Coffee time - tytuły i początki poszczególnych opowiadań
Od autora
Przyjemność trzeba umieć dozować, sobie i innym. Po przyjemności, jaką sprawiło
mi napisanie i opublikowanie pierwszego tomu opowiadań (Denaturalizm),
wydawało mi się, że następny tom powstanie błyskawicznie, no bo frajda była
rzeczywiście spora. Ile osób się obraziło! Ale jakoś tak się potem ułożyło, że
musiałem zająć się innymi sprawami, literackimi i nie tylko, no i tak mi trochę
zeszło…
Pożegnanie z Afryką
Afrika Korps to formacja bardzo specjalna. W
zasadzie naszą najgłówniejszą specjalnością jest wygrywanie bitew, szczególnie
na pustyni, najszczególniej zaś na Saharze. Nie bez powodu naszego dowódcę
nazywają „Lisem pustyni”... Lis na pustyni w zasadzie kojarzy się z pewnym mało
znanym dziełem francuskiego pisarza o nazwisku na E, albo na S, już nie
pamiętam, który jak słyszałem walczy teraz przeciw nam jako lotnik. Mam
nadzieję, że uda mi się go zestrzelić, a wtedy, jak go wezmę do niewoli, to
poproszę go o autograf i każę wyjaśnić, o co chodzi z tym oswajaniem lisa, czy
to aby nie jakaś aluzja do naszego dowódcy. Koledzy z Gestapo albo Abwehry mają
już metody na to, by z takich wyciągać zeznania... AK generała Rommla, w której
od roku służę, to armia bardzo elitarna i sama się nie zajmuje torturami.
Zresztą nie mamy na to czasu ani siły, a słyszałem, że to służba bardzo
absorbująca fizycznie, choć dająca sporo satysfakcji.
Wizytówka
Siedział wyciągnąwszy nogi przed siebie na tyle, ile
pozwalał mu fotel na ciasnym pokładzie boeinga. Podróż od samego Londynu była
niezbyt przyjemna. Jeszcze nad Heathrow pojawił się napis, nakazujący pasażerom
pozostanie w pasach, bo burza nad kanałem mogła zagrozić stabilności lotu. I
zagroziła, rzucało nimi tak, że Robert kilka razy zamierzał sięgnąć po papierową
torebkę, na szczęście oderwał myśli od pogody i jakoś się poprawiło. Z kieszeni
koszuli wyciągnął wizytówkę, wytłaczaną na grubym papierze, imitującym drewno.
„Snob brytyjski jest bliźniaczym bratem snoba polskiego” – pomyślał,
przypominając sobie, ile niemal identycznych wizytówek uzbierał przez kilka
ostatnich miesięcy, uczestnicząc z ramienia redakcji w bankietach i balach,
gromadzących VIP-ów, biznesmenów i innych ludzi z pierwszych stron gazet. Tym
razem jednak człowiek, którego nazwisko widniało na wizytówce, nie pojawiał się
na pierwszych stronach gazet. On robił pierwsze strony gazet. Dokładniej –
jednej gazety, ale za to najważniejszej w Zjednoczonym Królestwie i jednej z
najważniejszych na świecie.
Zapach Wigilii
Te karpie przywieźli zdecydowanie za wcześnie, moim
zdaniem. Ale za krótko tam pracowałem i za młody w sumie byłem, żeby się z tym
swoim zdaniem pchać przed oczy naszemu kierownictwu, tym bardziej, że naszego
kierownictwa o jego zdanie też nikt nie pytał, bo decyzje w sprawie zaopatrzenia
naszego marketu i tak zapadały w krakowskim kierownictwie, jeśli nie dalej - w
Niemczech czy gdzieś, nie pytałem, bo jak kto za dużo gada to mu na zdrowie nie
wychodzi. No, ale tak na zdrowy rozum - kto będzie kupował karpia na święta
zaraz po Wszystkich Świętych? Chyba do akwarium, jak kto ma duże. Myśmy akurat
mieli na sklepie, tuż obok spożywki, więc jak tylko ta pierwsza partia zajechała
na parking, to chłopcy przynieśli takie dwa szafliki, gdzie tych karpi było aż
gęsto, postawili i patrzą. Komendant zawołał nas, ochroniarzy, zawsze w nas
orali przy pracy fizycznej, kazał ubrać rękawice i wszyscy, ilu nas tam było,
rzucaliśmy tymi karpiami do akwarium. Mnie akurat taki bardziej żwawy się na
początek trafił, wywijał mi się jak ryba, to go i nie utrzymałem w tych
służbowych ochronkach, a może się i przestraszyłem, że taki wysportowany, bo
ledwo go chwyciłem, a tu dup! - i karp wywija na podłodze. Ale zaraz we dwóch go
złapaliśmy, nie miał prawa, no i trafił do swojego basenu olimpijskiego.
Dzieciaki z całego sklepu się zleciały, wszystkim się podobało, karpiom też, bo
w tych wcześniejszych szaflikach to więcej karpi było niż wody, więc pewno się
czuły jak w koncentraku. Nie były za duże, tak do kilograma, ale twardziele, jak
się tylko rozeznały co i jak, to przestały zalegać na boku, a co poniektóre do
góry brzuchem, tylko mach-mach płetwami i już pływają, ryjki otwierają i za
rozrywkę robią.
Harfa
Wiatr zawył z jeszcze większą mocą i dach zaczął
trzeszczeć. Muzycy spojrzeli po sobie i grali jakby szybciej. Dyrygent
zmarszczył brwi, bo słodka impresjonistyczna wizja Debussy'ego zaczęła się w
widoczny sposób rozpadać. Publiczność też rozglądała się niespokojnie. Jakaś
urwana rynna szurała o ścianę zupełnie bez ładu i składu. Koncert powoli
zamieniał się w swoją własną przerażoną parodię. Julia przysunęła się bliżej z
całym krzesłem i mocno objęła obiema rękami zgrabny korpus harfy. Za szesnaście
taktów miała solówkę. Wydawało się to jej bez sensu: dźwięk delikatnie trącanych
strun, jakieś takie nasycone światłocieniami pasaże, u Debussy'ego oznaczające
pewno światło księżyca padające przez chmury, za chwilę zniknie, zagłuszony
całkowicie przez apokaliptyczne wycie wiatru, wyrywającego się rozpaczliwie z
gardzieli gór.
Bajka wigilijna
Chcecie bajki? oto
bajka... Była sobie...
Kumulacja
Wychodząc z zakrętu chwycił prawymi kołami trochę pobocza,
ale śnieg był równo nawiany na całej drodze, tak że tylko nieco go zakolebało,
bez większych problemów wyrównał poślizg i dalej nie przekraczając
sześćdziesiątki starał się jechać prosto przez języki śniegu, nawiewane przez
wiatr. Mimo wczesnego popołudnia na szosie było pusto, widoczność miejscami
spadała do kilkunastu metrów, ale w sumie nie można było narzekać. Pod Suwałkami
zasypało wszystkie drogi na pół metra i pługi musiały odkopywać setki tirów,
które bez łańcuchów usiłowały pokonywać płaskie wydawałoby się drogi z Litwy i
Kaliningradu. Tu, w środkowej Polsce było jeszcze zupełnie dobrze.
Przeprowadzka
Siedemnasta paczka była szczególnie niewygodna do
niesienia: pudło nie miało uchwytów, jego szerokość nie pozwalała na objęcie go
obiema rękami, w dodatku położony na wierzchu egzemplarz „Baudolino” Umberto
Eco, w czarnej, śliskiej obwolucie ześlizgiwał się co chwilę i trzeba było
balansować kartonem, żeby go zatrzymać w ostatniej chwili. Na trzecim piętrze
przystanął. Położył paczkę na schodach i otarło czoło. Do końca transportu miał
takich paczek jeszcze ponad siedemdziesiąt. A czas, wyznaczony przez nabywcę
nowego mieszkania biegł coraz szybciej.
Prekursor
O
Zmartwychwstaniu dowiedział się, jak wszyscy, w niedzielę przed południem. Od
rana pracował ciężko w sadzie, z trudem rozprostowywał grzbiet po każdym
uderzeniu motyki, którą okopywał drzewa, aż wreszcie otarł pot z czoła i gdy
stwierdził, że słońce stoi w zenicie, poczuł zmęczenie. Nie był już młody i czuł
się staro, a ostatnia choroba nie minęła bez śladu. Rzucił motykę w rosnący na
miedzy krzew tamaryszku i poszedł do domu. I po drodze to usłyszał. W domu
usiadł pod ścianą i bez słowa popatrzył na pusty stół, wokół którego kręcił się
wychudzony pies, bez nadziei na jakikolwiek kęs.
-
Będzie obiad? - rzucił w przestrzeń domu.
Florentynka
Jego odmienność nigdy nie została zaakceptowana przez
rodzinę, a tym bardziej resztę środowiska. Berzeviczy’owie należeli do
najzamożniejszych i najbardziej szanowanych rodów węgierskich, więc żaden coming
out nie wchodził tu w rachubę. Zresztą, pamiętajmy jak u progu XVI wieku
traktowano tych, których nazywano sodomitami. Zrobił się więc skandal znacznie
większy od tego, jaki wywołał jego przodek, mistrz Gallus Berzewiczy, zabijając
kochanka swojej żony…
Coffee-time
Duchy pojawiły się u nas
właściwie nieoczekiwanie, ot tak, ze środy na czwartek. A dokładniej w czwartek,
w porze kofitajmu. W sumie zresztą nie u wszystkich nas, tylko u Marianka, który
z uwagi na swój charakter był w zasadzie ostatnią osobą, która mogłaby nam o tym
powiedzieć. Przyniósł kawę z kuchennego stolika, posłodził jak zwykle trzy
łyżeczki, pomieszał, łyknął, skrzywił się od gorąca, przegryzł herbatniczkiem i
rzucił, do wszystkich i do nikogo w szczególności:
- Duchy są na Ogrodowej, w
tej willi, co idzie na przetarg…
Kartki
Wciąż była piękna i skupiała na sobie uwagę. Jego uwagę.
Oczywiście, w klasie maturalnej Tomaszowskiego liceum myślał o niej zdecydowanie
inaczej niż teraz, ale w zasadzie to nie te ćwierć wieku robiło różnicę. Tego
czasu nie było tak bardzo zresztą po niej widać; długie, wciąż trochę niesforne
włosy, figura nadal bez zarzutu, wielkie, zielone oczy w ciemnej oprawie, z
dyskretnym makijażem, jak wtedy, tak i teraz wpatrujące się w niego jakby ze
zdziwieniem, ale zarazem poważnie i bez mrugnięcia powiek, skóra twarzy gładka,
bez żadnych zmarszczek.
Tylko teraz była przeraźliwie zimna, mimo że w pokoju było
dość ciepło, a on pocił się jak w środku lata na bezwietrznej plaży. Dotykając
jej czoła, gdy zamykał te jej wielkie, martwo wpatrzone w niego oczy, poczuł
lodowaty powiew śmierci...