Maciej Pinkwart
Magdalena
(fragment)
Osioł stał tam, gdzie miał stać, na skraju małej osady, przed wjazdem do
Jerozolimy. Uczniowie umościli Nauczycielowi siedzenie na grzbiecie zwierzęcia,
Jan chwycił za uzdę i powoli poszli w stronę miasta. Była niedziela przed
Paschą, tłumy wyległy na ulice, bo rozeszła się pogłoska, że na święta zjedzie
tu Łazarz z tym, który wyprowadził go z grobu. Wszystkie inne cuda Nauczyciela
odeszły w niepamięć, co – jak sądziła – brało się ze sporej popularności Łazarza
w kręgach zbliżonych do władz Jerozolimy, a także z faktu, że jego dość swobodny
tryb życia zjednał mu wielu przyjaciół wśród młodzieży. Wjazd do miasta zmienił
się w pochód triumfalny. Ludzie ścinali gałęzie palm daktylowych i tworzyli z
nich szpaler.
Nauczyciel zabronił jej i innym kobietom iść w gronie uczniów, którzy teraz
podścielali swoje płaszcze pod kopyta osła. Stały więc teraz razem z jego Matką
i jej kuzynkami przy głównej drodze i wraz z innymi machały palmami. Ciotki były
uśmiechnięte i szczęśliwe, Magdalena i Matka płakały.
- Dlaczego go nie wygwizdali, dlaczego nie odwrócili się od niego jak w
Nazarecie – rozpaczała Matka – wtedy by może zrezygnował, dał sobie spokój,
wyjechał gdzieś… - spojrzała na Magdalenę – ożenił się, miał dzieci, a ja wnuki
do chowania… A tak uwierzy w swoją potęgę i skończy się to fatalnie…
Magdalena myślała tak samo, ale pocieszała ją, że jej obiecał zmianę planów.
Sama mało w to teraz wierzyła. Maximin też nie poszedł z uczniami i stał za nią.
Wśród okrzyków i owacji ledwo słyszała jego słowa.
- Mamy teraz czekać na niego w domu Nikodema i Weroniki, tuż koło domu Józefa.
Tam przyjdą pod wieczór, kiedy skończy nauczać w świątyni.
„Masz tobie – pomyślała – jeszcze tam koniecznie musi się pchać, do tego
bastionu swoich wrogów”. Nie mogła jednak nic zrobić.
Orszak Nauczyciela przeszedł i ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Niewielka
część przyłączyła się do pochodu, reszta rzuciła palmy na ziemię i ruszyła przez
ciasne uliczki przedmieścia do swoich domów. Gdy triumfalny marsz zniknął za
zakrętem ulicy, ich kilkuosobowa grupa także skierowała się do centrum,
wybierając przejście zaułkami na skróty. Liście porzuconych gałęzi palmowych
szeleściły pod nogami.
Wieczorem Nauczyciel z Uczniami, zmęczeni, ale triumfujący przyszli do domu
Nikodema i Weroniki. Podobno dotarli w szpalerze wiwatujących ludzi do świątyni,
tam znów doszło do awantur z kupcami, których tym razem na skutek namowy Judy
wyrzucili z dziedzińca towarzyszący Nauczycielowi ludzie. Nauki trwały bez
przeszkód, a potem przyszło do Nauczyciela kilku pogańskich Greków z Aten,
zapraszając go do siebie, by tam przedstawiał zasady swojej wiary. Obiecał im,
że jeśli nie on sam, to jego nauki na pewno do nich już niedługo dotrą.
Magdalena czuła, że niewiele zostało z ich rozmowy sprzed Palmowej Niedzieli. W
czasie pobytu w Jerozolimie nawet nie widywali się codziennie. Nauczyciel
wychodził rano, po śniadaniu, w towarzystwie Dwunastu, wracał wieczorem, mówił
mało i zawile, wcześnie szedł spać, odgrodzony od reszty domowników swoją
gwardią. W czwartkowe późne popołudnie kazał przygotować szczególnie uroczystą,
choć skromną kolację. Weronika, która bardzo zaprzyjaźniła się z Magdaleną, była
trochę w kłopocie, bo wszystkie lepsze rzeczy zamierzała podać dopiero w piątek,
na spotkanie szabatowe, no i szykowała się na Paschę.
Podała więc chleb z oliwą, wino, trochę ryb i owoców. W jednej izbie siedział
Nauczyciel z Dwunastoma, w drugiej kobiety z resztą uczniów. Magdalena jadła
mało, było jej niedobrze i kręciło się jej w głowie. Niewiele docierało do niej
z tego, o czym mówiono w sąsiednim pomieszczeniu – wydawało się jej, że o tym co
zawsze: żeby się wszyscy miłowali, że gdy spotka się kilkoro jego uczniów w jego
imię, to i on zawsze będzie z nimi, nawet, gdy go już nie będzie, o tym, że będą
prześladowani z jego powodu, ale że prawda zwycięży. W pewnym momencie podszedł
do niej Jan mówiąc, że Nauczyciel woła ją do siebie.
Niechętnie się posunęli, znów siadła między Nauczycielem a Piotrem, poczęstowano
ją winem, odmówiła, biorąc tylko owoc granatu z drewnianej patery.
- Chciałem teraz wam na koniec powiedzieć coś ważnego, w obecności Magdaleny.
Jak zauważyliście, jest ona dla mnie kimś bardzo ważnym, jedną z tych osób,
które najwięcej zrozumiały z moich nauk i mogą je ponieść między ludzi. Nie
zawsze się ze mną zgadzała i miała swoje zdanie, a ja dzięki niej wiele
zrozumiałem i zmieniłem i siebie, i swoje myślenie o życiu. Chociaż moje losy są
– jak już wam mówiłem – zapisane w świętych księgach, to przecież zawsze jest
Ktoś, ważniejszy od wszystkich ksiąg i on to może zmienić. Będę o to prosił.
Jeśli zostanę wysłuchany – rozejdziemy się w spokoju, nie zapominając o sobie i
niosąc w pokoju swoją naukę między ludzi, ucząc najpierw Żydów, potem inne
narody: Greków, Galów, Rzymian, Egipcjan… Będziemy dawać przykład swoim
postępowaniem i głośno o tym mówić, że człowiek może i nawet musi być dobry. Ale
też mądry, kochający i kochany. Jeśli Bóg pozwoli, to gdy minie Pascha, wrócicie
do swoich stron rodzinnych, do matek, ojców, żon i dzieci, które zaniedbaliście.
Bo choć pamiętamy, że Bóg jest dla nas najważniejszy, to jego świątynia jest nie
tylko w Jerozolimie, także w domu każdego z nas. Ja też będę chciał założyć taki
dom i być po prostu jednym z was…
Spojrzał na Magdalenę, ona zaczerwieniła się i przytuliła się do jego ramienia,
jakby dając do zrozumienia, że oświadczyny zostały przyjęte. Jan, siedzący z
drugiej strony Nauczyciela, odchylił się w stronę Mateusza, coś mu powiedział na
ucho, po czym zakrył twarz połą płaszcza, jakby nie chciał pokazać, że płacze.
Piotr, obierający pomarańczę, zacisnął dłoń na nożu tak, że mu zbielały kostki,
spojrzał wrogo na Magdalenę i wyciągnął drugą dłoń w stronę Nauczyciela i
otworzył usta, ale nie zdążył się odezwać, bo ten mówił dalej:
- Możliwe jest jednak, że wydarzenia poszły już za daleko i Ojciec Niebieski nie
odwróci ode mnie tego kielicha goryczy. Nie chcę tego i będę się modlił, żebym
nie musiał iść na mękę i narażać na cierpienie moich najbliższych, czyli was.
Ale może moja modlitwa nie zostanie wysłuchana. Nie miejcie mi wtedy tego za
złe. Śmierć zostanie pokonana i wrócę do was. Dziś wiem, że jeden z was mnie
zdradzi i wyda na śmierć. Wiem kto. I mówię tu do niego, że to zbyteczne. I
nieskuteczne, i dla mnie i dla niego. Nikomu nie zagrażam i nikomu krzywdy nie
uczyniłem. Ma jeszcze czas zmienić swoje plany. Ale jeśli i ta zdrada jest w
planie bożym – powiem mu tylko tyle: czyń swoją powinność, ja ci przebaczam.
Zaczęli się rozglądać i podejrzliwie patrzeć jeden na drugiego. Nauczyciel nie
zwracał na to uwagi i nie rozwijał już tego tematu. Stał przed nim kielich wina,
dopił z niego ostatni łyk, po czym sięgnął po księgę, z której niedawno się
modlił i wręczył ją Magdalenie.
- Przechowaj mi to. Ten kodeks trzeba będzie potem uzupełnić o opis wydarzeń,
które nastąpią. A pewne części może napisać na nowo. Zapisuj też swoje myśli,
jakbyś mówiła o nich do mnie, bardzo to cenię. A teraz chcę pójść sam do ogrodu
Getsemani i się pomodlić. Tylko Piotra, Jana i Jakuba proszę o towarzyszenie mi,
żeby byli świadkami wydarzeń. Wam wszystkim dziękuję i spełniajcie moje
polecenia.
Wstał, objął Magdalenę i jak zwykle pogłaskał po włosach. Uczniowie byli w
szoku, bo w gruncie rzeczy nie wiedzieli co dalej: czy misja zostaje w tym
momencie zakończona, czy może dopiero się zaczyna? Gdzie mają pójść? Jak się
zachowywać? Jak nauczać inne narody, jeśli nawet nie znają ich języków? Kogo
mają pytać o radę, u kogo szukać pomocy, jeśli Nauczyciel odejdzie? Dla nich
bowiem stało się wszystko jedno, czy odejdzie do swego nowego domu, czy – jak
mawiał – do domu Ojca: po prostu nie będzie go już z nimi…
On, nie czekając na rozejście się uczniów i nie dając im żadnych dalszych
wskazówek wyszedł przed dom. Robił się wieczór i ptaki znów przylatywały nie
wiadomo skąd, szukając drzew na nocny sen. W mieście nie było ich zbyt wiele.
Magdalena przez łzy obserwowała, jak zataczają nad Jerozolimą wielkie kręgi i
odlatują na południe. Nauczyciel patrzył na nią przez chwilę, po czym
powiedział:
- Nie płacz, dziewczyno, nie ma powodu. Za parę godzin, najwyżej za parę dni
zobaczymy się znowu i potem już zawsze będziemy razem. Ale teraz muszę odejść…
Trzech uczniów stało w pewnym oddaleniu, nie chcąc widać przeszkadzać w
pożegnaniu. Pogłaskał ją znów po włosach i powiedział:
- Nie mówię „żegnaj”, bo przecież się nie rozstajemy. Nie płacz, a w razie czego
– bądź dzielna. Nie zgub księgi.
Nie uszedł nawet trzech kroków, jak podbiegła do niego, usiłując go zatrzymać.
- Nie idź tam! Tam cię czeka śmierć, sam powiedziałeś, że nie musi tak być, to
po co tam iść, chodźmy do domu…
Delikatnie, ale stanowczo odsunął ją.
- Nie zatrzymuj mnie, bo będzie mi jeszcze trudniej. Odejdź już.
Został jej jeszcze tylko jeden argument, ostateczny, ale znany kobietom
wszystkich krajów i wszystkich czasów.
- Jestem w ciąży!
Nie odwrócił się nawet i kilka chwil później zniknął między domami Jerozolimy.
Klęczała na ziemi, płakała, wstrząsały nią torsje. Po chwili poczuła podnoszące
ją silne ramiona i ze zdziwieniem zauważyła Józefa z Arymatei i Nikodema w
towarzystwie Weroniki.
- Chodźmy – powiedział stary marynarz – trzeba się zająć jego Matką, która
zasłabła. Dobrze, że zawsze jest ktoś, komu trzeba pomóc, gdy my sami także
jesteśmy w kłopotach.
- Bądź dzielna – dodał Nikodem – musimy przez to przejść. Nic się już nie da
zrobić. Sanhedryn wydał wyrok i już wie, jak go wykonać.
Dopiero w domu Nikodema Magdalena zauważyła, że Józef nie kuleje i porusza się
bez laski. Na jej zdziwione spojrzenie odpowiedział:
- Tuż przed wieczerzą. Podszedł do mnie, zabrał mi tę laskę i rzucił w kąt
mówiąc, że już mi nie będzie potrzebna. Potem powiedział, że to był jego ostatni
cud i odszedł. Powiedziałem mu, dziękując, że jest jeszcze wielu kulawych na
świecie. Ale chyba nie usłyszał.
Gdy nadszedł piątkowy ranek i ani Nauczyciel, ani nikt z jego uczniów nie
powrócił do domu, zrozumiała, że wyroków nie dało się odwrócić. Przestała płakać
i uczepiła się myśli, że przecież zapewniał ją, iż nad śmiercią panuje, że nawet
gdyby go zabili – powróci, choćby z grobu – tak jak powrócił Łazarz. Udawała, że
pomaga Weronice w przygotowaniach do szabatu, rozmawiała z Matką i jej
kuzynkami, ale tak naprawdę czekała na wiadomość, że jest już po wszystkim.
Pozostali domownicy też snuli się po pokojach bez celu. Józef i Nikodem wyszli z
domu rano i Magdalena miała niemal pewność, że wezwano ich, by uczestniczyli w
sądzie nad Nauczycielem. I jednocześnie miała też przekonanie, że ich pogląd
albo nie będzie wzięty pod uwagę, albo – co bardziej prawdopodobne – w ogóle
będą bali się go wyrazić. W domu były same kobiety – poza gospodynią – one,
cztery Marie i Zuzanna, pomagająca starszym kobietom, zupełnie zmieniona,
wyzbyta swego trzpiotowatego charakteru i w zasadzie nie rozmawiająca z nikim,
poza swymi podopiecznymi.
Kiedy okazało się, że zabrakło oliwy - Weronika owinęła głowę chustą i wyszła do
sklepu kilka ulic dalej. Mogła oczywiście wysłać po to służącą, ale było
oczywiste, że chce się czegoś dowiedzieć. Sklep był do tego dobrym miejscem. Po
jej wyjściu zabrakło nawet pretekstu do robienia czegokolwiek. Magdalena usiadła
przy drzwiach i po prostu czekała.
Nie było jeszcze południa, kiedy Weronika wróciła i płacząc pokazała jej
zakrwawioną chustę. Na płótnie widniał kształt twarzy, jakby wymalowanej krwią.
Wiedziała, czyja to jest twarz.
- Już? – spytała nieswoim głosem.
- Prowadzą go na Wzgórze Czaszki.
Poszły wszystkie. Matka nie dała sobie wytłumaczyć, że lepiej żeby została w
domu. Podtrzymywana przez Zuzannę, powoli doszła do głównej ulicy, gdzie była
już Magdalena, stojąca koło Maximina i Jana, którzy jak się okazało, przeszli za
Nauczycielem całą drogę tego feralnego piątku i widzieli po kolei, co się
działo. Teraz stanęli przy wejściu na wzgórze, by czekać na rozwój wypadków.
Maximin był przekonany, że zaraz zjawi się oddział zelotów i odbije jeńca.
Wypatrywał też w tłumie sykariuszy, choć przecież wiadomo było, że sztylety
ukrywają starannie pod szatami i starają się nie wyglądać inaczej od zwykłych
gapiów.
Hałas dziesiątków ludzi i rzymskie komendy wojska oznajmiły nadejście pochodu
skazańców. Kordon żołnierzy maszerujący wolno po obu stronach ulicy tworzył
przejście dla trójki mężczyzn, podążających na ukrzyżowanie. Tłum, wśród którego
stały kobiety i dwóch uczniów wrzeszczał, rzucając głośno wyzwiska – ale nie pod
adresem oprawców, tylko skazańców, przede wszystkim Nauczyciela. Byli to ci sami
ludzie, którzy kilka dni temu towarzyszyli wjazdowi do Jerozolimy, ale wtedy
krzyczeli „Hosanna” i żądali władzy dla nowego króla żydowskiego, który był dla
nich symbolem potęgi. Teraz ów król, słaniający się na nogach i zakrwawiony,
zmienił się w symbol upadku i upokorzenia wobec wszechmocnych najeźdźców,
wspieranych przez miejscowe władze. Tłum nie wiwatuje na cześć słabych.
Magdalena zauważyła, że zaraz za żołnierzami czołowej kohorty idzie dwóch niemal
nagich młodych, nieznanych jej ludzi, dźwigających poprzeczne belki krzyżowe, a
za nimi – starszy, ciemno ubrany człowiek także z belką, którą nie bardzo umiał
sobie poradzić. Obok szedł zakrwawiony Nauczyciel, najwidoczniej nie mający już
sił na dźwiganie śmiertelnego ciężaru, który za niego niósł obcy człowiek, nie
należący do jego uczniów. Poza Janem, nie widziała zresztą żadnego z nich. Gdy
zrównał się z nimi, uklękli. Zatrzymał się i poprzez kordon żołnierzy
powiedział, niespodziewanie mocnym głosem:
- Janie, moja Matka jest teraz twoją Matką. Czuwaj nad nią. A ty – wskazał na
Maximina, klęczącego obok Magdaleny – nadal bądź z nią. Ja…
Nie pozwolili mu dokończyć. Pejcz, zakończony metalową kulką spadł na jego
plecy, ale Magdalena przez łzy nie zobaczyła już nowej strugi krwi na skórze,
która cała była pokryta czerwoną skorupą. Popchnięty przez żołnierzy, powoli
zaczął wstępować na ostatni odcinek Drogi Śmierci. Po przejściu wojska, ruszyli
wraz z innymi pod górę.
Nie została w domu Józefa z Arymatei. Nie miała już łez, żeby płakać, ani sił,
żeby patrzeć, jak płaczą inni. Podtrzymywana przez Maximina, wróciła do Betanii.
Nie wstawała z łóżka przez cały szabat. W piątek nic nie jadła i ku swojemu
zdziwieniu zasnęła jak kamień zaraz po zmierzchu, ale obudziła się w środku nocy
i już było po spaniu. Potem już prawie w ogóle nie zmrużyła oka. W sobotę zjadła
dwa placki i potem przez cały dzień chodziła po ogrodzie, z nikim nie
rozmawiając. Zasnęła jak kamień jeszcze przed wieczorem. W niedzielę rano, zaraz
po wschodzie słońca, wzięła resztę olejku nardowego i nie budząc służby poszła
do Arymatei.
Ptaki się budziły i po kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt odlatywały z noclegu
na wysokich drzewach w kierunku ciemnych jeszcze wzgórz. Słońce prześwitywało
przez chmury i było dość chłodno. Pasterz, prowadzący stado, pewnie należące do
majątku Józefa, pozdrowił ją obojętnie ustępując miejsca na wąskiej ścieżce.
Szorstka sierść mijających ją owiec ocierała się o jej suknię, a ich ostry
zapach wywoływał mdłości. Wszystko było zwyczajne, normalne – latały ptaki,
świeciło słońce, owce szły na pastwisko, kobieta w ciąży czuła się niedobrze.
Jak zawsze. Jakby nic się nie stało. Jakby świat, zamiast się załamać, niczego
nie zauważył.
Ciotki Nauczyciela już czekały. Tak jak się umówiły, jego Matka nie miała
uczestniczyć w ceremonii namaszczenia – w piątek zemdlała pod krzyżem i ledwo
udało się ją doprowadzić, niemal niosąc, do Arymatei. Maria Salomea i Maria
Jakubowa, z twarzami nadal zmartwiałymi od bólu i poszarzałymi od cierpienia,
wyglądały jak bliźniaczki. Nie przywitały się, tylko od razu poszły w głąb
ogrodu, gdzie za gęstymi krzakami róż widać było skalne wzgórze, w którym była
wykuta jaskinia grobowa.
Magdalena zatrzymała się.
- Może trzeba wezwać kogoś ze służby? Przecież same nie odsuniemy tego kamienia.
- Tam są żołnierze, którzy pilnują grobu – powiedziała Salomea – Rzymianie, ale
chyba nie są bez serca i pomogą?
Żołnierzy nie było. Kamień był odsunięty. Na kamiennej ławie leżały
porozwiązywane chusty, a obok porzucony całun, w który Józef z Nikodemem
zawinęli w piątek ciało Nauczyciela. Spieszyli się wtedy, bo szybkimi krokami
nadchodził szabat i ze wszystkim trzeba było zdążyć przed jego początkiem, żeby
nie gorszyć saduceuszy i tak wściekłych o to, że prokurator Judei pozwolił
Józefowi natychmiast zabrać ciało, zamiast je zgodnie ze zwyczajem zostawić na
kilka dni na krzyżu, na postrach dla innych. Ale zachowano wszystkie procedury,
z jednym wyjątkiem: namaszczenie odłożono na czas po szabacie.
No i wyglądało na to, że ktoś się rozmyślił i postanowił ukarać bliskich
Nauczyciela tym, że nie zezwoli na namaszczenie i balsamowanie. Magdalena
przysiadła na ławie, z przerażeniem wyobrażając sobie, że Sanhedryn postanowił
być konsekwentny i zabrawszy ciało, powlókł je na Golgotę i z powrotem
przywiązał do krzyża…
- Nie ma go – powiedziała – zabrali go gdzieś.
Nie było do kogo mówić. Obie Marie zniknęły. Zauważyła, jak niemal biegną z
powrotem do domu, albo ze strachu, albo po to, żeby pierwsze powiadomić o tym
Józefa i resztę domowników. Wyszła z jaskini w stronę ogrodu, chowając się przed
coraz mocniej grzejącym słońcem w cieniu pergoli. Widziała stąd wyraźnie, jak
Józef, Piotr i Jan przybiegli od strony domu, zajrzeli do pustego grobu i po
chwili wyszli, bezradnie rozkładając ręce. Józef niósł pod pachą zwinięty całun
i porzucone chusty. Otworzyła alabastrowy słoik z olejkiem i posmarowała własną
dłoń. Mocny zapach wypełnił całą altanę. Zakręciło się jej w głowie i wyszła na
zewnątrz. Łzy, których nie miała już od dwóch dni, znowu napełniły jej oczy,
zakryła twarz i zaczęła płakać.
- Nie płacz, nie ma powodu, wszystko będzie dobrze… - usłyszała.
Opuściła ręce i przez łzy spojrzała w stronę głosu. Kilkanaście kroków od niej
stał mężczyzna w stroju ogrodnika, oparty o długi kij, służący do otrząsania
owoców z drzew. Przez załzawione oczy widziała go niewyraźnie, stał zresztą
między nią a słońcem i dostrzegała tylko zarys sylwetki.
- Widziałeś może, gdzie przeniesiono ciało Nauczyciela? Byłeś tu wtedy?
- Mario…
Poznała go wreszcie. Pobiegła w jego stronę, chcąc go objąć.
- Rabbuni!
Odsunął się tak, że straciła równowagę i upadła przed nim na kolana. Wyciągnął
rękę, zatrzymując ją dłonią i powiedział cicho:
- Nie dotykaj mnie…
- Czemu? – nie mogła zrozumieć. Przecież najwyraźniej spełniło się to, co
zapowiadał: śmierć go nie dotknęła, zmartwychwstał. Można zacząć żyć na nowo,
wyjechać, cieszyć się sobą.
- Bo moje zmartwychwstanie to nie jest to samo, co wskrzeszenie Łazarza. Nie
jestem po prostu z powrotem żywy. Odchodzę do domu Ojca, powoli, bo mam tu
jeszcze coś do załatwienia. I proszę cię, zawiadom uczniów o tym, co widziałaś,
i co słyszałaś. I powiedz, że niedługo do nich przyjdę.
Spuściła głowę i poczuła się tak, jakby drugi raz klęczała pod krzyżem. Znów łzy
przysłoniły jej oczy.
- A ja?
- Nie płacz, nie ma powodu – powtórzył - Po pierwsze – ja wrócę. Już niedługo.
Czekaj cierpliwie. Po drugie – jestem z tobą i zawsze będę. Wystarczy, że
pomyślisz. Będę ze wszystkimi, który we mnie uwierzą. I pamiętaj, że to ty
będziesz dalej pisać moją księgę. O tym, że Bóg kocha ludzi, którzy jego
kochają. Ludzkość teraz dopiero może dostąpić zbawienia.
- Jak to?
Nie rozumiała, to były znów jakieś filozoficzne, męskie dywagacje, równie
dalekie od rzeczywistości, jak dyskusje kabalistów. Chciała bliskości, ciepła,
rozmowy, przytulenia, a nie obietnic, o których mogłaby sobie poczytać w
księdze. Albo napisać. Ale nie było już możliwości dyskusji. Odwrócił się i
odszedł aleją, prowadzącą w stronę południowej furtki, nad którą wisiało coraz
większe i bardziej gorące słońce.
Piotra i Jana nie było już w Arymatei, zaś ani z Mariami, ani z Józefem nie
chciała rozmawiać. Zwłaszcza z Matką – bo nie wiedziałaby, co jej powiedzieć.
Jak zinterpretować spotkanie z osobą, która była obdarzona miłością konkretnych
ludzi. Ale osoba ta nie mogła ich zwyczajnie kochać, bo nadzwyczajnie ukochała
ludzkość. Magdalena zdawała sobie sprawę, że ludzkość to nie jest prosta suma
arytmetyczna wszystkich ludzi, ale nie wiedziała, że między człowiekiem a ludźmi
jest aż tak wielka różnica.
Do domu Weroniki przyszła późnym popołudniem. Jedenastu uczniów siedziało
zamkniętych na cztery spusty w sali jadalnej i dopiero wstawiennictwo gospodyni
sprawiło, że zgodzili się ją wpuścić, starannie sprawdzając, czy za nią nie
stoją żołnierze rzymscy lub wysłannicy Sanhedrynu.
- Nauczyciel zmartwychwstał. Przyszłam to wam powiedzieć, jako świadek.
Spojrzeli na nią ze złością.
- Aha… Uwierzę, jak zobaczę – mruknął Tomasz.
- Ja widziałam. Rozmawiałam z nim. Kazał mi powiedzieć, że wciąż odchodzi, i że
przyjdzie do was. Już niedługo.
Jan płakał, najwyraźniej nie mogąc się pogodzić z tym co usłyszał.
- To nieprawda! – wykrztusił wreszcie – jego już nie ma!
Nie mogła zrozumieć, dlaczego jej nie wierzą.
- Przecież sam widziałeś, i ty, i Piotr, i Józef: grób jest pusty, jego tam nie
ma.
- No właśnie, nie ma. Nie ma nawet grobu, ktoś go zabrał. Może ty chcesz mieć to
ciało tylko dla siebie? Zawsze chciałaś!
Rozległ się gwar, rozmawiali głośno między sobą, na nią nie zwracając uwagi.
Piotr wstał, uciszając wszystkich gestem dłoni.
- Posłuchaj, kobieto. Nie pouczaj nas, bo to my jesteśmy jego uczniami od
początku, a ty… Ty się przybłąkałaś w połowie drogi i niczego nie rozumiesz.
Posłużyli się tobą jego wrogowie. Może i widziałaś kogoś, może ci się nawet
wydawało, że jego. Jeśli by zmartwychwstał, to przecież nie po to, żeby z tobą
gwarzyć, tylko żeby nam przekazać wiadomość, jak to jest, tam, po drugiej
stronie, z której wrócił, tak? I jeśli odchodzi, to nam ma coś do powiedzenia,
bo to my mamy jego upoważnienie, żeby zanieść jego naukę do całej ludzkości.
Szkoda czasu na rozmowę, w każdej chwili mogą tu przyjść wrogowie i nas
aresztować, a wtedy cała jego nauka zginie razem z nami. Wszystko zaczęło się
źle dziać od momentu, kiedy ty pojawiłaś się na naszej drodze. Zawsze mówiłem,
że kobietom pewnych spraw nie trzeba ujawniać, a od ważnych poczynań trzymać z
daleka. Więc, póki mówię grzecznie – odejdź. Odejdź i nigdy już nie wracaj. Nie
znamy cię. I nie będziemy chcieli znać. Pamiętaj, że choć on ci odpuścił
grzechy, to jednak wiemy, i wszyscy wiedzą, kim byłaś i kim w zasadzie jesteś
nadal. Odejdź. Nie chcemy cię tu ani nigdzie indziej.
Jego słowom towarzyszyły gniewne okrzyki pozostałych uczniów i aprobujące
pomruki.
- Biedacy – powiedziała – to tak wygląda w waszych ustach jego nauka? Kochaj
bliźniego jak siebie samego? Jak będziecie nawracać na jego wiarę? Ogniem i
mieczem? Obrażaniem tych, którzy myślą inaczej niż wy? Zamykaniem drzwi przed
kimś, kogo nie rozumiecie i boicie się go? Biedacy, może jak znów do was
przyjdzie, to nauczy was rozumieć, co mówią inni, a nie tylko to, co mówicie do
siebie sami.
Bardzo starała się wychodząc nie trzasnąć drzwiami, ale nie całkiem się jej
udało. Zdziwieni hałasem, Weronika i Nikodem wyjrzeli na korytarz i poprosili ją
do pokoju. Opowiedziała co widziała i jak bardzo to ją poruszyło.
Nikodem złożył ręce.
- Czyli stało się tak jak mówił… Widzisz, to naturalne, że nie możemy do niego
przykładać zwykłej ludzkiej miary. I że nie całkiem rozumiemy jego postępowanie.
Ale musimy ufać, że wszystko dzieje się zgodnie z wielkim boskim planem.
- Wolałabym, żeby w tym boskim planie było trochę miejsca na człowieka.
Konkretnego człowieka, a nie jakąś abstrakcję.
Weronika pogładziła ją po ręce.
- Na pewno będzie. Tylko już nic nie może być po prostu powtórzeniem tego, co
było przed piątkiem. Musimy się z tym pogodzić.
Dochodziły do niej rozmaite pogłoski, z których wynikało, że Nauczyciel pojawił
się kilkakrotnie w różnych miejscach, dwukrotnie rozmawiał z Dwunastoma w domu
Nikodema i Weroniki, raz spotkał się z uczniami przy drodze do Emaus. Nie
pokazał się nigdy więcej ani jej, ani Matce, ani żadnym ludziom przypadkowym.
Rozmawiała kilkakrotnie o tym z Józefem i Nikodemem, ale nie potrafili
zinterpretować tych wydarzeń. Spała lepiej, apetyt jej dopisywał, nudności
minęły, a piersi urosły. Była przekonana, że dostanie jeszcze jakiś znak, choć
coraz rzadziej wychodziła na drogę, wypatrując czy od strony Jerozolimy albo
Jerycha pokaże się znajoma sylwetka z długimi włosami i białej galabii. Maximin
wziął na siebie całość prowadzenia gospodarstwa, ale odnosiła wrażenie, że unika
teraz spotkań sam na sam i jakichkolwiek dłuższych rozmów.
Lubiła długie spacery po ogrodzie, czasami też udawało się jej wymknąć poza
granice posiadłości i pod pretekstem robienia zakupów iść przez wieś na targ.
Ludzie, gdy ją spotykali, chętnie zatrzymywali się i rozmawiali o Nauczycielu i
zasadach jego nauk. Starała się je tłumaczyć tak, jak rozumiała, ale odnosiła
wrażenie, że im bardziej zależało na informacjach na temat tego, jaki był na co
dzień, czym tak naprawdę naraził się władzom i czy to prawda, że miał być
przywódcą powstania antyrzymskiego, którego zdradzili jego właśni
współpracownicy. Gdy mówiła, że nie, że w gruncie rzeczy chodziło mu tylko o to,
żeby ludzie przestali się nienawidzić – odchodzili rozczarowani. Niezrozumiany
wśród Żydów prorok – to było coś tak zwyczajnego, że w zasadzie mogło zdarzyć
się co dzień i w każdej rodzinie. Mógł prorokiem być cieśla, no to mógł i szewc,
kupiec czy krawiec. Woleliby, żeby był zdradzonym generałem, albo potomkiem rodu
królewskiego, który szykował powrót do tronu, po którym każdemu by ofiarował
kawał pola i kilkaset denarów.
Najwięcej kłopotów sprawiały jej pytania o jego zmartwychwstanie. Tu, w Betanii,
rozumiano to wyłącznie dosłownie, na doskonale znanym mieszkańcom przykładzie
Łazarza – dobrego i sympatycznego pana miejscowych włości. Został otruty przez
wrogów – zachorował – zmarł – został pogrzebany – przyszedł Nauczyciel –
wskrzesił go - kazał mu wyjść z grobu – Łazarz ożył, co widziały dziesiątki osób
– żyje do teraz i gospodaruje daleko w Galilei, co mogą potwierdzić setki ludzi.
Proste i optymistyczne. A z Nauczycielem trudniej: wszyscy wiedzieli, że został
skazany w pospiesznym procesie i stracony na krzyżu, pochowany w grobie w
sąsiedniej posiadłości, po czym ciało z grobu znikło, a liczba osób, które go
potem widziały nie przekraczała kilkunastu. W dodatku – relacje były
nieobiektywne, bo pochodziły od jego uczniów.
No i od niej samej, co zawsze w takich okolicznościach przypominała, ale ludzie
nie wyglądali na przekonanych. Była prawie pewna, że w głębi duszy wierzą w
pogłoskę, rozpowszechnianą przez osoby, związane z Sanchedrynem: że ciało z
grobu wykradli uczniowie, by uwiarygodnić wcześniejsze zapowiedzi
zmartwychwstania, które nigdy naprawdę nie nastąpiło. Ci skłonni do bardziej
metafizycznych rozważań uważali, że uczniowie i ona sama widzieli po prostu
ducha Nauczyciela, który umierając nagłą śmiercią, wciąż krążył wokół miejsca
ukrzyżowania, szukając pomsty na tych, którzy go zabili.
Przed szabatem zwykle wychodziła na zakupy w towarzystwie dwóch służących. Tym
razem spodziewała się liczniejszych stołowników, bo Marta i Łazarz, którzy
dwukrotnie już po święcie Paschy odwiedzali Betanię, zapowiedzieli swój przyjazd
z Magdali na nieco dłużej. Tam odbudowa domu szła pełną parą, ale wciąż było
daleko do jej końca. Z tego powodu, poza kucharką, towarzyszył jej tym razem
Maximin, a ona sama przyjechała na osiołku, który był zaprzęgnięty do
niewielkiego wózka.
Targowali się właśnie o cenę trzech dorodnych kurczaków, kiedy zza pleców
usłyszeli mocny głos:
- Ja bym radził wziąć tego z prawej, wygląda na większego. A jeśli zechcecie
mnie zaprosić na kolację, to moglibyście dokupić jeszcze czwartego kogutka,
okropnie głodny jestem…
Obejrzała się, choć w zasadzie nie musiała: poznała głos i niebywały skok serca
podpowiedział jej, kogo za chwilę zobaczy.
- Rabbuni… - westchnęła –
Nauczycielu… Nareszcie wróciłeś…
Pierwszy uklęknął Egipcjanin, potem kucharka, a potem po kolei wszyscy kupcy na
targu. Zapanowała cisza, jakby wszystkim odjęło nagle mowę, co nie było dalekie
od prawdy. On wydawał się tym raczej zakłopotany.
- No, ale co się stało… Przecież mówiłem, że wrócę. Miałem coś do załatwienia,
byłem u przyjaciół, musiałem trochę odzyskać sił, no i jestem. Zapłaćcie za te
kury i kupujmy dalej…
Handlarz wstał z kolan, związał cztery kurczaki i podał cenę, dwukrotnie wyższą
od wcześniej uzgodnionej.
- Abram, bodajbyś dostał parchów! – nakrzyczała na niego kucharka, która zawsze
u niego się zaopatrywała i doskonale znała jego ceny – jak śmiesz nas oszukiwać!
To przecież dla naszego Pana i Nauczyciela, który cudownie zmartwychwstał i
chyba mu się należy jakiś szacunek!
- No to ja właśnie z szacunku podnoszę cenę, dla uczczenia…
W drodze powrotnej do posiadłości, Nauczyciel sam poprowadził osła za uzdę,
Magdalena uśmiechała się do mijanych ludzi, tylko Maximin jak zwykle czujny
trzymał się pół kroku z tyłu uważnie kontrolując sytuację. Wrócili do domu
niezatrzymywani przez nikogo, ale można było być pewnym, że jeszcze tego samego
dnia raport o powrocie Nauczyciela znajdzie się na stole arcykapłana.
Marta, która z bratem w międzyczasie pojawiła się w domu, zachowywała się tak,
jakby nic się nie stało. Obecność Nauczyciela była dla niej czymś naturalnym:
jak wyjeżdżała do Magdali – był, potem trochę go nie było, ale i przedtem czasem
opuszczał Betanię, teraz znowu był. Łazarz, jak to Łazarz – hałaśliwie i
spontanicznie ucieszył się na jego widok, uściskał go mocno i od razu
zaproponował szklankę wina. Nauczyciel nie odmówił i usiedli w cieniu platanu,
czekając na zachód słońca i początek szabatu. Magdalena, pozostawiwszy
przygotowania do kolacji w rękach Marty, która oczywiście natychmiast
przewiązawszy się fartuchem objęła rządy nad domem, przysiadła się do nich,
obierając swoje ulubione owoce granatu. Nie umiała ot, tak po prostu przejść do
porządku dziennego nad wydarzeniami sprzed ponad miesiąca i patrzyła na
Nauczyciela jak na kogoś obcego, który tylko bardzo się stara wydać podobnym do
tego mężczyzny, którego znała i kochała przed tragiczną Paschą. Nadal nie
potrafiła zrozumieć, w czym to, co się zdarzyło jest lepsze i ważniejsze od
tego, co było przedtem – i potem, teraz.
Był inny. Swobodniejszy, bardziej luźny, zarazem rzeczowy i zdystansowany.
Pomyślała, że to oczywiste: to, co od wielu lat, odkąd się zorientował w
charakterze swojej misji, było najbardziej dramatycznym punktem całego jego
życia, miał już za sobą. Ale czy jego obecne życie nie straciło swojej
największej wartości, która była niejako kartą przetargową między nim, Bogiem a
ludzkością? Nauczał – został niesprawiedliwie skazany na śmierć i zabity –
zmartwychwstał. I co? I nic. Rzymianie dalej ciemiężyli Żydów i tysiące innych
ludzi w innych prowincjach. Dla faryzeuszy nadal ważniejsze było to, ile kroków
wykonał w szabat kandydat do wiecznego potępienia od tego, jak traktował swoją
żonę i dzieci. Kupiec na rynku usiłował oszukiwać, nawet dziś, nawet jego… Warto
było?
Jednocześnie sprawiał wrażenie, że to wszystko obchodzi go coraz mniej, że –
rzeczywiście – już znalazł się po drugiej stronie. Może nie całkiem, może tylko
częścią swojej osobowości, ale ziemskie sprawy traktował jak spis rzeczy do
wykonania. Jeszcze pięć, jeszcze trzy, jeszcze jedna… Okazało się, że po dwóch
spotkaniach z uczniami, przeniósł się do Qumran i przez miesiąc nauczał
esseńczyków, a potem wspólnie z kilkoma oddziałami szkolonymi do walki
partyzanckiej ustalali strategię na daleką przyszłość.
- Teraz nie ma możliwości podejmowania jakichkolwiek działań przeciw Rzymowi –
mówił Łazarz, a Nauczyciel potakująco kiwał głową – są za mocni i za bardzo
powiązani rozmaitymi interesami z rodzinami kapłańskimi.
- Ta wojna zacznie się w następnym pokoleniu. Jak wasze dzieci będą dorosłe.
Lepiej by było, żeby się nie zaczęła, bo przyniesie same nieszczęścia. I nie
pytaj skąd wiem, bo nie wiem. Ale wiem…
Tydzień później spytał, czy może zaprosić uczniów na spotkanie pożegnalne.
Powiedział, że muszą zacząć działać samodzielnie i już go nie potrzebują. Miała
wrażenie, że nie mówi jej wszystkiego. Opowiedziała mu o tym, jak przyjęli dobrą
nowinę o jego zmartwychwstaniu, kiedy pojawiła się u nich w wieczerniku.
Uśmiechnął się.
- To prości ludzie, nie przyzwyczajeni, żeby kobieta wypowiadała się w tak
ważnych kwestiach. Niektórzy byli po prostu zazdrośni: o mnie, o ciebie, o swoją
rolę w przyszłości… Wybacz im. Musimy sobie wybaczać, póki możemy.
Słowa. Od jego powrotu były między nimi już tylko słowa. Miłe, serdeczne,
przyjacielskie. Przelatywały nad nimi jak dalekie ptaki, które ładnie wyglądają
na niebie, ale ani one dla ludzi, ani ludzie dla nich nie są niezbędni do życia:
tworzą różne światy, które tylko się widzą z daleka i nie potrzebują skracać
dystansu. Rozumiała to: człowiek, który wrócił z Otchłani nie jest taki sam, jak
ten, który wyjechał w interesach na parę tygodni do Syrii, a potem wraca
stęskniony do kobiety, o której marzył tam co wieczór, gdy go spędzał samotnie
pod jakimś obcym niebem w zimnym łożu.
- Naturalnie, zaproś, nie mam do nikogo żalu. Może i ja wtedy coś źle
powiedziałam, albo źle zrozumiałam. Bardzo źle się czułam i byłam nieprzytomna
od łez. I niedobrze mi było cały czas. Teraz już tego nie odczuwam. Jest w
porządku.
Pokiwał głową, uśmiechnął się.
- Jest w porządku. Twoje dziecko pięknie rośnie i urodzi się o czasie, bez
problemów. Będziesz szczęśliwa.
- Ja będę? A my? My też będziemy szczęśliwi? Moje dziecko? A może nasze?
- Wszystkie dzieci są nasze, i wszyscy są naszymi dziećmi…
Wstał, skinął głową na do widzenia i zniknął za drzewami, gdzie niewielka furtka
wyprowadzała w stronę Góry Oliwnej.
Dwa dni później, w południe, poprosił ją, by towarzyszyła mu na spacerze. Rano
padał deszcz, niebo było nadal zachmurzone, a na pobliskich wzgórzach pełzały
mgły. Musiał wcześniej być w ogrodzie, bo niósł w ręku piękną, czerwoną różę, z
gatunku, którego jak jej się wydawało, nie było w Betanii. Ale myliła się. Róża
wyrosła tuż przed wielkim głazem, zamykającym wejście do rodzinnego grobu, w
którym spoczywała Judyta i gdzie przez cztery dni, dawno temu, leżał Łazarz.
Podał jej kwiat ostrożnie, ale i tak biorąc go do ręki ukłuła się do krwi.
Wyssała rankę, podziękowała.
- Pamiętasz koronę cierniową, którą mi włożyli na głowę? Ktoś ją potem zabrał i
schował. Ale ciernie i krew nie są tak ładne ani efektowne jak ta róża, też
czerwona i też z kolcami. No i jak wiadomo, róża to symbol miłości, więc niech
to będzie pamiątka po tym wszystkim. Po mnie. I po nas.
Pomyślała, że to znów brzmi tak, jakby kolejny raz się z nią żegnał. Ale nie
miała już łez i nie umiała sobie wyobrazić, że jeszcze raz będzie to wszystko
przeżywać.
- Chciałbym, żebyś pamiętała o tej księdze, którą ci dałem. Zapisuj wszystko, co
pamiętasz, to ważne, bo potem kronikarzy będzie więcej niż świadków, a
rzeczywistych uczestników wydarzeń będą słuchać mniej, niż gawędziarzy. A ty
jesteś jednym z najważniejszych świadków. Jak dla mnie – najważniejszym, bo
zobaczyłaś we mnie nie proroka, cudotwórcę i dostarczyciela rozmaitych
prezentów, tylko człowieka, który może kochać i być kochany. Chcę, żebyś to
wiedziała. I jeszcze jedno, wybacz mi, może dość drastyczne i osobiste. Ale komu
mam zaufać, jak nie tobie? Wiem, że cię zawiodłem, że nie ułożyło się tak, jak
chciałaś. Jak ja też chciałem. Nie dało rady. Trudno. Nie wszystko może być tak,
jak by się chciało. Wybacz i zrozum mnie. A ta sprawa…
Zamilkł i najwyraźniej ważył słowa, których miał użyć, chcąc ubrać w nie sprawę
najwidoczniej dla Magdaleny niemiłą, czy może tylko trudną. Pogodziła się z tym,
że ta rozmowa nie zakończy się taką sobie miłą pogwarką. Przełożyła różę do
prawej dłoni i wzięła go za rękę. Miał suchą i chłodną skórę, bardzo gładką –
jak na skórę cieśli, marynarza i ogólnie człowieka, który swojego życia nie
przeżył w wygodnych salonach. Wydawało się jej, że przedtem – przed TYM – jego
dłonie były inne.
- Mów, Nauczycielu.
Potrząsnął głową i długie włosy opadły mu na twarz. Niecierpliwie odgarnął je
lewą ręką.
- Trudne sprawy trzeba przedstawiać prosto i krótko, a między najbliższymi nie
ma co ich owijać w bawełnę. Dziś odejdę, tym razem na długo. Może patrząc w
skali ludzkiej – na zawsze. Ty zostaniesz i tobie chcę powierzyć…
A jednak łzy jeszcze się znalazły. Dużo łez. Nie mogła nad nimi zapanować, same
płynęły po twarzy, nawet wtedy gdy mu przerwała.
- Nie chcę zostać. Weź mnie z sobą. Jeśli ty musisz odejść, ja nie mam po co
zostać. Odejdźmy razem.
- Nie, nawet o tym nie myśl. Moje odejście i twoje to są różne sprawy. Ja wrócę,
kiedyś… A wcześniej ty przyjdziesz tam, do mnie. Jednak nie zaraz. Jesteś
potrzebna, mówiłem ci, musisz być świadkiem. Prawdziwym i rzetelnym. Kochającym
i kochanym. I jeszcze jest ta sprawa, o której zacząłem mówić. Otóż po mnie nie
może zostać tutaj żaden ślad. Żaden ślad widoczny dla ludzi, po którym potem –
nienawidziła tego słowa w jego ustach, zawsze oznaczało nieszczęście – mogliby
mnie zidentyfikować. A zatem wszystko trzeba schować tam… Za tym krzakiem
czerwonej róży. A kiedy już wyjedziecie do Galii, trzeba wziąć i mieć przy sobie
to, co nie powinno wpaść w niczyje ręce. I nie możesz o tym – tutaj – na razie
powiedzieć nikomu. Potem pomoże ci Józef, no i oczywiście Maximin. To dobry
człowiek. Będzie dla ciebie nadal oparciem i obroną. Dobrze?
Nagle i niespodziewanie dla siebie przestała płakać. Nie wszystko rozumiała, ale
była pewna, że jej płacz jest mu najmniej potrzebny. I że potrzebuje teraz w
niej partnera w działaniu, wspólnika i powiernika sekretu.
- Będzie jak chcesz, Nauczycielu.
- Słowo?
- Na początku było Słowo. Niech będzie też na końcu.
Wrócili przed dom. Dwunastu – na miejsce Judy, który zniknął już wieczorem w
ogrodzie Getsemani i nie wiedziała, co się z nim stało – dokooptowano jednego z
uczniów, który trzymał się nieco z daleka, rozmawiając z Sydoniuszem, który
wrócił z Martą i Łazarzem z Magdali. Nauczyciel ucałował wszystkich po kolei,
powtórzył swoją prośbę do Jana o opiekę nad Matką i do Maximina, by zajął się
Magdaleną i dzieckiem.
- Już nie mogę dłużej być z wami. Idę tam, skąd przyszedłem. Ale wrócę, gdy
nadejdzie czas ostateczny. Albo – gdy ten czas będzie się przedłużać – wy po
kolei przyjdziecie do mnie. Nie płaczcie, tym razem nie czeka mnie męka, a
triumf. Zostańcie tutaj, proszę. Dalej poprowadzi was Piotr. Już nie będzie się
wahał, ani niczego wypierał, będzie jak skała, tworząca fundament wielkiej
budowli, którą zaczniecie wznosić.
Skinął głową, powiedział jeszcze „kocham was”, „dziękuję” i „proszę”, a ona
odebrała to jako ostatnie słowa skierowane do niej i do dziecka. Po chwili
wyszedł furtką od strony zachodniej i zaczął powoli wspinać się na pobliską Górę
Oliwną. Widzieli go wyraźnie niemal do samego wierzchołka, gdzie czekały na
niego dwie mało wyraźne postacie w bieli. W tym momencie wiatr nasunął biały
obłok mgły, który przesłonił szczyt, po czym spłynął w dół i rozproszył się w
gajach oliwek. Wierzchołek góry był pusty: Nauczyciel i towarzyszące mu osoby
zniknęli.
Piotr pokiwał głową.
- Anioły zabrały go do nieba, do domu Ojca. Zostaliśmy sami.
Sydoniusz otworzył główną bramę i wszyscy uczniowie, nie żegnając się z
gospodarzami, weszli na ścieżkę do Jerozolimy.
Przed wieczorem Maximin poprosił Magdalenę o chwilę rozmowy.
- Widziałem. Nikt nie zauważył, ale poszedłem za nim. Drzewa trochę zasłaniały,
ale widziałem. To nie były anioły. Anioły nie noszą kapturów ani sztyletów. Tak
wyglądają sykariusze. On tam został. Oni uciekli.
- To chodźmy – porwała się – weźmy Sydoniusza i przenieśmy go do domu. Jest
ranny?
Pokręcił głową.
- Nie ma się po co spieszyć. Sykariusze nie ranią.
Marta, Łukasz i Zuzanna, wymęczeni płaczem i rozpaczą, zamknęli się w domu i
szybko poszli spać, więc nikt nie zauważył, jak wymknęli się zachodnią furtką.
Maximin wziął płótno do zawinięcia ciała, praktyczny Sydoniusz długi drąg do
jego zniesienia. Obaj byli uzbrojeni w sztylety. Na wierzchołku krwi nie było
wcale, albo przynajmniej w zapadającym mroku jej nie zauważyli. Wyglądał, jakby
spał, ułożony na boku. Dopiero gdy go odwrócili, zobaczyli dwie szczeliny między
żebrami, którędy życie uciekło z niego ostatecznie. Potem z trudem odsunęli
kamień przed grobowcem starając się nie połamać róż. Przed północą ten, który
wskrzesił Łazarza, zajął miejsce wskrzeszonego.
Wiedząc, że postępuje nierozsądnie, ale nie mogąc się powstrzymać, po trzech dniach Magdalena niby przypadkiem poszła na spacer w tamtą stronę. Nic się nie powtórzyło. Kamień szczelnie zasłaniał wejście do grobu, pąsowa róża objęła swymi gałęziami niemal całą skałę, a jej zapach tłumił wszystkie inne, delikatne, ale jednak wyczuwalne. Ułamała jedną ukwieconą gałązkę, ukłuła się kolcem do krwi i w tej samej chwili poczuła w brzuchu pierwszy ruch dziecka.