wydawało mi się, że zajdzie coś szczególnego. Być może były to przewidywania kolejnej transmaterializacji, które zdarzały się nieregularnie, przypadkowo i zupełnie poza mną, jednak im bliżej było do Wigilii, tym w coraz większy stopniu pojawiało się u mnie coś, co niewątpliwie było wpływem ludzi na mój rozwój – poczucie nieokreślonego niepokoju.

W wigilijny ranek poczucie to stało się tak dojmujące, że udało mi się skupić myśli szczególnie mocno i coś mi powiedziało, że ten dzień będzie przełomowy w moim życiu. Że moje związki z postacią z obrazu się skończą. Nie powiem, żeby mnie to szczególnie ucieszyło.

Jednak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, i nie tylko człowieka... Choinka i nastrój świąteczny zawsze wzmagały to irytujące poczucie dèja vu, ale w tym roku szczególnie silnie dało się je odczuć. Jakby coś mi mówiło: to już koniec oczekiwania. Wracaj, wysłanniku nieudanej misji niemożliwej....

Wigilia w tym roku wypadała w niedzielę, więc tato nie poszedł rano do firmy i chyba ostatecznie wygoniony z kuchni, nie potrafił znaleźć sobie miejsca, wytrącony z normalnego rytmu, który mu wyznaczała praca, dom i sen. Siadł na fotelu, rozłożył wreszcie tę „Politykę” i zaczął czytać, ale po kilku chwilach gazeta opadła mu na kolana, a on sam pogrążył się w myślach.

Jakoś to mnie niewiele obchodziło. Nikt nie zaobserwowałby u mnie sentymentalnego podejścia do moich gospodarzy, których życie i postępowanie było dla mnie niezrozumiałe. Dawali się lubić, to pewne, ale te ich problemy i problemiki, wywołujące nieistotne kłótnie i nieuzasadnione radości nie stwarzały dla mnie żadnej perspektywy porozumienia, przez swoją nielogiczność i niepewność co do konsekwencji. Jednak – jak to tu mówią – kto z kim przestaje, takim się staje i poczucie niepewności ogarnęło mnie od samego rana. Nie można było tego zrozumieć. Co może być niepewnego w Wigilię? Tyle ich już tu było... Ludzie się zmieniali, potrawy się zmieniały – choć w niewielkim stopniu, bo przywiązanie do tradycji kazało im powtarzać co roku te same schematy – zmieniały się stroje i moda, ale zasada była zawsze taka sama: kupowanie, szykowanie, gotowanie, pakowanie prezentów, światła na choince, nakrywanie do stołu, jedno dodatkowe nakrycie dla kogoś z drogi, rytualne jedzenie, rozdawanie prezentów, kolędy, odsypianie przedświątecznego zmęczenia... Ale jednak...

Z mojego stanowiska obserwacyjnego widać było tylko salon i kawałek korytarza, prowadzącego do kuchni. Za oknami słońce skrzyło na ośnieżonych gałęziach. Do domu prowadziła droga, którą można było dojść na przystanek autobusowy, nieco dalej był postój taksówek i to w zasadzie wszystko, co dawało się zobaczyć z salonu. Kiedyś, podczas kolejnej materializacji, po skończeniu pracy w ogrodzie przyszedł mi do głowy pomysł, by podejść do furtki i obejrzeć większy kawałek miasta. Nie udało się. Po jej otwarciu – przeniosło mnie znów do obrazu, a czerwony kostium, śmieszna czapeczka i mocno mnie irytująca siwa broda, jak zwykle, gdzieś znikły.

Dziecko co chwila zaglądało do salonu, bo mu kiedyś powiedzieli, że święty Mikołaj wejdzie przez kominek, żeby podrzucić pod choinkę prezenty. Tłumaczyli, że nikt nie może go zobaczyć, bo inaczej prezenty znikną, a taki zobaczony Mikołaj może zrobić krzywdę. Choć nigdy nie przychodził żaden święty Mikołaj, było to dla mnie jasne i zrozumiałe, bo ze mną było to samo, ale dziecko było jeszcze mniej logiczne niż dorośli, więc marząc o prezentach, marzyło o świętym Mikołaju i o przechytrzeniu losu. Dorośli, oczywiście, jak co roku go oszukali, bo wygoniwszy do kuchni, gdzie rzekomo z okna było widać lepiej, podrzucili prezenty pod choinkę, otwarli okno, jakby je pozostawił uciekający w popłochu Mikołaj i narobili rumoru, który miał zrobić na dziecku wrażenie. Najpierw mnie to irytowało, potem śmieszyło, ale zawsze pozostawiało pewien niesmak, że jedna z najtrwalej kultywowanych tradycji ludzi oparta jest w pewnej mierze na oszustwie.

Okno pozostało jednak otwarte i zimny wiatr poruszał obrusem wigilijnego stołu, na którym stały już półmiski z potrawami, a wokół było pięć krzeseł i pięć nakryć – o jedno więcej, niż liczba domowników. Zawsze mnie to trochę śmieszyło – to zostawianie wolnego miejsca dla niespodziewanego gościa, który może nadejść i może być przedstawicielem Boga czy nawet samym Bogiem. Postawiali te wolne miejsce od setek lat. Bóg nie nadszedł nigdy. To zrozumiałe – w końcu, takich stołów i takich rodzin były setki milionów. A święta były tylko raz w roku. Gdyby nawet Bóg pojawiał się co roku, i w każdym z oczekujących nań domów spędził tylko chwilę, potrzebną do połamania się opłatkiem, musiałby odwiedzać ludzi przez czas dłuższy, niż ludzie istnieli na tej planecie...

Było mi zimno. To uczucie było mi w zasadzie zupełnie obce, przecież nie było we mnie komórek, w których płyny ustrojowe z powodu mrozu krążyłyby wolniej, ożywiająca mnie energia nie zmniejszała się przez wychłodzenie, przeciwnie – było oczywiste, że gdyby tylko mi pozwolono – wszystkie zimy na wszystkich światach mogłyby się dzięki mnie zamienić w tropikalne lasy, albo przynajmniej w klimat śródziemnomorski, gdzie nawet w środku zimy rośnie trawa i pasterze wypasają trzody. Takie zimno to coś tak ludzkiego, zwierzęcego nawet, coś co mi się w zasadzie nie powinno dawać odczuć.

Ale było mi zimno. Jak przychodzącemu człowiekowi. Miałem znów pójść jak wysłannik, człowiek do ludzi?

 

*

 

Szła od przystanku już dobrą chwilę, a furtka przybliżała się bardzo powoli. Widziała nad sobą niebo, rozjaśnione poświatą wielkiego miasta, i myślała sobie, że trudno będzie ludziom wypatrzyć pierwszą gwiazdkę. Płaszczyk był zdecydowanie za cienki, jak na tę porę roku. W zasadzie mówiono jej, że to będzie lato, co najwyżej późna wiosna, no i klimat miał być zupełnie inny, cieplejszy, ale pewno się pomylili w obliczeniach, to się zdarza, zresztą pewno w domu będzie ciepło, według informacji miał być kominek, no i centralne ogrzewanie. Nie do końca wiedziała, kim jest, ale to miało przyjść trochę później, jak receptory wychwycą więcej informacji. Stanęła przed furtką, nacisnęła dzwonek, poprawiła włosy. Gdzieś za domem zaszczekał pies, podbiegł do furtki, zaskomlił i uciekł. Zmartwiła się, czy może źle wygląda, psy tak podobno reagowały na kogoś, kto im się nie podobał, ale jakoś tak nie wypadało jej wyciągać lusterka i sprawdzać. Była dość gruba, to pewne, ale z pewnością nie powinno to straszyć, zwłaszcza zwierząt... Styliści bardzo się starali, żeby wyglądała w miarę atrakcyjnie. Jak obrazek, mówili, jak obrazek...

Na ganek wyszła starsza kobieta, za nią młody mężczyzna.

- Pani do kogo?

- Nie wiem – rozłożyła ręce – przechodziłam... Chyba się zgubiłam, zimno mi, głodna jestem, w moim stanie nie mogę dużo chodzić, szukałam hotelu, ale nie było miejsca więc tak się rozglądam po okolicy...

Popatrzyli na siebie, on postąpił krok do przodu. Poczuła, że jej się przygląda.

- Pani poczeka chwilę.

Weszli do domu. Marzła. Musiała tam wejść, ale nie mogła zrobić tego siłą. Powinni ją zaprosić. Nie wiedziała dlaczego tak to zostało ustalone, ale jakby ten fakt miał zrekompensować jakieś niedostatki pierwszego projektu. Słyszała, że wtedy nie było miejsca, nikt nie chciał pomóc, już na początku pojawiły się trudności, autorzy projektu powinni wyciągnąć wnioski i jakoś korelować realizację, ale tego nie zrobili, poszli na żywioł, no i wyszło jak wyszło. Miejsce nie było wybrane przypadkowo, w końcu tu, a nie gdzie indziej od dziesiątków lat mieli rozpoznanie, a wysłannik, spokojny teraz i zadowolony, też się tu czuł jak u siebie, ale ludzie zachowywali się nieprzewidywalnie. Zawsze się tak zachowują i dlatego tak trudno jest z nimi cokolwiek zrobić.

Jednak wiedziała, że się dostanie do środka. Tak czy inaczej. Plan „B” przewidywał oczyszczenie pola operacyjnego już na samym początku. Z jakichś względów to miało być gorsze, ale alternatywa taka niewątpliwie istniała. Miała aż nadto energii. Ale było jej zimno – ludzkie ciało jest takie słabe...

Wrócił tylko mężczyzna.

- Zje pani z nami Wigilię, a potem się zobaczy. Mamy przecież przygotowane wolne miejsce. Jak co roku.

Powiesiła płaszcz w korytarzu, została w nieco zniszczonych butach na obcasach. Styliści projektu opracowali kostium typu „dziewczyna z sąsiedztwa”, atrakcyjna, ale mniej, ładna, ale trochę, zawsze pół kroku z tyłu niż każdy inny, ale wzbudzająca zaufanie i chęć niesienia pomocy. Młoda kobieta uśmiechnęła się na jej widok, musiała wyglądać na mocno zabiedzoną, bezradną, a przez to bezpieczną. Jej matka też ją zaakceptowała, nie wiadomo czemu, bo według przewidywań i planów powinien pierwszy to zrobić mężczyzna. Tymczasem i on, i dziecko trzymali się na dystans. Ludzie są nieprzewidywalni.

Gdy weszli do salonu, dziecko rzuciło się w stronę góry prezentów, ale powstrzymali go uwagą, że jeśli dotknie się któregoś z nich przed zjedzeniem kolacji – to wszystko zniknie. Uśmiechnęła się. Nawet nie wiedzieli, jacy są bliscy prawdy. Rozmowa przy stole była nieco wymuszona, wydawało jej się, że są niezbyt zadowoleni z jej nieobecności. Zabawne. W projekcie nr 2 wiedziano dobrze, że do tradycji świątecznej należy ustawianie dodatkowego nakrycia dla nieoczekiwanego gościa, ale jak on już przychodzi – to najchętniej albo by go poszczuli psami, albo przynajmniej nie wpuścili do domu. Tu, naturalnie, taki przypadek nie mógł mieć miejsca, ale sympatycznie też nie było. No, ale w końcu nie miało być sympatycznie, tylko skutecznie.

Nikt nie zapytał jej o nazwisko, ale ona i tak nie mogła ujawnić, kim jest. Wysłannicy nigdy się nie ujawniają. Ci którzy pomagają wysłannikom – tym bardziej. Naturalnie, kiedyś miało nastąpić przemienienie i ujawnienie zewnętrznego projektu, ale co było ostatecznym celem misji, nie wiedziała ani ona, ani wysłannik, który podobno tak długo się do niej przygotowywał, że wszystko musiał pójść jak z płatka. Liczyła na to, że sytuacja w miarę rozwoju pokieruje nią odpowiednio, no i nie zawiodła się. Mężczyzna przyglądał jej się dłuższą chwilę, jak jej się wydało – dość natarczywie, no i zaczerwieniła się, zgodnie ze wszystkimi regułami podręcznikowymi. Spuściła oczy, potem je podniosła i zadbała o to, by trzymać je przez dłuższą chwilę szeroko otwarte. Były wielkie i niebieskie, co w połączeniu z długimi, prostymi włosami blond powinno odnieść oczekiwany skutek. Odniosło.

- Przyglądam się pani i chciałbym o coś zapytać...

- Proszę, teraz pierogi z kapustą i grzybami – kobieta podsunęła mu półmisek, jakby chcąc mężowi przerwać. Przesunął go w jej stronę. Zmusiła się do nałożenia jednego. Śmieszyło ją trochę to napychanie sobie wnętrzności takimi paskudztwami. Już i tak była gruba.

- Przypomina mi pani kogoś, nie wiem czy nie pomylę nazwiska... Znam w zasadzie tylko z jakiejś książki, z obrazków... Czy dobrze kojarzę nazwisko, bodaj Joachimowicz? Bo mi się tak coś głowie plącze...

Znów podniosła oczy, poprawiła włosy. Co miała powiedzieć? Czy rozszyfrowanie pierwszej powłoki może zaszkodzić projektowi na kilka godzin przed jego rozpoczęciem?

- Nie, nie przypominam sobie...  Może ktoś podobny, może z dalszej rodziny...

Żona przysunęła jej przyprawy, posoliła barszcz.

- Nie, nie, na pewno już kiedyś się widzieliśmy...

Teściowa popatrzyła na niego.

- Och, to nieważne... Pani na pewno jest zmęczona, prawda? W pani stanie powinna pani dużo odpoczywać. Może przenocuje pani u nas, mamy taki niewielki i skromny pokój gościnny, a jutro poszukamy pani czegoś odpowiedniejszego. Pani tu w interesach, czy prywatnie?

Spuściła głowę.

- Zostałam wezwana do sądu, wie pani... Do ewidencji ludności. Mój..., no, ktoś z kim byłam, tu kiedyś mieszkał i teraz są potrzebne takie różne dokumenty. Przykra sprawa, chodzi o ustalenie ojcostwa...

Kobieta poruszyła się, spojrzała na dziecko.

- Jedz szybciutko, pewno chcesz zobaczyć prezenty, prawda?

Dziecko ochlapało się barszczem. Wyglądało jakby wpadło w ręce czarnych rycerzy Króla. Uśmiechnęła się. Reminiscencje poprzedniej akcji. Mężczyzna nie ustępował.

- Jest pani córką Anny?

Pokręciła głową, a potem pokiwała. Doszła do wniosku, że nie ma co brnąć dalej w tę dyskusję.

- Nie chciałabym o tym mówić, może później. Jest Wigilia, państwo tacy uprzejmi, a maleństwo czeka na prezenty.

Kobieta odsunęła krzesło i wzięła dziecko za ręką, tłumacząc mu, że musi się przebrać. Gdy wrócili, oczywiście zauważyła, gospodyni dorzuciła coś do stosiku pod choinką, skończyli kolację już bez słowa, jeśli nie liczyć coraz bardziej podekscytowanego paplania dziecka. Irytowało ją. Wreszcie prezenty zostały rozdane. Dostała ładną szminkę. Zaśpiewali kolędę i aż się sama zdziwiła, skąd ją tak dobrze zna, choć przysięgłaby, że słyszała ją pierwszy raz.

- Wśród nocnej ciszy, głos się rozchodzi...

Pościelili jej na maleńkim łóżku, w którym ledwie się zmieściła z jej brzuchem. Mężczyzna chciał jeszcze pytać o jej rodzinę, ale powstrzymany wzrokiem żony, pożegnał się pod drzwiami pokoju gościnnego. Zamknęła drzwi i otworzyła okno. Byli już niedaleko, sądząc po coraz szybciej powiększających się światłach pozycyjnych. Po północy, którą wybił stary zegar w salonie, nadszedł czas. Przeszła bezszelestnie przez wszystkie pokoje i każdego dotknęła tylko raz. Tylko raz. Wyglądali na szczęśliwych, cokolwiek to znaczy. Pole było oczyszczone. Wróciła do salonu, zrzuciła kostium, rozprostowała skrzydła, z niepotrzebnego już brzucha wyjęła dziecko i trzymając je w objęciach usiadła w fotelu.

Światła na choince przygasły, gałązki drzewka poruszyły się, jakby ktoś między nimi przeszedł, a wśród nocnej ciszy rozszedł się głos.

Nowy Targ, Wigilia 2006