Maciej Pinkwart

Magdalena

 

(fragment)

 

Osioł stał tam, gdzie miał stać, na skraju małej osady, przed wjazdem do Jerozolimy. Uczniowie umościli Nauczycielowi siedzenie na grzbiecie zwierzęcia, Jan chwycił za uzdę i powoli poszli w stronę miasta. Była niedziela przed Paschą, tłumy wyległy na ulice, bo rozeszła się pogłoska, że na święta zjedzie tu Łazarz z tym, który wyprowadził go z grobu. Wszystkie inne cuda Nauczyciela odeszły w niepamięć, co – jak sądziła – brało się ze sporej popularności Łazarza w kręgach zbliżonych do władz Jerozolimy, a także z faktu, że jego dość swobodny tryb życia zjednał mu wielu przyjaciół wśród młodzieży. Wjazd do miasta zmienił się w pochód triumfalny. Ludzie ścinali gałęzie palm daktylowych i tworzyli z nich szpaler.

Nauczyciel zabronił jej i innym kobietom iść w gronie uczniów, którzy teraz podścielali swoje płaszcze pod kopyta osła. Stały więc teraz razem z jego Matką i jej kuzynkami przy głównej drodze i wraz z innymi machały palmami. Ciotki były uśmiechnięte i szczęśliwe, Magdalena i Matka płakały.

- Dlaczego go nie wygwizdali, dlaczego nie odwrócili się od niego jak w Nazarecie – rozpaczała Matka – wtedy by może zrezygnował, dał sobie spokój, wyjechał gdzieś… - spojrzała na Magdalenę – ożenił się, miał dzieci, a ja wnuki do chowania… A tak uwierzy w swoją potęgę i skończy się to fatalnie…

Magdalena myślała tak samo, ale pocieszała ją, że jej obiecał zmianę planów. Sama mało w to teraz wierzyła. Maximin też nie poszedł z uczniami i stał za nią. Wśród okrzyków i owacji ledwo słyszała jego słowa.

- Mamy teraz czekać na niego w domu Nikodema i Weroniki, tuż koło domu Józefa. Tam przyjdą pod wieczór, kiedy skończy nauczać w świątyni.

„Masz tobie – pomyślała – jeszcze tam koniecznie musi się pchać, do tego bastionu swoich wrogów”. Nie mogła jednak nic zrobić.

Orszak Nauczyciela przeszedł i ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Niewielka część przyłączyła się do pochodu, reszta rzuciła palmy na ziemię i ruszyła przez ciasne uliczki przedmieścia do swoich domów. Gdy triumfalny marsz zniknął za zakrętem ulicy, ich kilkuosobowa grupa także skierowała się do centrum, wybierając przejście zaułkami na skróty. Liście porzuconych gałęzi palmowych szeleściły pod nogami.

 

Wieczorem Nauczyciel z Uczniami, zmęczeni, ale triumfujący przyszli do domu Nikodema i Weroniki. Podobno dotarli w szpalerze wiwatujących ludzi do świątyni, tam znów doszło do awantur z kupcami, których tym razem na skutek namowy Judy wyrzucili z dziedzińca towarzyszący Nauczycielowi ludzie. Nauki trwały bez przeszkód, a potem przyszło do Nauczyciela kilku pogańskich Greków z Aten, zapraszając go do siebie, by tam przedstawiał zasady swojej wiary. Obiecał im, że jeśli nie on sam, to jego nauki na pewno do nich już niedługo dotrą. Magdalena czuła, że niewiele zostało z ich rozmowy sprzed Palmowej Niedzieli. W czasie pobytu w Jerozolimie nawet nie widywali się codziennie. Nauczyciel wychodził rano, po śniadaniu, w towarzystwie Dwunastu, wracał wieczorem, mówił mało i zawile, wcześnie szedł spać, odgrodzony od reszty domowników swoją gwardią. W czwartkowe późne popołudnie kazał przygotować szczególnie uroczystą, choć skromną kolację. Weronika, która bardzo zaprzyjaźniła się z Magdaleną, była trochę w kłopocie, bo wszystkie lepsze rzeczy zamierzała podać dopiero w piątek, na spotkanie szabatowe, no i szykowała się na Paschę.

Podała więc chleb z oliwą, wino, trochę ryb i owoców. W jednej izbie siedział Nauczyciel z Dwunastoma, w drugiej kobiety z resztą uczniów. Magdalena jadła mało, było jej niedobrze i kręciło się jej w głowie. Niewiele docierało do niej z tego, o czym mówiono w sąsiednim pomieszczeniu – wydawało się jej, że o tym co zawsze: żeby się wszyscy miłowali, że gdy spotka się kilkoro jego uczniów w jego imię, to i on zawsze będzie z nimi, nawet, gdy go już nie będzie, o tym, że będą prześladowani z jego powodu, ale że prawda zwycięży. W pewnym momencie podszedł do niej Jan mówiąc, że Nauczyciel woła ją do siebie.

Niechętnie się posunęli, znów siadła między Nauczycielem a Piotrem, poczęstowano ją winem, odmówiła, biorąc tylko owoc granatu z drewnianej patery.

- Chciałem teraz wam na koniec powiedzieć coś ważnego, w obecności Magdaleny. Jak zauważyliście, jest ona dla mnie kimś bardzo ważnym, jedną z tych osób, które najwięcej zrozumiały z moich nauk i mogą je ponieść między ludzi. Nie zawsze się ze mną zgadzała i miała swoje zdanie, a ja dzięki niej wiele zrozumiałem i zmieniłem i siebie, i swoje myślenie o życiu. Chociaż moje losy są – jak już wam mówiłem – zapisane w świętych księgach, to przecież zawsze jest Ktoś, ważniejszy od wszystkich ksiąg i on to może zmienić. Będę o to prosił. Jeśli zostanę wysłuchany – rozejdziemy się w spokoju, nie zapominając o sobie i niosąc w pokoju swoją naukę między ludzi, ucząc najpierw Żydów, potem inne narody: Greków, Galów, Rzymian, Egipcjan… Będziemy dawać przykład swoim postępowaniem i głośno o tym mówić, że człowiek może i nawet musi być dobry. Ale też mądry, kochający i kochany. Jeśli Bóg pozwoli, to gdy minie Pascha, wrócicie do swoich stron rodzinnych, do matek, ojców, żon i dzieci, które zaniedbaliście. Bo choć pamiętamy, że Bóg jest dla nas najważniejszy, to jego świątynia jest nie tylko w Jerozolimie, także w domu każdego z nas. Ja też będę chciał założyć taki dom i być po prostu jednym z was…

Spojrzał na Magdalenę, ona zaczerwieniła się i przytuliła się do jego ramienia, jakby dając do zrozumienia, że oświadczyny zostały przyjęte. Jan, siedzący z drugiej strony Nauczyciela, odchylił się w stronę Mateusza, coś mu powiedział na ucho, po czym zakrył twarz połą płaszcza, jakby nie chciał pokazać, że płacze. Piotr, obierający pomarańczę, zacisnął dłoń na nożu tak, że mu zbielały kostki, spojrzał wrogo na Magdalenę i wyciągnął drugą dłoń w stronę Nauczyciela i otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać, bo ten mówił dalej:

- Możliwe jest jednak, że wydarzenia poszły już za daleko i Ojciec Niebieski nie odwróci ode mnie tego kielicha goryczy. Nie chcę tego i będę się modlił, żebym nie musiał iść na mękę i narażać na cierpienie moich najbliższych, czyli was. Ale może moja modlitwa nie zostanie wysłuchana. Nie miejcie mi wtedy tego za złe. Śmierć zostanie pokonana i wrócę do was. Dziś wiem, że jeden z was mnie zdradzi i wyda na śmierć. Wiem kto. I mówię tu do niego, że to zbyteczne. I nieskuteczne, i dla mnie i dla niego. Nikomu nie zagrażam i nikomu krzywdy nie uczyniłem. Ma jeszcze czas zmienić swoje plany. Ale jeśli i ta zdrada jest w planie bożym – powiem mu tylko tyle: czyń swoją powinność, ja ci przebaczam.

Zaczęli się rozglądać i podejrzliwie patrzeć jeden na drugiego. Nauczyciel nie zwracał na to uwagi i nie rozwijał już tego tematu. Stał przed nim kielich wina, dopił z niego ostatni łyk, po czym sięgnął po księgę, z której niedawno się modlił i wręczył ją Magdalenie.

- Przechowaj mi to. Ten kodeks trzeba będzie potem uzupełnić o opis wydarzeń, które nastąpią. A pewne części może napisać na nowo. Zapisuj też swoje myśli, jakbyś mówiła o nich do mnie, bardzo to cenię. A teraz chcę pójść sam do ogrodu Getsemani i się pomodlić. Tylko Piotra, Jana i Jakuba proszę o towarzyszenie mi, żeby byli świadkami wydarzeń. Wam wszystkim dziękuję i spełniajcie moje polecenia.

Wstał, objął Magdalenę i jak zwykle pogłaskał po włosach. Uczniowie byli w szoku, bo w gruncie rzeczy nie wiedzieli co dalej: czy misja zostaje w tym momencie zakończona, czy może dopiero się zaczyna? Gdzie mają pójść? Jak się zachowywać? Jak nauczać inne narody, jeśli nawet nie znają ich języków? Kogo mają pytać o radę, u kogo szukać pomocy, jeśli Nauczyciel odejdzie? Dla nich bowiem stało się wszystko jedno, czy odejdzie do swego nowego domu, czy – jak mawiał – do domu Ojca: po prostu nie będzie go już z nimi…

On, nie czekając na rozejście się uczniów i nie dając im żadnych dalszych wskazówek wyszedł przed dom. Robił się wieczór i ptaki znów przylatywały nie wiadomo skąd, szukając drzew na nocny sen. W mieście nie było ich zbyt wiele. Magdalena przez łzy obserwowała, jak zataczają nad Jerozolimą wielkie kręgi i odlatują na południe. Nauczyciel patrzył na nią przez chwilę, po czym powiedział:

- Nie płacz, dziewczyno, nie ma powodu. Za parę godzin, najwyżej za parę dni zobaczymy się znowu i potem już zawsze będziemy razem. Ale teraz muszę odejść…

Trzech uczniów stało w pewnym oddaleniu, nie chcąc widać przeszkadzać w pożegnaniu. Pogłaskał ją znów po włosach i powiedział:

- Nie mówię „żegnaj”, bo przecież się nie rozstajemy. Nie płacz, a w razie czego – bądź dzielna. Nie zgub księgi.

Nie uszedł nawet trzech kroków, jak podbiegła do niego, usiłując go zatrzymać.

- Nie idź tam! Tam cię czeka śmierć, sam powiedziałeś, że nie musi tak być, to po co tam iść, chodźmy do domu…

Delikatnie, ale stanowczo odsunął ją.

- Nie zatrzymuj mnie, bo będzie mi jeszcze trudniej. Odejdź już.

Został jej jeszcze tylko jeden argument, ostateczny, ale znany kobietom wszystkich krajów i wszystkich czasów.

- Jestem w ciąży!

Nie odwrócił się nawet i kilka chwil później zniknął między domami Jerozolimy.

Klęczała na ziemi, płakała, wstrząsały nią torsje. Po chwili poczuła podnoszące ją silne ramiona i ze zdziwieniem zauważyła Józefa z Arymatei i Nikodema w towarzystwie Weroniki.

- Chodźmy – powiedział stary marynarz – trzeba się zająć jego Matką, która zasłabła. Dobrze, że zawsze jest ktoś, komu trzeba pomóc, gdy my sami także jesteśmy w kłopotach.

- Bądź dzielna – dodał Nikodem – musimy przez to przejść. Nic się już nie da zrobić. Sanhedryn wydał wyrok i już wie, jak go wykonać.

Dopiero w domu Nikodema Magdalena zauważyła, że Józef nie kuleje i porusza się bez laski. Na jej zdziwione spojrzenie odpowiedział:

- Tuż przed wieczerzą. Podszedł do mnie, zabrał mi tę laskę i rzucił w kąt mówiąc, że już mi nie będzie potrzebna. Potem powiedział, że to był jego ostatni cud i odszedł. Powiedziałem mu, dziękując, że jest jeszcze wielu kulawych na świecie. Ale chyba nie usłyszał.

 

Gdy nadszedł piątkowy ranek i ani Nauczyciel, ani nikt z jego uczniów nie powrócił do domu, zrozumiała, że wyroków nie dało się odwrócić. Przestała płakać i uczepiła się myśli, że przecież zapewniał ją, iż nad śmiercią panuje, że nawet gdyby go zabili – powróci, choćby z grobu – tak jak powrócił Łazarz. Udawała, że pomaga Weronice w przygotowaniach do szabatu, rozmawiała z Matką i jej kuzynkami, ale tak naprawdę czekała na wiadomość, że jest już po wszystkim. Pozostali domownicy też snuli się po pokojach bez celu. Józef i Nikodem wyszli z domu rano i Magdalena miała niemal pewność, że wezwano ich, by uczestniczyli w sądzie nad Nauczycielem. I jednocześnie miała też przekonanie, że ich pogląd albo nie będzie wzięty pod uwagę, albo – co bardziej prawdopodobne – w ogóle będą bali się go wyrazić. W domu były same kobiety – poza gospodynią – one, cztery Marie i Zuzanna, pomagająca starszym kobietom, zupełnie zmieniona, wyzbyta swego trzpiotowatego charakteru i w zasadzie nie rozmawiająca z nikim, poza swymi podopiecznymi.

Kiedy okazało się, że zabrakło oliwy - Weronika owinęła głowę chustą i wyszła do sklepu kilka ulic dalej. Mogła oczywiście wysłać po to służącą, ale było oczywiste, że chce się czegoś dowiedzieć. Sklep był do tego dobrym miejscem. Po jej wyjściu zabrakło nawet pretekstu do robienia czegokolwiek. Magdalena usiadła przy drzwiach i po prostu czekała.

Nie było jeszcze południa, kiedy Weronika wróciła i płacząc pokazała jej zakrwawioną chustę. Na płótnie widniał kształt twarzy, jakby wymalowanej krwią. Wiedziała, czyja to jest twarz.

- Już? – spytała nieswoim głosem.

- Prowadzą go na Wzgórze Czaszki.

Poszły wszystkie. Matka nie dała sobie wytłumaczyć, że lepiej żeby została w domu. Podtrzymywana przez Zuzannę, powoli doszła do głównej ulicy, gdzie była już Magdalena, stojąca koło Maximina i Jana, którzy jak się okazało, przeszli za Nauczycielem całą drogę tego feralnego piątku i widzieli po kolei, co się działo. Teraz stanęli przy wejściu na wzgórze, by czekać na rozwój wypadków. Maximin był przekonany, że zaraz zjawi się oddział zelotów i odbije jeńca. Wypatrywał też w tłumie sykariuszy, choć przecież wiadomo było, że sztylety ukrywają starannie pod szatami i starają się nie wyglądać inaczej od zwykłych gapiów.

Hałas dziesiątków ludzi i rzymskie komendy wojska oznajmiły nadejście pochodu skazańców. Kordon żołnierzy maszerujący wolno po obu stronach ulicy tworzył przejście dla trójki mężczyzn, podążających na ukrzyżowanie. Tłum, wśród którego stały kobiety i dwóch uczniów wrzeszczał, rzucając głośno wyzwiska – ale nie pod adresem oprawców, tylko skazańców, przede wszystkim Nauczyciela. Byli to ci sami ludzie, którzy kilka dni temu towarzyszyli wjazdowi do Jerozolimy, ale wtedy krzyczeli „Hosanna” i żądali władzy dla nowego króla żydowskiego, który był dla nich symbolem potęgi. Teraz ów król, słaniający się na nogach i zakrwawiony, zmienił się w symbol upadku i upokorzenia wobec wszechmocnych najeźdźców, wspieranych przez miejscowe władze. Tłum nie wiwatuje na cześć słabych.

Magdalena zauważyła, że zaraz za żołnierzami czołowej kohorty idzie dwóch niemal nagich młodych, nieznanych jej ludzi, dźwigających poprzeczne belki krzyżowe, a za nimi – starszy, ciemno ubrany człowiek także z belką, którą nie bardzo umiał sobie poradzić. Obok szedł zakrwawiony Nauczyciel, najwidoczniej nie mający już sił na dźwiganie śmiertelnego ciężaru, który za niego niósł obcy człowiek, nie należący do jego uczniów. Poza Janem, nie widziała zresztą żadnego z nich. Gdy zrównał się z nimi, uklękli. Zatrzymał się i poprzez kordon żołnierzy powiedział, niespodziewanie mocnym głosem:

- Janie, moja Matka jest teraz twoją Matką. Czuwaj nad nią. A ty – wskazał na Maximina, klęczącego obok Magdaleny – nadal bądź z nią. Ja…

Nie pozwolili mu dokończyć. Pejcz, zakończony metalową kulką spadł na jego plecy, ale Magdalena przez łzy nie zobaczyła już nowej strugi krwi na skórze, która cała była pokryta czerwoną skorupą. Popchnięty przez żołnierzy, powoli zaczął wstępować na ostatni odcinek Drogi Śmierci. Po przejściu wojska, ruszyli wraz z innymi pod górę.

 

Nie została w domu Józefa z Arymatei. Nie miała już łez, żeby płakać, ani sił, żeby patrzeć, jak płaczą inni. Podtrzymywana przez Maximina, wróciła do Betanii. Nie wstawała z łóżka przez cały szabat. W piątek nic nie jadła i ku swojemu zdziwieniu zasnęła jak kamień zaraz po zmierzchu, ale obudziła się w środku nocy i już było po spaniu. Potem już prawie w ogóle nie zmrużyła oka. W sobotę zjadła dwa placki i potem przez cały dzień chodziła po ogrodzie, z nikim nie rozmawiając. Zasnęła jak kamień jeszcze przed wieczorem. W niedzielę rano, zaraz po wschodzie słońca, wzięła resztę olejku nardowego i nie budząc służby poszła do Arymatei.

Ptaki się budziły i po kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt odlatywały z noclegu na wysokich drzewach w kierunku ciemnych jeszcze wzgórz. Słońce prześwitywało przez chmury i było dość chłodno. Pasterz, prowadzący stado, pewnie należące do majątku Józefa, pozdrowił ją obojętnie ustępując miejsca na wąskiej ścieżce. Szorstka sierść mijających ją owiec ocierała się o jej suknię, a ich ostry zapach wywoływał mdłości. Wszystko było zwyczajne, normalne – latały ptaki, świeciło słońce, owce szły na pastwisko, kobieta w ciąży czuła się niedobrze. Jak zawsze. Jakby nic się nie stało. Jakby świat, zamiast się załamać, niczego nie zauważył.

Ciotki Nauczyciela już czekały. Tak jak się umówiły, jego Matka nie miała uczestniczyć w ceremonii namaszczenia – w piątek zemdlała pod krzyżem i ledwo udało się ją doprowadzić, niemal niosąc, do Arymatei. Maria Salomea i Maria Jakubowa, z twarzami nadal zmartwiałymi od bólu i poszarzałymi od cierpienia, wyglądały jak bliźniaczki. Nie przywitały się, tylko od razu poszły w głąb ogrodu, gdzie za gęstymi krzakami róż widać było skalne wzgórze, w którym była wykuta jaskinia grobowa.

Magdalena zatrzymała się.

- Może trzeba wezwać kogoś ze służby? Przecież same nie odsuniemy tego kamienia.

- Tam są żołnierze, którzy pilnują grobu – powiedziała Salomea – Rzymianie, ale chyba nie są bez serca i pomogą?

Żołnierzy nie było. Kamień był odsunięty. Na kamiennej ławie leżały porozwiązywane chusty, a obok porzucony całun, w który Józef z Nikodemem zawinęli w piątek ciało Nauczyciela. Spieszyli się wtedy, bo szybkimi krokami nadchodził szabat i ze wszystkim trzeba było zdążyć przed jego początkiem, żeby nie gorszyć saduceuszy i tak wściekłych o to, że prokurator Judei pozwolił Józefowi natychmiast zabrać ciało, zamiast je zgodnie ze zwyczajem zostawić na kilka dni na krzyżu, na postrach dla innych. Ale zachowano wszystkie procedury, z jednym wyjątkiem: namaszczenie odłożono na czas po szabacie.

No i wyglądało na to, że ktoś się rozmyślił i postanowił ukarać bliskich Nauczyciela tym, że nie zezwoli na namaszczenie i balsamowanie. Magdalena przysiadła na ławie, z przerażeniem wyobrażając sobie, że Sanhedryn postanowił być konsekwentny i zabrawszy ciało, powlókł je na Golgotę i z powrotem przywiązał do krzyża…

- Nie ma go – powiedziała – zabrali go gdzieś.

Nie było do kogo mówić. Obie Marie zniknęły. Zauważyła, jak niemal biegną z powrotem do domu, albo ze strachu, albo po to, żeby pierwsze powiadomić o tym Józefa i resztę domowników. Wyszła z jaskini w stronę ogrodu, chowając się przed coraz mocniej grzejącym słońcem w cieniu pergoli. Widziała stąd wyraźnie, jak Józef, Piotr i Jan przybiegli od strony domu, zajrzeli do pustego grobu i po chwili wyszli, bezradnie rozkładając ręce. Józef niósł pod pachą zwinięty całun i porzucone chusty. Otworzyła alabastrowy słoik z olejkiem i posmarowała własną dłoń. Mocny zapach wypełnił całą altanę. Zakręciło się jej w głowie i wyszła na zewnątrz. Łzy, których nie miała już od dwóch dni, znowu napełniły jej oczy, zakryła twarz i zaczęła płakać.

- Nie płacz, nie ma powodu, wszystko będzie dobrze… - usłyszała.

Opuściła ręce i przez łzy spojrzała w stronę głosu. Kilkanaście kroków od niej stał mężczyzna w stroju ogrodnika, oparty o długi kij, służący do otrząsania owoców z drzew. Przez załzawione oczy widziała go niewyraźnie, stał zresztą między nią a słońcem i dostrzegała tylko zarys sylwetki.

- Widziałeś może, gdzie przeniesiono ciało Nauczyciela? Byłeś tu wtedy?

- Mario…

Poznała go wreszcie. Pobiegła w jego stronę, chcąc go objąć.

- Rabbuni!

Odsunął się tak, że straciła równowagę i upadła przed nim na kolana. Wyciągnął rękę, zatrzymując ją dłonią i powiedział cicho:

- Nie dotykaj mnie…

- Czemu? – nie mogła zrozumieć. Przecież najwyraźniej spełniło się to, co zapowiadał: śmierć go nie dotknęła, zmartwychwstał. Można zacząć żyć na nowo, wyjechać, cieszyć się sobą.

- Bo moje zmartwychwstanie to nie jest to samo, co wskrzeszenie Łazarza. Nie jestem po prostu z powrotem żywy. Odchodzę do domu Ojca, powoli, bo mam tu jeszcze coś do załatwienia. I proszę cię, zawiadom uczniów o tym, co widziałaś, i co słyszałaś. I powiedz, że niedługo do nich przyjdę.

Spuściła głowę i poczuła się tak, jakby drugi raz klęczała pod krzyżem. Znów łzy przysłoniły jej oczy.

- A ja?

- Nie płacz, nie ma powodu – powtórzył - Po pierwsze – ja wrócę. Już niedługo. Czekaj cierpliwie. Po drugie – jestem z tobą i zawsze będę. Wystarczy, że pomyślisz. Będę ze wszystkimi, który we mnie uwierzą. I pamiętaj, że to ty będziesz dalej pisać moją księgę. O tym, że Bóg kocha ludzi, którzy jego kochają. Ludzkość teraz dopiero może dostąpić zbawienia.

- Jak to?

Nie rozumiała, to były znów jakieś filozoficzne, męskie dywagacje, równie dalekie od rzeczywistości, jak dyskusje kabalistów. Chciała bliskości, ciepła, rozmowy, przytulenia, a nie obietnic, o których mogłaby sobie poczytać w księdze. Albo napisać. Ale nie było już możliwości dyskusji. Odwrócił się i odszedł aleją, prowadzącą w stronę południowej furtki, nad którą wisiało coraz większe i bardziej gorące słońce.

 

Piotra i Jana nie było już w Arymatei, zaś ani z Mariami, ani z Józefem nie chciała rozmawiać. Zwłaszcza z Matką – bo nie wiedziałaby, co jej powiedzieć. Jak zinterpretować spotkanie z osobą, która była obdarzona miłością konkretnych ludzi. Ale osoba ta nie mogła ich zwyczajnie kochać, bo nadzwyczajnie ukochała ludzkość. Magdalena zdawała sobie sprawę, że ludzkość to nie jest prosta suma arytmetyczna wszystkich ludzi, ale nie wiedziała, że między człowiekiem a ludźmi jest aż tak wielka różnica.

Do domu Weroniki przyszła późnym popołudniem. Jedenastu uczniów siedziało zamkniętych na cztery spusty w sali jadalnej i dopiero wstawiennictwo gospodyni sprawiło, że zgodzili się ją wpuścić, starannie sprawdzając, czy za nią nie stoją żołnierze rzymscy lub wysłannicy Sanhedrynu.

- Nauczyciel zmartwychwstał. Przyszłam to wam powiedzieć, jako świadek.

Spojrzeli na nią ze złością.

- Aha… Uwierzę, jak zobaczę – mruknął Tomasz.

- Ja widziałam. Rozmawiałam z nim. Kazał mi powiedzieć, że wciąż odchodzi, i że przyjdzie do was. Już niedługo.

Jan płakał, najwyraźniej nie mogąc się pogodzić z tym co usłyszał.

- To nieprawda! – wykrztusił wreszcie – jego już nie ma!

Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej nie wierzą.

- Przecież sam widziałeś, i ty, i Piotr, i Józef: grób jest pusty, jego tam nie ma.

- No właśnie, nie ma. Nie ma nawet grobu, ktoś go zabrał. Może ty chcesz mieć to ciało tylko dla siebie? Zawsze chciałaś!

Rozległ się gwar, rozmawiali głośno między sobą, na nią nie zwracając uwagi. Piotr wstał, uciszając wszystkich gestem dłoni.

- Posłuchaj, kobieto. Nie pouczaj nas, bo to my jesteśmy jego uczniami od początku, a ty… Ty się przybłąkałaś w połowie drogi i niczego nie rozumiesz. Posłużyli się tobą jego wrogowie. Może i widziałaś kogoś, może ci się nawet wydawało, że jego. Jeśli by zmartwychwstał, to przecież nie po to, żeby z tobą gwarzyć, tylko żeby nam przekazać wiadomość, jak to jest, tam, po drugiej stronie, z której wrócił, tak? I jeśli odchodzi, to nam ma coś do powiedzenia, bo to my mamy jego upoważnienie, żeby zanieść jego naukę do całej ludzkości. Szkoda czasu na rozmowę, w każdej chwili mogą tu przyjść wrogowie i nas aresztować, a wtedy cała jego nauka zginie razem z nami. Wszystko zaczęło się źle dziać od momentu, kiedy ty pojawiłaś się na naszej drodze. Zawsze mówiłem, że kobietom pewnych spraw nie trzeba ujawniać, a od ważnych poczynań trzymać z daleka. Więc, póki mówię grzecznie – odejdź. Odejdź i nigdy już nie wracaj. Nie znamy cię. I nie będziemy chcieli znać. Pamiętaj, że choć on ci odpuścił grzechy, to jednak wiemy, i wszyscy wiedzą, kim byłaś i kim w zasadzie jesteś nadal. Odejdź. Nie chcemy cię tu ani nigdzie indziej.

Jego słowom towarzyszyły gniewne okrzyki pozostałych uczniów i aprobujące pomruki.

- Biedacy – powiedziała – to tak wygląda w waszych ustach jego nauka? Kochaj bliźniego jak siebie samego? Jak będziecie nawracać na jego wiarę? Ogniem i mieczem? Obrażaniem tych, którzy myślą inaczej niż wy? Zamykaniem drzwi przed kimś, kogo nie rozumiecie i boicie się go? Biedacy, może jak znów do was przyjdzie, to nauczy was rozumieć, co mówią inni, a nie tylko to, co mówicie do siebie sami.

Bardzo starała się wychodząc nie trzasnąć drzwiami, ale nie całkiem się jej udało. Zdziwieni hałasem, Weronika i Nikodem wyjrzeli na korytarz i poprosili ją do pokoju. Opowiedziała co widziała i jak bardzo to ją poruszyło.

Nikodem złożył ręce.

- Czyli stało się tak jak mówił… Widzisz, to naturalne, że nie możemy do niego przykładać zwykłej ludzkiej miary. I że nie całkiem rozumiemy jego postępowanie. Ale musimy ufać, że wszystko dzieje się zgodnie z wielkim boskim planem.

- Wolałabym, żeby w tym boskim planie było trochę miejsca na człowieka. Konkretnego człowieka, a nie jakąś abstrakcję.

Weronika pogładziła ją po ręce.

- Na pewno będzie. Tylko już nic nie może być po prostu powtórzeniem tego, co było przed piątkiem. Musimy się z tym pogodzić.

 

Dochodziły do niej rozmaite pogłoski, z których wynikało, że Nauczyciel pojawił się kilkakrotnie w różnych miejscach, dwukrotnie rozmawiał z Dwunastoma w domu Nikodema i Weroniki, raz spotkał się z uczniami przy drodze do Emaus. Nie pokazał się nigdy więcej ani jej, ani Matce, ani żadnym ludziom przypadkowym. Rozmawiała kilkakrotnie o tym z Józefem i Nikodemem, ale nie potrafili zinterpretować tych wydarzeń. Spała lepiej, apetyt jej dopisywał, nudności minęły, a piersi urosły. Była przekonana, że dostanie jeszcze jakiś znak, choć coraz rzadziej wychodziła na drogę, wypatrując czy od strony Jerozolimy albo Jerycha pokaże się znajoma sylwetka z długimi włosami i białej galabii. Maximin wziął na siebie całość prowadzenia gospodarstwa, ale odnosiła wrażenie, że unika teraz spotkań sam na sam i jakichkolwiek dłuższych rozmów.

Lubiła długie spacery po ogrodzie, czasami też udawało się jej wymknąć poza granice posiadłości i pod pretekstem robienia zakupów iść przez wieś na targ. Ludzie, gdy ją spotykali, chętnie zatrzymywali się i rozmawiali o Nauczycielu i zasadach jego nauk. Starała się je tłumaczyć tak, jak rozumiała, ale odnosiła wrażenie, że im bardziej zależało na informacjach na temat tego, jaki był na co dzień, czym tak naprawdę naraził się władzom i czy to prawda, że miał być przywódcą powstania antyrzymskiego, którego zdradzili jego właśni współpracownicy. Gdy mówiła, że nie, że w gruncie rzeczy chodziło mu tylko o to, żeby ludzie przestali się nienawidzić – odchodzili rozczarowani. Niezrozumiany wśród Żydów prorok – to było coś tak zwyczajnego, że w zasadzie mogło zdarzyć się co dzień i w każdej rodzinie. Mógł prorokiem być cieśla, no to mógł i szewc, kupiec czy krawiec. Woleliby, żeby był zdradzonym generałem, albo potomkiem rodu królewskiego, który szykował powrót do tronu, po którym każdemu by ofiarował kawał pola i kilkaset denarów.

Najwięcej kłopotów sprawiały jej pytania o jego zmartwychwstanie. Tu, w Betanii, rozumiano to wyłącznie dosłownie, na doskonale znanym mieszkańcom przykładzie Łazarza – dobrego i sympatycznego pana miejscowych włości. Został otruty przez wrogów – zachorował – zmarł – został pogrzebany – przyszedł Nauczyciel – wskrzesił go - kazał mu wyjść z grobu – Łazarz ożył, co widziały dziesiątki osób – żyje do teraz i gospodaruje daleko w Galilei, co mogą potwierdzić setki ludzi. Proste i optymistyczne. A z Nauczycielem trudniej: wszyscy wiedzieli, że został skazany w pospiesznym procesie i stracony na krzyżu, pochowany w grobie w sąsiedniej posiadłości, po czym ciało z grobu znikło, a liczba osób, które go potem widziały nie przekraczała kilkunastu. W dodatku – relacje były nieobiektywne, bo pochodziły od jego uczniów.

No i od niej samej, co zawsze w takich okolicznościach przypominała, ale ludzie nie wyglądali na przekonanych. Była prawie pewna, że w głębi duszy wierzą w pogłoskę, rozpowszechnianą przez osoby, związane z Sanchedrynem: że ciało z grobu wykradli uczniowie, by uwiarygodnić wcześniejsze zapowiedzi zmartwychwstania, które nigdy naprawdę nie nastąpiło. Ci skłonni do bardziej metafizycznych rozważań uważali, że uczniowie i ona sama widzieli po prostu ducha Nauczyciela, który umierając nagłą śmiercią, wciąż krążył wokół miejsca ukrzyżowania, szukając pomsty na tych, którzy go zabili.

Przed szabatem zwykle wychodziła na zakupy w towarzystwie dwóch służących. Tym razem spodziewała się liczniejszych stołowników, bo Marta i Łazarz, którzy dwukrotnie już po święcie Paschy odwiedzali Betanię, zapowiedzieli swój przyjazd z Magdali na nieco dłużej. Tam odbudowa domu szła pełną parą, ale wciąż było daleko do jej końca. Z tego powodu, poza kucharką, towarzyszył jej tym razem Maximin, a ona sama przyjechała na osiołku, który był zaprzęgnięty do niewielkiego wózka.

Targowali się właśnie o cenę trzech dorodnych kurczaków, kiedy zza pleców usłyszeli mocny głos:

- Ja bym radził wziąć tego z prawej, wygląda na większego. A jeśli zechcecie mnie zaprosić na kolację, to moglibyście dokupić jeszcze czwartego kogutka, okropnie głodny jestem…

Obejrzała się, choć w zasadzie nie musiała: poznała głos i niebywały skok serca podpowiedział jej, kogo za chwilę zobaczy.

- Rabbuni… ­- westchnęła – Nauczycielu… Nareszcie wróciłeś…

Pierwszy uklęknął Egipcjanin, potem kucharka, a potem po kolei wszyscy kupcy na targu. Zapanowała cisza, jakby wszystkim odjęło nagle mowę, co nie było dalekie od prawdy. On wydawał się tym raczej zakłopotany.

- No, ale co się stało… Przecież mówiłem, że wrócę. Miałem coś do załatwienia, byłem u przyjaciół, musiałem trochę odzyskać sił, no i jestem. Zapłaćcie za te kury i kupujmy dalej…

Handlarz wstał z kolan, związał cztery kurczaki i podał cenę, dwukrotnie wyższą od wcześniej uzgodnionej.

- Abram, bodajbyś dostał parchów! – nakrzyczała na niego kucharka, która zawsze u niego się zaopatrywała i doskonale znała jego ceny – jak śmiesz nas oszukiwać! To przecież dla naszego Pana i Nauczyciela, który cudownie zmartwychwstał i chyba mu się należy jakiś szacunek!

- No to ja właśnie z szacunku podnoszę cenę, dla uczczenia…

W drodze powrotnej do posiadłości, Nauczyciel sam poprowadził osła za uzdę, Magdalena uśmiechała się do mijanych ludzi, tylko Maximin jak zwykle czujny trzymał się pół kroku z tyłu uważnie kontrolując sytuację. Wrócili do domu niezatrzymywani przez nikogo, ale można było być pewnym, że jeszcze tego samego dnia raport o powrocie Nauczyciela znajdzie się na stole arcykapłana.

Marta, która z bratem w międzyczasie pojawiła się w domu, zachowywała się tak, jakby nic się nie stało. Obecność Nauczyciela była dla niej czymś naturalnym: jak wyjeżdżała do Magdali – był, potem trochę go nie było, ale i przedtem czasem opuszczał Betanię, teraz znowu był. Łazarz, jak to Łazarz – hałaśliwie i spontanicznie ucieszył się na jego widok, uściskał go mocno i od razu zaproponował szklankę wina. Nauczyciel nie odmówił i usiedli w cieniu platanu, czekając na zachód słońca i początek szabatu. Magdalena, pozostawiwszy przygotowania do kolacji w rękach Marty, która oczywiście natychmiast przewiązawszy się fartuchem objęła rządy nad domem, przysiadła się do nich, obierając swoje ulubione owoce granatu. Nie umiała ot, tak po prostu przejść do porządku dziennego nad wydarzeniami sprzed ponad miesiąca i patrzyła na Nauczyciela jak na kogoś obcego, który tylko bardzo się stara wydać podobnym do tego mężczyzny, którego znała i kochała przed tragiczną Paschą. Nadal nie potrafiła zrozumieć, w czym to, co się zdarzyło jest lepsze i ważniejsze od tego, co było przedtem – i potem, teraz.

Był inny. Swobodniejszy, bardziej luźny, zarazem rzeczowy i zdystansowany. Pomyślała, że to oczywiste: to, co od wielu lat, odkąd się zorientował w charakterze swojej misji, było najbardziej dramatycznym punktem całego jego życia, miał już za sobą. Ale czy jego obecne życie nie straciło swojej największej wartości, która była niejako kartą przetargową między nim, Bogiem a ludzkością? Nauczał – został niesprawiedliwie skazany na śmierć i zabity – zmartwychwstał. I co? I nic. Rzymianie dalej ciemiężyli Żydów i tysiące innych ludzi w innych prowincjach. Dla faryzeuszy nadal ważniejsze było to, ile kroków wykonał w szabat kandydat do wiecznego potępienia od tego, jak traktował swoją żonę i dzieci. Kupiec na rynku usiłował oszukiwać, nawet dziś, nawet jego… Warto było?

Jednocześnie sprawiał wrażenie, że to wszystko obchodzi go coraz mniej, że – rzeczywiście – już znalazł się po drugiej stronie. Może nie całkiem, może tylko częścią swojej osobowości, ale ziemskie sprawy traktował jak spis rzeczy do wykonania. Jeszcze pięć, jeszcze trzy, jeszcze jedna… Okazało się, że po dwóch spotkaniach z uczniami, przeniósł się do Qumran i przez miesiąc nauczał esseńczyków, a potem wspólnie z kilkoma oddziałami szkolonymi do walki partyzanckiej ustalali strategię na daleką przyszłość.

- Teraz nie ma możliwości podejmowania jakichkolwiek działań przeciw Rzymowi – mówił Łazarz, a Nauczyciel potakująco kiwał głową – są za mocni i za bardzo powiązani rozmaitymi interesami z rodzinami kapłańskimi.

- Ta wojna zacznie się w następnym pokoleniu. Jak wasze dzieci będą dorosłe. Lepiej by było, żeby się nie zaczęła, bo przyniesie same nieszczęścia. I nie pytaj skąd wiem, bo nie wiem. Ale wiem…

 

Tydzień później spytał, czy może zaprosić uczniów na spotkanie pożegnalne. Powiedział, że muszą zacząć działać samodzielnie i już go nie potrzebują. Miała wrażenie, że nie mówi jej wszystkiego. Opowiedziała mu o tym, jak przyjęli dobrą nowinę o jego zmartwychwstaniu, kiedy pojawiła się u nich w wieczerniku. Uśmiechnął się.

- To prości ludzie, nie przyzwyczajeni, żeby kobieta wypowiadała się w tak ważnych kwestiach. Niektórzy byli po prostu zazdrośni: o mnie, o ciebie, o swoją rolę w przyszłości… Wybacz im. Musimy sobie wybaczać, póki możemy.

Słowa. Od jego powrotu były między nimi już tylko słowa. Miłe, serdeczne, przyjacielskie. Przelatywały nad nimi jak dalekie ptaki, które ładnie wyglądają na niebie, ale ani one dla ludzi, ani ludzie dla nich nie są niezbędni do życia: tworzą różne światy, które tylko się widzą z daleka i nie potrzebują skracać dystansu. Rozumiała to: człowiek, który wrócił z Otchłani nie jest taki sam, jak ten, który wyjechał w interesach na parę tygodni do Syrii, a potem wraca stęskniony do kobiety, o której marzył tam co wieczór, gdy go spędzał samotnie pod jakimś obcym niebem w zimnym łożu.

- Naturalnie, zaproś, nie mam do nikogo żalu. Może i ja wtedy coś źle powiedziałam, albo źle zrozumiałam. Bardzo źle się czułam i byłam nieprzytomna od łez. I niedobrze mi było cały czas. Teraz już tego nie odczuwam. Jest w porządku.

Pokiwał głową, uśmiechnął się.

- Jest w porządku. Twoje dziecko pięknie rośnie i urodzi się o czasie, bez problemów. Będziesz szczęśliwa.

- Ja będę? A my? My też będziemy szczęśliwi? Moje dziecko? A może nasze?

- Wszystkie dzieci są nasze, i wszyscy są naszymi dziećmi…

Wstał, skinął głową na do widzenia i zniknął za drzewami, gdzie niewielka furtka wyprowadzała w stronę Góry Oliwnej.

 

Dwa dni później, w południe, poprosił ją, by towarzyszyła mu na spacerze. Rano padał deszcz, niebo było nadal zachmurzone, a na pobliskich wzgórzach pełzały mgły. Musiał wcześniej być w ogrodzie, bo niósł w ręku piękną, czerwoną różę, z gatunku, którego jak jej się wydawało, nie było w Betanii. Ale myliła się. Róża wyrosła tuż przed wielkim głazem, zamykającym wejście do rodzinnego grobu, w którym spoczywała Judyta i gdzie przez cztery dni, dawno temu, leżał Łazarz. Podał jej kwiat ostrożnie, ale i tak biorąc go do ręki ukłuła się do krwi. Wyssała rankę, podziękowała.

- Pamiętasz koronę cierniową, którą mi włożyli na głowę? Ktoś ją potem zabrał i schował. Ale ciernie i krew nie są tak ładne ani efektowne jak ta róża, też czerwona i też z kolcami. No i jak wiadomo, róża to symbol miłości, więc niech to będzie pamiątka po tym wszystkim. Po mnie. I po nas.

Pomyślała, że to znów brzmi tak, jakby kolejny raz się z nią żegnał. Ale nie miała już łez i nie umiała sobie wyobrazić, że jeszcze raz będzie to wszystko przeżywać.

- Chciałbym, żebyś pamiętała o tej księdze, którą ci dałem. Zapisuj wszystko, co pamiętasz, to ważne, bo potem kronikarzy będzie więcej niż świadków, a rzeczywistych uczestników wydarzeń będą słuchać mniej, niż gawędziarzy. A ty jesteś jednym z najważniejszych świadków. Jak dla mnie – najważniejszym, bo zobaczyłaś we mnie nie proroka, cudotwórcę i dostarczyciela rozmaitych prezentów, tylko człowieka, który może kochać i być kochany. Chcę, żebyś to wiedziała. I jeszcze jedno, wybacz mi, może dość drastyczne i osobiste. Ale komu mam zaufać, jak nie tobie? Wiem, że cię zawiodłem, że nie ułożyło się tak, jak chciałaś. Jak ja też chciałem. Nie dało rady. Trudno. Nie wszystko może być tak, jak by się chciało. Wybacz i zrozum mnie. A ta sprawa…

Zamilkł i najwyraźniej ważył słowa, których miał użyć, chcąc ubrać w nie sprawę najwidoczniej dla Magdaleny niemiłą, czy może tylko trudną. Pogodziła się z tym, że ta rozmowa nie zakończy się taką sobie miłą pogwarką. Przełożyła różę do prawej dłoni i wzięła go za rękę. Miał suchą i chłodną skórę, bardzo gładką – jak na skórę cieśli, marynarza i ogólnie człowieka, który swojego życia nie przeżył w wygodnych salonach. Wydawało się jej, że przedtem – przed TYM – jego dłonie były inne.

- Mów, Nauczycielu.

Potrząsnął głową i długie włosy opadły mu na twarz. Niecierpliwie odgarnął je lewą ręką.

- Trudne sprawy trzeba przedstawiać prosto i krótko, a między najbliższymi nie ma co ich owijać w bawełnę. Dziś odejdę, tym razem na długo. Może patrząc w skali ludzkiej – na zawsze. Ty zostaniesz i tobie chcę powierzyć…

A jednak łzy jeszcze się znalazły. Dużo łez. Nie mogła nad nimi zapanować, same płynęły po twarzy, nawet wtedy gdy mu przerwała.

- Nie chcę zostać. Weź mnie z sobą. Jeśli ty musisz odejść, ja nie mam po co zostać. Odejdźmy razem.

- Nie, nawet o tym nie myśl. Moje odejście i twoje to są różne sprawy. Ja wrócę, kiedyś… A wcześniej ty przyjdziesz tam, do mnie. Jednak nie zaraz. Jesteś potrzebna, mówiłem ci, musisz być świadkiem. Prawdziwym i rzetelnym. Kochającym i kochanym. I jeszcze jest ta sprawa, o której zacząłem mówić. Otóż po mnie nie może zostać tutaj żaden ślad. Żaden ślad widoczny dla ludzi, po którym potem – nienawidziła tego słowa w jego ustach, zawsze oznaczało nieszczęście – mogliby mnie zidentyfikować. A zatem wszystko trzeba schować tam… Za tym krzakiem czerwonej róży. A kiedy już wyjedziecie do Galii, trzeba wziąć i mieć przy sobie to, co nie powinno wpaść w niczyje ręce. I nie możesz o tym – tutaj – na razie powiedzieć nikomu. Potem pomoże ci Józef, no i oczywiście Maximin. To dobry człowiek. Będzie dla ciebie nadal oparciem i obroną. Dobrze?

Nagle i niespodziewanie dla siebie przestała płakać. Nie wszystko rozumiała, ale była pewna, że jej płacz jest mu najmniej potrzebny. I że potrzebuje teraz w niej partnera w działaniu, wspólnika i powiernika sekretu.

- Będzie jak chcesz, Nauczycielu.

- Słowo?

- Na początku było Słowo. Niech będzie też na końcu.

Wrócili przed dom. Dwunastu – na miejsce Judy, który zniknął już wieczorem w ogrodzie Getsemani i nie wiedziała, co się z nim stało – dokooptowano jednego z uczniów, który trzymał się nieco z daleka, rozmawiając z Sydoniuszem, który wrócił z Martą i Łazarzem z Magdali. Nauczyciel ucałował wszystkich po kolei, powtórzył swoją prośbę do Jana o opiekę nad Matką i do Maximina, by zajął się Magdaleną i dzieckiem.

- Już nie mogę dłużej być z wami. Idę tam, skąd przyszedłem. Ale wrócę, gdy nadejdzie czas ostateczny. Albo – gdy ten czas będzie się przedłużać – wy po kolei przyjdziecie do mnie. Nie płaczcie, tym razem nie czeka mnie męka, a triumf. Zostańcie tutaj, proszę. Dalej poprowadzi was Piotr. Już nie będzie się wahał, ani niczego wypierał, będzie jak skała, tworząca fundament wielkiej budowli, którą zaczniecie wznosić.

Skinął głową, powiedział jeszcze „kocham was”, „dziękuję” i „proszę”, a ona odebrała to jako ostatnie słowa skierowane do niej i do dziecka. Po chwili wyszedł furtką od strony zachodniej i zaczął powoli wspinać się na pobliską Górę Oliwną. Widzieli go wyraźnie niemal do samego wierzchołka, gdzie czekały na niego dwie mało wyraźne postacie w bieli. W tym momencie wiatr nasunął biały obłok mgły, który przesłonił szczyt, po czym spłynął w dół i rozproszył się w gajach oliwek. Wierzchołek góry był pusty: Nauczyciel i towarzyszące mu osoby zniknęli.

Piotr pokiwał głową.

- Anioły zabrały go do nieba, do domu Ojca. Zostaliśmy sami.

Sydoniusz otworzył główną bramę i wszyscy uczniowie, nie żegnając się z gospodarzami, weszli na ścieżkę do Jerozolimy.

Przed wieczorem Maximin poprosił Magdalenę o chwilę rozmowy.

- Widziałem. Nikt nie zauważył, ale poszedłem za nim. Drzewa trochę zasłaniały, ale widziałem. To nie były anioły. Anioły nie noszą kapturów ani sztyletów. Tak wyglądają sykariusze. On tam został. Oni uciekli.

- To chodźmy – porwała się – weźmy Sydoniusza i przenieśmy go do domu. Jest ranny?

Pokręcił głową.

- Nie ma się po co spieszyć. Sykariusze nie ranią.

Marta, Łukasz i Zuzanna, wymęczeni płaczem i rozpaczą, zamknęli się w domu i szybko poszli spać, więc nikt nie zauważył, jak wymknęli się zachodnią furtką. Maximin wziął płótno do zawinięcia ciała, praktyczny Sydoniusz długi drąg do jego zniesienia. Obaj byli uzbrojeni w sztylety. Na wierzchołku krwi nie było wcale, albo przynajmniej w zapadającym mroku jej nie zauważyli. Wyglądał, jakby spał, ułożony na boku. Dopiero gdy go odwrócili, zobaczyli dwie szczeliny między żebrami, którędy życie uciekło z niego ostatecznie. Potem z trudem odsunęli kamień przed grobowcem starając się nie połamać róż. Przed północą ten, który wskrzesił Łazarza, zajął miejsce wskrzeszonego.

Wiedząc, że postępuje nierozsądnie, ale nie mogąc się powstrzymać, po trzech dniach Magdalena niby przypadkiem poszła na spacer w tamtą stronę. Nic się nie powtórzyło. Kamień szczelnie zasłaniał wejście do grobu, pąsowa róża objęła swymi gałęziami niemal całą skałę, a jej zapach tłumił wszystkie inne, delikatne, ale jednak wyczuwalne. Ułamała jedną ukwieconą gałązkę, ukłuła się kolcem do krwi i w tej samej chwili poczuła w brzuchu pierwszy ruch dziecka.